Nasz ukochany papież obnosi po ekranach bandycką mordę Jona Voighta
Zamordowali nam papieża. Tępym nożem zdradziecko pchnęli pod lewą łopatkę. Egzekucja została zarejestrowana, nosi tytuł "Jan Paweł II" i bywa pokazywana publicznie. Co boli w dwójnasób. Żebyśmy dali światu - powiedzmy - rewelacyjny samochód Giewont i papieża, przebolelibyśmy. Żebyśmy byli - ja wiem? - światowym zagłębiem gastronomicznym i wydali papieża, jeszcze byśmy się pozbierali. Ale my mieliśmy w ofercie eksportowej tylko Jana Pawła II. Jedno jedyne dobro narodowe, które przyjęło się na świecie od czasów Kopernika. I to dobro szajka z Woronicza - producenci filmu - z grupą międzynarodowych wrogów Kościoła splugawiła i podeptała.
Co wywodzimy w detalu - niech serce krwawi. Jak ma nie krwawić, gdy nasz ukochany papież obnosi po ekranach bandycką mordę niejakiego Jona Voighta - od 40 lat etatowego filmowego dziwkarza ("Nocny kowboj"), kryminalisty ("Runaway Train") i śliskiego cwaniaczka ("Anakonda"). Jak serce ma nie krwawić, gdy kardynałowi Ratzingerowi twarzy użycza Mikołaj Grabowski. Nasz papież sunie, przygięty bólem do marmurowych posadzek, a następca - szelma! - uśmiecha się obleśnie. A uśmiech Mikołaja Grabowskiego (brata Andrzeja, znanego jako Ferdynand Kiepski, co u nich rodzinne) to nie jest bynajmniej uśmiech kardynała. To uśmiech starszego sikawkowego straży pożarnej w Nowym Targu. Tego z monologu Grabowskiego: "Chałupa starej Kurasiowej pali się jak jasny pieron...". Bandyta i sikawkowy - niezły duet. To już mogli dopuścić Mikulskiego z Karewiczem - też niepiękni, ale kojarzą się przyjemniej.
Brnijmy dalej w to urągowisko. Żyliśmy w przekonaniu, że nasz papież był jednym z najbardziej dynamicznych ludzi epoki. A tu oglądamy starca, który dziwaczeje w tandetnych, jasełkowych dekoracjach. Te stiuki, złocenia, alabastry; te sutanny, ornaty, birety... I w tych stiukach - odmieniec: w trakcie konklawe ukradkiem czyta książkę. Wkurzony, że każą mu odsiadywać na tym nudziarstwie. Kiedy sam staje na czele Kościoła, pogrąża się jeszcze bardziej. O tym, co się dzieje w świecie, dowiaduje się z plotek, które znosi mu osobisty sekretarz. Albo z telewizji. I to, o ile służba przywoła go przed ekran. Z otoczeniem w ogóle przestaje rozmawiać - cytuje wyłącznie własne encykliki. Dziwak? Skąd! Koledzy kardynałowie też szemrane towarzystwo. W przerwach obrad soboru biedny Wojtyła musi im zasady wiary wykładać skrótowo i na korytarzu. To tak, jakby drwalowi tłumaczyć w przerwie wyrębu, do czego służy siekiera. No, ale czy Wojtyle można się dziwić? Przecież prymas Wyszyński na łożu śmierci ma dla niego - papieża! - fundamentalne przesłanie, że: "Bóg Go kocha!". Co w relacjach Bóg - papież nie jest - przyznajmy - zjawiskiem nadzwyczajnym.
To górne "C". A dołem idzie zwykłe dziadostwo. Kiedy młody Karol wybiega z katedry na Wawelu, w sekundzie staje przed fasadą kościoła Mariackiego. To tak, jakby wybiegł z Bazyliki św. Piotra, spojrzał w górę, a przed nim - Koloseum. No, ale przy filmowaniu Rzymu na taki kiks reżyser by sobie nie pozwolił. Międzynarodowa krytyka wykończyłaby go śmiechem. Ale pomylić kościoły - nawet najważniejsze - w jakimś Krakówku? Za Karpatami? A kogo to obchodzi?
Właśnie! Oczekiwałem naiwnie, że zakarpacka publiczność się podniesie i złoży filmowcom oświadczenie w tonacji: "Panowie, nie róbcie sobie jaj! To nie jest film o Bońku". A tu cisza. I ta cisza dzwoniła mi w uszach, aż zobaczyłem film "Ja wam pokażę!" - rzadkie stężenie bezguścia i absurdu. Ale na sali kinowej towarzyszyły mi dwa miliony zadowolonych rodaków. I wtedy stał się cud. Przejrzałem. Jeżeli coś się podoba zakarpackiej publiczności w liczbie wyższej niż milion widzów, musi to być makatka. Więc oglądamy, haftujemy i oglądamy dalej.
Co wywodzimy w detalu - niech serce krwawi. Jak ma nie krwawić, gdy nasz ukochany papież obnosi po ekranach bandycką mordę niejakiego Jona Voighta - od 40 lat etatowego filmowego dziwkarza ("Nocny kowboj"), kryminalisty ("Runaway Train") i śliskiego cwaniaczka ("Anakonda"). Jak serce ma nie krwawić, gdy kardynałowi Ratzingerowi twarzy użycza Mikołaj Grabowski. Nasz papież sunie, przygięty bólem do marmurowych posadzek, a następca - szelma! - uśmiecha się obleśnie. A uśmiech Mikołaja Grabowskiego (brata Andrzeja, znanego jako Ferdynand Kiepski, co u nich rodzinne) to nie jest bynajmniej uśmiech kardynała. To uśmiech starszego sikawkowego straży pożarnej w Nowym Targu. Tego z monologu Grabowskiego: "Chałupa starej Kurasiowej pali się jak jasny pieron...". Bandyta i sikawkowy - niezły duet. To już mogli dopuścić Mikulskiego z Karewiczem - też niepiękni, ale kojarzą się przyjemniej.
Brnijmy dalej w to urągowisko. Żyliśmy w przekonaniu, że nasz papież był jednym z najbardziej dynamicznych ludzi epoki. A tu oglądamy starca, który dziwaczeje w tandetnych, jasełkowych dekoracjach. Te stiuki, złocenia, alabastry; te sutanny, ornaty, birety... I w tych stiukach - odmieniec: w trakcie konklawe ukradkiem czyta książkę. Wkurzony, że każą mu odsiadywać na tym nudziarstwie. Kiedy sam staje na czele Kościoła, pogrąża się jeszcze bardziej. O tym, co się dzieje w świecie, dowiaduje się z plotek, które znosi mu osobisty sekretarz. Albo z telewizji. I to, o ile służba przywoła go przed ekran. Z otoczeniem w ogóle przestaje rozmawiać - cytuje wyłącznie własne encykliki. Dziwak? Skąd! Koledzy kardynałowie też szemrane towarzystwo. W przerwach obrad soboru biedny Wojtyła musi im zasady wiary wykładać skrótowo i na korytarzu. To tak, jakby drwalowi tłumaczyć w przerwie wyrębu, do czego służy siekiera. No, ale czy Wojtyle można się dziwić? Przecież prymas Wyszyński na łożu śmierci ma dla niego - papieża! - fundamentalne przesłanie, że: "Bóg Go kocha!". Co w relacjach Bóg - papież nie jest - przyznajmy - zjawiskiem nadzwyczajnym.
To górne "C". A dołem idzie zwykłe dziadostwo. Kiedy młody Karol wybiega z katedry na Wawelu, w sekundzie staje przed fasadą kościoła Mariackiego. To tak, jakby wybiegł z Bazyliki św. Piotra, spojrzał w górę, a przed nim - Koloseum. No, ale przy filmowaniu Rzymu na taki kiks reżyser by sobie nie pozwolił. Międzynarodowa krytyka wykończyłaby go śmiechem. Ale pomylić kościoły - nawet najważniejsze - w jakimś Krakówku? Za Karpatami? A kogo to obchodzi?
Właśnie! Oczekiwałem naiwnie, że zakarpacka publiczność się podniesie i złoży filmowcom oświadczenie w tonacji: "Panowie, nie róbcie sobie jaj! To nie jest film o Bońku". A tu cisza. I ta cisza dzwoniła mi w uszach, aż zobaczyłem film "Ja wam pokażę!" - rzadkie stężenie bezguścia i absurdu. Ale na sali kinowej towarzyszyły mi dwa miliony zadowolonych rodaków. I wtedy stał się cud. Przejrzałem. Jeżeli coś się podoba zakarpackiej publiczności w liczbie wyższej niż milion widzów, musi to być makatka. Więc oglądamy, haftujemy i oglądamy dalej.
Więcej możesz przeczytać w 11/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.