Dość relatywizacji i prymitywizacji prawi kategorii ekonomicznych!
Zapytano mnie niedawno, co, moim zdaniem, najbardziej dyskwalifikuje tych, którzy zdobyli władzę. Oczywiście, można by tu mówić o "popisach" najrozmaitszych uzurpatorów o przestępczej proweniencji i takiejż ideologii. Zresztą nawet Hitler został powołany zupełnie legalnie na stanowisko kanclerza Niemiec. Wróćmy jednak na nasze podwórko, na którym widoczne są także totalitarne zapędy. Podwórko, które chcieliby uporządkować politycy owładnięci misją naprawiania oraz przekonaniem o nieomylności wodza.
Otóż dla jako tako wykształconego obywatela żyjącego w XXI wieku najbardziej irytujący jest chyba brak szacunku rządzących dla stanu wiedzy, historycznych doświadczeń, realiów i dorobku intelektualnego ludzkości. Dorobek ten albo jest wskutek niedouczenia nieznany, albo traktowany z góry, z pozycji zwycięzcy, który nie musi się liczyć w swym zarozumialstwie ani z faktami, ani z poglądami, które nie odpowiadają jego widzeniu świata. Takim politykom trudno oczywiście negować postęp techniczny czy stan wiedzy w naukach ścisłych, gdzie nadużycia i fałszerstwa są zwykle szybko demaskowane przez fachowców. Znacznie gorzej wygląda jednak sytuacja, gdy mowa o dorobku nauk społecznych, o znajomości historii, nie wspominając nawet o ekonomii, której wodzowie zwykle nie lubią z bardzo prostego powodu: nie można jej przeskoczyć.
Keynes po PiS-owsku
Nasza miłościwie nam panująca partia o bardzo dumnej nazwie oraz jej "przystawki" czy "przyssawki" nie są, niestety, budującym przykładem z tego punktu widzenia. Co rusz okazuje się, że stan ich wiedzy nie ma wiele wspólnego nie tylko z XXI wiekiem, ale nawet ze stuleciami XVII czy XVIII. Zbyt często okazuje się, że nie liczy się to, co już w XVIII wieku powiedziano i napisano o regułach budowy i funkcjonowaniu demokratycznego ustroju politycznego, roli państwa, znaczeniu wolności gospodarczej i rynku. Tak jakby nie było historycznych doświadczeń XIX i XX wieku, które dowiodły przewagi wolności gospodarczej nad autorytarnymi metodami sprawowania władzy. Nasi pretendenci do rządzenia zachowują się tak, jakby na przykład nie wiedzieli, dlaczego siedemnasto- i osiemnastowieczna Anglia uzyskała tak znaczną przewagę ekonomiczną nad ówczesną Francją kolejnych Ludwików. Nie zadają sobie pytania, dlaczego Anglicy spokojnie mówili, że prędzej czy później Napoleona aresztują. Nasi polityczni arywiści nie przestudiowali też przyczyn ekonomicznej klęski socjalistów utopijnych i do dziś nie bardzo rozumieją, dlaczego własność państwowa przegrywa konfrontację z prywatną gospodarką rynkową. Zdarzają się jeszcze autorzy chwalący przedwojenne lata gospodarki hitlerowskiej, zapominając o takich "drobiazgach", jak "żelazne oszczędzanie" (pieniądze podejmiesz po zwycięstwie nad ZSRR, USA i Wielką Brytanią!), kartkowe przydziały i przyczyny dymisji szefa Banku Rzeszy Hjalmara Schachta. Przeciwnicy liberalizmu wracają też ciągle do swego guru, Johna Maynarda Keynesa, który nie był przeciwnikiem swobodnej gospodarki rynkowej. Wierzył jedynie zbytnio w dobroczynny wpływ ekspansji pieniężnej na realny wzrost gospodarki, oczywiście przy niskiej inflacji i zdrowej mikroekonomii. Ale nasi przeciwnicy Balcerowicza pewnie nie słyszeli o tym, że mimo wielkiej ostrożności ta ekspansja doprowadziła w latach 70. w USA do kilkunastoprocentowej inflacji, że w rezultacie demonetyzacji złota trzeba było się odwołać do tego przeklinanego monetaryzmu itd. Wiele wskazuje na to, że edukacja naszych polityków w zakresie historii myśli ekonomicznej, o ile w ogóle ją pobierali, nie przekroczyła połowy XX wieku. Któż by się tam interesował jakimiś wnioskami z teorii racjonalnych oczekiwań.
Państwowy na prywatnym jedzie
Oczywiście, piszę o tych sprawach bez satysfakcji. Piszę dlatego, że czas najwyższy na przezwyciężenie zaległości edukacyjnych zadufanych polityków wywierających fatalny wpływ na światopogląd ekonomiczny zwykłych ludzi. Dość już relatywizacji praw i kategorii ekonomicznych. Pani prof. Gilowska nie wygra, jeśli jej zaplecze polityczne nie będzie jej rozumiało i popierało. A wyzwania są potężne. Niepopularne jest przecież uzdrawianie finansów publicznych, zmniejszanie deficytu budżetowego i hamowanie wzrostu długu publicznego. Dość już przywilejów finansowych dla sektora państwowego opłacanych z podatków i dochodów sektora prywatnego. Czy będziemy zdolni do zmniejszenia stopy redystrybucji PKB i wzrostu stopy inwestycji, bez którego nikogo nie dogonimy? Listę tych wyzwań można wydłużać. W tych sprawach też trzeba mówić prawdę, a nie odwracać społeczną uwagę sensacjami z listy Wildsteina.
Otóż dla jako tako wykształconego obywatela żyjącego w XXI wieku najbardziej irytujący jest chyba brak szacunku rządzących dla stanu wiedzy, historycznych doświadczeń, realiów i dorobku intelektualnego ludzkości. Dorobek ten albo jest wskutek niedouczenia nieznany, albo traktowany z góry, z pozycji zwycięzcy, który nie musi się liczyć w swym zarozumialstwie ani z faktami, ani z poglądami, które nie odpowiadają jego widzeniu świata. Takim politykom trudno oczywiście negować postęp techniczny czy stan wiedzy w naukach ścisłych, gdzie nadużycia i fałszerstwa są zwykle szybko demaskowane przez fachowców. Znacznie gorzej wygląda jednak sytuacja, gdy mowa o dorobku nauk społecznych, o znajomości historii, nie wspominając nawet o ekonomii, której wodzowie zwykle nie lubią z bardzo prostego powodu: nie można jej przeskoczyć.
Keynes po PiS-owsku
Nasza miłościwie nam panująca partia o bardzo dumnej nazwie oraz jej "przystawki" czy "przyssawki" nie są, niestety, budującym przykładem z tego punktu widzenia. Co rusz okazuje się, że stan ich wiedzy nie ma wiele wspólnego nie tylko z XXI wiekiem, ale nawet ze stuleciami XVII czy XVIII. Zbyt często okazuje się, że nie liczy się to, co już w XVIII wieku powiedziano i napisano o regułach budowy i funkcjonowaniu demokratycznego ustroju politycznego, roli państwa, znaczeniu wolności gospodarczej i rynku. Tak jakby nie było historycznych doświadczeń XIX i XX wieku, które dowiodły przewagi wolności gospodarczej nad autorytarnymi metodami sprawowania władzy. Nasi pretendenci do rządzenia zachowują się tak, jakby na przykład nie wiedzieli, dlaczego siedemnasto- i osiemnastowieczna Anglia uzyskała tak znaczną przewagę ekonomiczną nad ówczesną Francją kolejnych Ludwików. Nie zadają sobie pytania, dlaczego Anglicy spokojnie mówili, że prędzej czy później Napoleona aresztują. Nasi polityczni arywiści nie przestudiowali też przyczyn ekonomicznej klęski socjalistów utopijnych i do dziś nie bardzo rozumieją, dlaczego własność państwowa przegrywa konfrontację z prywatną gospodarką rynkową. Zdarzają się jeszcze autorzy chwalący przedwojenne lata gospodarki hitlerowskiej, zapominając o takich "drobiazgach", jak "żelazne oszczędzanie" (pieniądze podejmiesz po zwycięstwie nad ZSRR, USA i Wielką Brytanią!), kartkowe przydziały i przyczyny dymisji szefa Banku Rzeszy Hjalmara Schachta. Przeciwnicy liberalizmu wracają też ciągle do swego guru, Johna Maynarda Keynesa, który nie był przeciwnikiem swobodnej gospodarki rynkowej. Wierzył jedynie zbytnio w dobroczynny wpływ ekspansji pieniężnej na realny wzrost gospodarki, oczywiście przy niskiej inflacji i zdrowej mikroekonomii. Ale nasi przeciwnicy Balcerowicza pewnie nie słyszeli o tym, że mimo wielkiej ostrożności ta ekspansja doprowadziła w latach 70. w USA do kilkunastoprocentowej inflacji, że w rezultacie demonetyzacji złota trzeba było się odwołać do tego przeklinanego monetaryzmu itd. Wiele wskazuje na to, że edukacja naszych polityków w zakresie historii myśli ekonomicznej, o ile w ogóle ją pobierali, nie przekroczyła połowy XX wieku. Któż by się tam interesował jakimiś wnioskami z teorii racjonalnych oczekiwań.
Państwowy na prywatnym jedzie
Oczywiście, piszę o tych sprawach bez satysfakcji. Piszę dlatego, że czas najwyższy na przezwyciężenie zaległości edukacyjnych zadufanych polityków wywierających fatalny wpływ na światopogląd ekonomiczny zwykłych ludzi. Dość już relatywizacji praw i kategorii ekonomicznych. Pani prof. Gilowska nie wygra, jeśli jej zaplecze polityczne nie będzie jej rozumiało i popierało. A wyzwania są potężne. Niepopularne jest przecież uzdrawianie finansów publicznych, zmniejszanie deficytu budżetowego i hamowanie wzrostu długu publicznego. Dość już przywilejów finansowych dla sektora państwowego opłacanych z podatków i dochodów sektora prywatnego. Czy będziemy zdolni do zmniejszenia stopy redystrybucji PKB i wzrostu stopy inwestycji, bez którego nikogo nie dogonimy? Listę tych wyzwań można wydłużać. W tych sprawach też trzeba mówić prawdę, a nie odwracać społeczną uwagę sensacjami z listy Wildsteina.
Więcej możesz przeczytać w 11/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.