To nie Gomułka, nie Herbert, nie Kuroń byli "głosem ludzi pracy miast i wsi", lecz Hanka Bielicka
Miała w życiu jeden "złoty strzał" - Dziunię Pietrusińską z radiowego "Podwieczorku przy mikrofonie". Monologowała tak tysiąc razy tydzień w tydzień, co najmniej przez trzydzieści lat. Co się w Dziuni podobało? To, że była z Łomży, a przeprowadziła się do Warszawy. Jak miliony rodaków, którym władza ludowa dała awans społeczny - z przydziału. I Dziunia pytlowała na całą Polskę o mankamentach tego awansu. Cenzura machała ręką: taka tam gadanina przekupy. Błąd! Ta przekupa działała jak hipnotyzerka. Od dziecka. Jako maturzystka z Łomży zasunęła na ustnym z polskiego taki monolog, że wizytator z Białegostoku polecił jej uznać maturę, mimo że oblała matematykę.
Równa babka
Dziunia tłumaczyła milionom: Polska to inny kraj niż ten z "Dziennika Telewizyjnego". Polska to nie "zjazdy" i "czyny", lecz jajecznica przypalona na tanim maśle, szczypiorek, który podrożał, synek, który przynosi dwóje. I łysiejący mąż, który wraca zmęczony po ośmiogodzinnym bezsensownym przystawianiu pieczątek raz w górnym, raz w dolnym rogu blankietu. Ale Dziunia skarżyła się rzadko. Częściej pokazywała pazur. Zza kawiarnianego stolika nie zostawiała suchej nitki na koleżankach: "Popatrz, kochanie, idzie ta, co teraz robi karierę w filmie. - Co? Ten perszeron? - Co chcesz? Przecież teraz modne maxi wzdłuż i wszerz". Mężowi zrzędziła do upadłego: "Zgaś już światło. Przestań stukać na tej przeklętej maszynie. Piszesz i piszesz, a na gosposię nas nie stać. Michał prac zleconych do domu nie bierze, ale przydział na BMW 200 wziął". Jako tzw. równa babka dostawała telefony o trzeciej nad ranem: "Pani Bielicka kochana, tak coś mnie chandra gniecie, niech pani mnie rozśmieszy". Na ulicy faceci, których pierwszy raz widziała na oczy, ciągnęli ją za rękaw: "Pani Bielicka kochana, pani mnie pożyczy te pięć patyków. Niedobór posiadam". Paniusie z biura nagabywały o radę: "Mam męża. Niby niezły, lecz nie ten, co już dawniej. Więc czasem z męża szwagrem... Lecz tego szwagra kuzyn potwornie na mnie leci. Pani Bielicka kochana to wszystko mi rozwikła". W latach 70. nie było w Polsce cyrku, który nie miałby w programie parodii Hanki Bielickiej.
Grać do końca!
Reszty Hanki Bielickiej nie warto pamiętać. I tego, że w socrealistycznym kiczu "Jasne łany" (1947) smukła jak brzózka tłukła po mordzie męża - samego Jana Kurnakowicza, wsiowego pijaka i jąkałę, co trzymał z kułakami. I tego, że kiedy Aleksander Zelwerowicz zobaczył ją w roli Ofelii, dostał kolki ze śmiechu. I tego, że po występie na otwarciu Pałacu Kultury dostała cenzorski zakaz wygłaszania tekstów na tematy polityczne. Bo jej głos bazarowej handlary "obrażał godność ludzi pracy". I tego, że kiedy tej wiosny pokazała się w kiczu "Ja wam pokażę!" i myliła już słowa kolędy, żaden bęcwał jej nie poprawił.
A Bielicka chciała grać do końca. Jeden z ostatnich jej programów nazywał się "Wizyta starszej Hani". Trzy lata temu odtańczyłem z panią Hanką tango w jakimś programie telewizyjnym. Nie opuściła ani jednego taktu, choć chcieliśmy zrobić przerwę w nagraniu. Prosiłem: "Pani Hanko, niech pani zwolni. Już bardziej popularna pani być nie może". Odpowiedziała: "To żadna sztuka powtarzać: wiecie, byłam popularna w Skierniewicach dwadzieścia lat temu. Popularnym trzeba być do końca".
Kiedyś polonijny impresario w Chicago powitał ją: "Pani jest albo Ćwiklińska, albo Bielicka. Jedna z was umarła, ale nie wiem która". No, to teraz już się nie pomyli. Wielka szkoda.
Równa babka
Dziunia tłumaczyła milionom: Polska to inny kraj niż ten z "Dziennika Telewizyjnego". Polska to nie "zjazdy" i "czyny", lecz jajecznica przypalona na tanim maśle, szczypiorek, który podrożał, synek, który przynosi dwóje. I łysiejący mąż, który wraca zmęczony po ośmiogodzinnym bezsensownym przystawianiu pieczątek raz w górnym, raz w dolnym rogu blankietu. Ale Dziunia skarżyła się rzadko. Częściej pokazywała pazur. Zza kawiarnianego stolika nie zostawiała suchej nitki na koleżankach: "Popatrz, kochanie, idzie ta, co teraz robi karierę w filmie. - Co? Ten perszeron? - Co chcesz? Przecież teraz modne maxi wzdłuż i wszerz". Mężowi zrzędziła do upadłego: "Zgaś już światło. Przestań stukać na tej przeklętej maszynie. Piszesz i piszesz, a na gosposię nas nie stać. Michał prac zleconych do domu nie bierze, ale przydział na BMW 200 wziął". Jako tzw. równa babka dostawała telefony o trzeciej nad ranem: "Pani Bielicka kochana, tak coś mnie chandra gniecie, niech pani mnie rozśmieszy". Na ulicy faceci, których pierwszy raz widziała na oczy, ciągnęli ją za rękaw: "Pani Bielicka kochana, pani mnie pożyczy te pięć patyków. Niedobór posiadam". Paniusie z biura nagabywały o radę: "Mam męża. Niby niezły, lecz nie ten, co już dawniej. Więc czasem z męża szwagrem... Lecz tego szwagra kuzyn potwornie na mnie leci. Pani Bielicka kochana to wszystko mi rozwikła". W latach 70. nie było w Polsce cyrku, który nie miałby w programie parodii Hanki Bielickiej.
Grać do końca!
Reszty Hanki Bielickiej nie warto pamiętać. I tego, że w socrealistycznym kiczu "Jasne łany" (1947) smukła jak brzózka tłukła po mordzie męża - samego Jana Kurnakowicza, wsiowego pijaka i jąkałę, co trzymał z kułakami. I tego, że kiedy Aleksander Zelwerowicz zobaczył ją w roli Ofelii, dostał kolki ze śmiechu. I tego, że po występie na otwarciu Pałacu Kultury dostała cenzorski zakaz wygłaszania tekstów na tematy polityczne. Bo jej głos bazarowej handlary "obrażał godność ludzi pracy". I tego, że kiedy tej wiosny pokazała się w kiczu "Ja wam pokażę!" i myliła już słowa kolędy, żaden bęcwał jej nie poprawił.
A Bielicka chciała grać do końca. Jeden z ostatnich jej programów nazywał się "Wizyta starszej Hani". Trzy lata temu odtańczyłem z panią Hanką tango w jakimś programie telewizyjnym. Nie opuściła ani jednego taktu, choć chcieliśmy zrobić przerwę w nagraniu. Prosiłem: "Pani Hanko, niech pani zwolni. Już bardziej popularna pani być nie może". Odpowiedziała: "To żadna sztuka powtarzać: wiecie, byłam popularna w Skierniewicach dwadzieścia lat temu. Popularnym trzeba być do końca".
Kiedyś polonijny impresario w Chicago powitał ją: "Pani jest albo Ćwiklińska, albo Bielicka. Jedna z was umarła, ale nie wiem która". No, to teraz już się nie pomyli. Wielka szkoda.
Więcej możesz przeczytać w 11/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.