Polscy biskupi zauważyli kryzys dopiero wtedy, gdy było już za późno
Kryzys polskiego Kościoła, jakim była wymuszona dymisja abp. Stanisława Wielgusa, można porównać do awarii samochodu, w którym ujawniły się zaniedbania wielu lat. Wyszło na jaw, że odwlekano generalny przegląd, mimo że szwankowały hamulce, pojawiły się odsłuchy w silniku, brakowało dobrego kierowcy. Teraz trzeba się zdobyć na szczegółową analizę, co zawiodło i jak zmienić sposób kierowania autem.
Przyczyna nr 1 brak generalnego przeglądu
Generalnym przeglądem jest oczywiście lustracja. A tej nie dokonywano od 1989 r. Na początku, po "okrągłym stole", zwyciężyło poczucie sukcesu, które w naturalny sposób potrzebę rozliczeń spychało na dalszy plan. Czy faktem była deklaracja gen. Kiszczaka wobec hierarchów, że archiwa inwigilującego księży IV departamentu MSW zostaną spalone? Trudno to jednoznacznie orzec, ale ta historia zaskakująco dobrze pasuje do wyjaśnienia krótkowzroczności Kościoła w następnych latach. Tak czy inaczej początek lat 90. zdominowało przekonanie biskupów, że niedobra przeszłość wielu księży to zamknięty rozdział w dziejach Kościoła.
Nastrój "oblężonej twierdzy" nie skłaniał do otwierania dodatkowej, kłopotliwej kwestii. Wtedy też, w latach 90., do wpływów powracali postkomuniści, którzy za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego uwodzicielsko uspokajali biskupów, że nikt grzechów kapłanów nie będzie wyciągał. Na tle tak uspokajającej atmosfery Kościół przeoczył skutki ustawy lustracyjnej z 1997 r. Trzeba było kolejnych kilku lat i pierwszych rewelacji prezesa IPN czy historyków o kapłanach agentach, by ludzie Kościoła zderzyli się z nową sytuacją. Reakcją biskupów był szok, oburzenie i natychmiastowe skojarzenia z prześladowaniami z lat PRL.
Przez ostatnie dwa lata do biskupów nie docierała prawda, że wraz z otwarciem archiwów IPN lustracja kapłanów faktycznie się rozpoczęła. Episkopat długo był przekonany, że to on wyznaczy tryb i tempo lustracji kapłanów. Miesiącami deliberowano o powstawaniu komisji historycznych lub negowano potrzebę ich tworzenia. Ale rzeczywistość nie stała w miejscu i kolejne rewelacje prasowe i niezwykle znamienna sprawa ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego bezlitośnie obnażały brak reakcji na rozwój wydarzeń. Mimo doświadczeń z wychodzącymi na jaw aktami księży zaniechano sprawdzenia akt kandydata na archidiecezję warszawską. W rezultacie doszło do rażącego naruszenia autorytetu Kościoła, a wierni mogli obejrzeć arcybiskupa, który nie potrafił się rozliczyć z przeszłością. W końcu musiał interweniować papież, a cały świat wziął polski Kościół na języki.
Przyczyna nr 2 awaria układu kierowniczego
Trzeba przyznać, że w Kościele od lat szwankował układ kierowniczy. Paradoksalnie wpłynął na to fakt, który w powszechnej świadomości miał świadczyć o wyjątkowości polskiego Kościoła. Wielka postać Jana Pawła II tak dalece zdominowała polski episkopat, że ten powoli oduczał się rozwiązywania problemów. Liderem, acz stojącym w cieniu papieża Polaka, był jeszcze stosunkowo długo po 1989 r. prymas Józef Glemp, łącząc swoją historyczną funkcję ze stanowiskiem szefa Konferencji Episkopatu Polski, ale w 2004 r. obie funkcje zostały ostatecznie rozdzielone.
Już wcześniej jednak episkopat przestawał być miejscem ożywionych dyskusji. Biskupi byli zdolni do zajęcia wspólnego stanowiska albo w sytuacjach kryzysowych, albo gdy chodziło o mało kontrowersyjne inicjatywy, takie jak budowa sanktuarium w Łagiewnikach. Kwestie trudniejsze, takie jak sprawa Radia Maryja czy skandal z abp. Paetzem, nie skłaniały do głębszej refleksji. Sprawa abp. Paetza pokazała, że nuncjatura zawodzi w komunikacji między polskim Kościołem a Watykanem. Słabość dyskusji wewnątrz episkopatu nie przyczyniła się też do zauważenia problemu lustracji w Kościele. Systemowe rozwiązanie problemu odwlekano.
Kto miał obudzić biskupów? Prymas wyraźnie odsuwał się już w cień, co więcej - stosował inną miarę do oceny lustracji świeckich (vide poparcie dla listy Wildsteina), a inną do lustracji duchownych. Wybrany w marcu 2004 r. na szefa KEP abp Józef Michalik nie zdobył wyraźnej pozycji lidera. Ten kryzys przywództwa się zemścił, bo po publikacji "Gazety Polskiej" nie było komu doprowadzić do szybkiej kwerendy akt IPN.
Potem słabość episkopatu najbardziej rzucała się w oczy, gdy swój werdykt o współpracy abp. Wielgusa z SB ogłosiła kościelna komisja historyczna. Nie wyłoniła się grupa biskupów zdolna skłonić go, by zrezygnował z ingresu. Publiczny apel abp. Tadeusza Gocłowskiego, by jego brat w arcybiskupstwie nie obejmował stolicy, był raczej aktem indywidualnego protestu niż sposobem episkopatu na uniknięcie kompromitacji. To, że musiał interweniować Benedykt XVI, uwidoczniło, iż episkopat nie potrafił rozwiązać kryzysu. Pod wpływem szoku biskupi wykazali na posiedzeniu 11 stycznia gotowość do autolustracji. Jednak nawet przy najbardziej stanowczych postanowieniach o woli autolustracji o ich wadze zadecyduje praktyka. A ta od lat wskazywała raczej na mocne słowa w czasie kryzysu i bierność w momentach, gdy napięcie mija.
Przyczyna nr 3 odsłuchy w silniku
Mamy jeszcze w uszach krzyk setek zwolenników arcybiskupa Wielgusa w katedrze św. Jana w Warszawie. Po raz pierwszy od dawna wierni przyjmowali głośnym protestem decyzję, za którą stał autorytet Stolicy Apostolskiej. Co najbardziej zdumiewające, ani prymas Glemp, ani nuncjusz Kowalczyk nie odnieśli się do tego zachowania naruszającego powagę katedry.
Homilia prymasa i późniejsza deklaracja nuncjusza, że abp Wielgus odszedł, bo został zniesławiony, wyglądały jak kontestacja decyzji papieża. Słowa prymasa w wywiadzie dla TVP z 9 stycznia, że "Stolica Apostolska jest zbyt daleko, by sądzić o naszych sprawach", to wrażenie jeszcze potęgowały. Towarzyszyła temu kampania Radia Maryja kreująca abp. Wielgusa niemal na męczennika. Niepokojący klimat rozładowany został dopiero wywiadem nuncjusza z 11 stycznia, wskazującym, że abp Wielgus nie poinformował papieża o swoich uwikłaniach z SB. Czy zmiana frontu abp. Kowalczyka nie była jednak wynikiem nacisków Watykanu? Czy w miarę rozwoju wewnątrzkościelnej lustracji jakiś kolejny biskup z przeszłością nie zechce się odwołać pod obronę ojca Rydzyka? A czy sobotnie polemiki abp. Wielgusa z nuncjuszem nie są dowodem na rozluźnianie się dyscypliny? Kryzys z 7 stycznia pokazał, że głoszone po śmierci Jana Pawła II przestrogi przed rosnącym dystansem środowiska radiomaryjnego wobec Stolicy Apostolskiej i "papieża Niemca" nie są wydumane.
Przyczyna nr 4 uszkodzone hamulce
Dlaczego w sprawie abp. Wielgusa biskupi tak dalece rozminęli się z odczuciami społecznymi? Zabrakło hamulców w wypowiedziach. Arogancki ton wielu hierarchów, deklaracje, że wierni "mieszają się do nie swoich spraw", nałożyły się na brak pewności siebie i niezdolność do czytelności działań. Oczywiście, pewna dyskrecja i niejawność wpisana jest w działania Kościoła, ale w tym wypadku dominowało wrażenie gonienia wydarzeń niż zaplanowanej strategii.
To, co najbardziej szokowało, to brak zrozumienia ze strony wielu biskupów, jak działa rynek medialny i jak bardzo wymusza on jawność. Przekonanie prymasa, że pojawienie się przed pałacem na Miodowej czterech wozów transmisyjnych to wynik jakiejś quasi-ubeckiej akcji, to świadectwo mentalności z lat 70. zeszłego wieku. Prymas nie zauważył, że podobne oblężenie przeżył niedawno dom Zyty Gilowskiej czy Aleksandry Jakubowskiej. Że "Gazeta Polska" tak samo jak abp. Wielgusa prześwietlała wcześniej Milana Suboticia z TVN. Nie twierdzę, że w działaniach mediów nie było rzeczy szpetnych. Zapraszanie do TVN 24 Gromosława Czempińskiego w roli eksperta od współpracy wywiadu PRL z księżmi czy pierwsza strona "Faktu" ("Arcykapuś") mogły słusznie wywoływać oburzenie u wielu kapłanów. Ale też silne przekonanie wielu biskupów, że wszystkie media przeprowadzają jakąś ustaloną z góry akcję, to objaw groźny, bo utrudniający zrozumienie wydarzeń.
Co wymienić, co naprawić?
Biskupi zgromadzeni na nadzwyczajnym posiedzeniu w ubiegły piątek zadeklarowali proces dobrowolnej autolustracji. Trzeba przyjąć tę deklarację z największymi nadziejami. Pytanie, czy biskupi zdają sobie sprawę, jak wiele ich dotychczasowych nawyków trzeba będzie przełamać, by lustracja w Kościele potoczyła się sprawnie. Co będzie, jeśli jakiś biskup zakwestionuje ustalenia komisji kościelnej, gdy ta surowo oceni jego przeszłość? Czy wygra determinacja w uznaniu faktów, czy rozpocznie się szukanie jakiegoś kompromisu, który może być katastrofalny dla powagi komisji?
W jakim zakresie remontem polskiego Kościoła zajmie się Benedykt XVI? Czy i kiedy skończy się 17-letnia posługa nuncjusza abp. Józefa Kowalczyka? Kim będzie nowy arcybiskup warszawski? Czy wreszcie na stolicach biskupich pojawi się nowa generacja, nie naznaczona traumą epoki komunizmu i nacisków ze strony specsłużb PRL? Jaką politykę przyjmie o. Tadeusz Rydzyk? Czy nadal będzie budował mit abp. Wielgusa jako "ukamienowanego kapłana"?
Kluczem do rozwiązania kryzysu jest autorytet i skuteczność oparta na sile moralnej. Bez nich dochodzić będzie do faktycznej anarchizacji polskiego Kościoła pod pretekstem obrony kolejnych "niewinnych" kapłanów. A każda dwuznaczność i niezdecydowanie w tej mierze sprawią, że pojazd polskiego Kościoła będzie narażony na kolejne awarie. Wrogów Kościoła to nie zmartwi.
Przyczyna nr 1 brak generalnego przeglądu
Generalnym przeglądem jest oczywiście lustracja. A tej nie dokonywano od 1989 r. Na początku, po "okrągłym stole", zwyciężyło poczucie sukcesu, które w naturalny sposób potrzebę rozliczeń spychało na dalszy plan. Czy faktem była deklaracja gen. Kiszczaka wobec hierarchów, że archiwa inwigilującego księży IV departamentu MSW zostaną spalone? Trudno to jednoznacznie orzec, ale ta historia zaskakująco dobrze pasuje do wyjaśnienia krótkowzroczności Kościoła w następnych latach. Tak czy inaczej początek lat 90. zdominowało przekonanie biskupów, że niedobra przeszłość wielu księży to zamknięty rozdział w dziejach Kościoła.
Nastrój "oblężonej twierdzy" nie skłaniał do otwierania dodatkowej, kłopotliwej kwestii. Wtedy też, w latach 90., do wpływów powracali postkomuniści, którzy za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego uwodzicielsko uspokajali biskupów, że nikt grzechów kapłanów nie będzie wyciągał. Na tle tak uspokajającej atmosfery Kościół przeoczył skutki ustawy lustracyjnej z 1997 r. Trzeba było kolejnych kilku lat i pierwszych rewelacji prezesa IPN czy historyków o kapłanach agentach, by ludzie Kościoła zderzyli się z nową sytuacją. Reakcją biskupów był szok, oburzenie i natychmiastowe skojarzenia z prześladowaniami z lat PRL.
Przez ostatnie dwa lata do biskupów nie docierała prawda, że wraz z otwarciem archiwów IPN lustracja kapłanów faktycznie się rozpoczęła. Episkopat długo był przekonany, że to on wyznaczy tryb i tempo lustracji kapłanów. Miesiącami deliberowano o powstawaniu komisji historycznych lub negowano potrzebę ich tworzenia. Ale rzeczywistość nie stała w miejscu i kolejne rewelacje prasowe i niezwykle znamienna sprawa ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego bezlitośnie obnażały brak reakcji na rozwój wydarzeń. Mimo doświadczeń z wychodzącymi na jaw aktami księży zaniechano sprawdzenia akt kandydata na archidiecezję warszawską. W rezultacie doszło do rażącego naruszenia autorytetu Kościoła, a wierni mogli obejrzeć arcybiskupa, który nie potrafił się rozliczyć z przeszłością. W końcu musiał interweniować papież, a cały świat wziął polski Kościół na języki.
Przyczyna nr 2 awaria układu kierowniczego
Trzeba przyznać, że w Kościele od lat szwankował układ kierowniczy. Paradoksalnie wpłynął na to fakt, który w powszechnej świadomości miał świadczyć o wyjątkowości polskiego Kościoła. Wielka postać Jana Pawła II tak dalece zdominowała polski episkopat, że ten powoli oduczał się rozwiązywania problemów. Liderem, acz stojącym w cieniu papieża Polaka, był jeszcze stosunkowo długo po 1989 r. prymas Józef Glemp, łącząc swoją historyczną funkcję ze stanowiskiem szefa Konferencji Episkopatu Polski, ale w 2004 r. obie funkcje zostały ostatecznie rozdzielone.
Już wcześniej jednak episkopat przestawał być miejscem ożywionych dyskusji. Biskupi byli zdolni do zajęcia wspólnego stanowiska albo w sytuacjach kryzysowych, albo gdy chodziło o mało kontrowersyjne inicjatywy, takie jak budowa sanktuarium w Łagiewnikach. Kwestie trudniejsze, takie jak sprawa Radia Maryja czy skandal z abp. Paetzem, nie skłaniały do głębszej refleksji. Sprawa abp. Paetza pokazała, że nuncjatura zawodzi w komunikacji między polskim Kościołem a Watykanem. Słabość dyskusji wewnątrz episkopatu nie przyczyniła się też do zauważenia problemu lustracji w Kościele. Systemowe rozwiązanie problemu odwlekano.
Kto miał obudzić biskupów? Prymas wyraźnie odsuwał się już w cień, co więcej - stosował inną miarę do oceny lustracji świeckich (vide poparcie dla listy Wildsteina), a inną do lustracji duchownych. Wybrany w marcu 2004 r. na szefa KEP abp Józef Michalik nie zdobył wyraźnej pozycji lidera. Ten kryzys przywództwa się zemścił, bo po publikacji "Gazety Polskiej" nie było komu doprowadzić do szybkiej kwerendy akt IPN.
Potem słabość episkopatu najbardziej rzucała się w oczy, gdy swój werdykt o współpracy abp. Wielgusa z SB ogłosiła kościelna komisja historyczna. Nie wyłoniła się grupa biskupów zdolna skłonić go, by zrezygnował z ingresu. Publiczny apel abp. Tadeusza Gocłowskiego, by jego brat w arcybiskupstwie nie obejmował stolicy, był raczej aktem indywidualnego protestu niż sposobem episkopatu na uniknięcie kompromitacji. To, że musiał interweniować Benedykt XVI, uwidoczniło, iż episkopat nie potrafił rozwiązać kryzysu. Pod wpływem szoku biskupi wykazali na posiedzeniu 11 stycznia gotowość do autolustracji. Jednak nawet przy najbardziej stanowczych postanowieniach o woli autolustracji o ich wadze zadecyduje praktyka. A ta od lat wskazywała raczej na mocne słowa w czasie kryzysu i bierność w momentach, gdy napięcie mija.
Przyczyna nr 3 odsłuchy w silniku
Mamy jeszcze w uszach krzyk setek zwolenników arcybiskupa Wielgusa w katedrze św. Jana w Warszawie. Po raz pierwszy od dawna wierni przyjmowali głośnym protestem decyzję, za którą stał autorytet Stolicy Apostolskiej. Co najbardziej zdumiewające, ani prymas Glemp, ani nuncjusz Kowalczyk nie odnieśli się do tego zachowania naruszającego powagę katedry.
Homilia prymasa i późniejsza deklaracja nuncjusza, że abp Wielgus odszedł, bo został zniesławiony, wyglądały jak kontestacja decyzji papieża. Słowa prymasa w wywiadzie dla TVP z 9 stycznia, że "Stolica Apostolska jest zbyt daleko, by sądzić o naszych sprawach", to wrażenie jeszcze potęgowały. Towarzyszyła temu kampania Radia Maryja kreująca abp. Wielgusa niemal na męczennika. Niepokojący klimat rozładowany został dopiero wywiadem nuncjusza z 11 stycznia, wskazującym, że abp Wielgus nie poinformował papieża o swoich uwikłaniach z SB. Czy zmiana frontu abp. Kowalczyka nie była jednak wynikiem nacisków Watykanu? Czy w miarę rozwoju wewnątrzkościelnej lustracji jakiś kolejny biskup z przeszłością nie zechce się odwołać pod obronę ojca Rydzyka? A czy sobotnie polemiki abp. Wielgusa z nuncjuszem nie są dowodem na rozluźnianie się dyscypliny? Kryzys z 7 stycznia pokazał, że głoszone po śmierci Jana Pawła II przestrogi przed rosnącym dystansem środowiska radiomaryjnego wobec Stolicy Apostolskiej i "papieża Niemca" nie są wydumane.
Przyczyna nr 4 uszkodzone hamulce
Dlaczego w sprawie abp. Wielgusa biskupi tak dalece rozminęli się z odczuciami społecznymi? Zabrakło hamulców w wypowiedziach. Arogancki ton wielu hierarchów, deklaracje, że wierni "mieszają się do nie swoich spraw", nałożyły się na brak pewności siebie i niezdolność do czytelności działań. Oczywiście, pewna dyskrecja i niejawność wpisana jest w działania Kościoła, ale w tym wypadku dominowało wrażenie gonienia wydarzeń niż zaplanowanej strategii.
To, co najbardziej szokowało, to brak zrozumienia ze strony wielu biskupów, jak działa rynek medialny i jak bardzo wymusza on jawność. Przekonanie prymasa, że pojawienie się przed pałacem na Miodowej czterech wozów transmisyjnych to wynik jakiejś quasi-ubeckiej akcji, to świadectwo mentalności z lat 70. zeszłego wieku. Prymas nie zauważył, że podobne oblężenie przeżył niedawno dom Zyty Gilowskiej czy Aleksandry Jakubowskiej. Że "Gazeta Polska" tak samo jak abp. Wielgusa prześwietlała wcześniej Milana Suboticia z TVN. Nie twierdzę, że w działaniach mediów nie było rzeczy szpetnych. Zapraszanie do TVN 24 Gromosława Czempińskiego w roli eksperta od współpracy wywiadu PRL z księżmi czy pierwsza strona "Faktu" ("Arcykapuś") mogły słusznie wywoływać oburzenie u wielu kapłanów. Ale też silne przekonanie wielu biskupów, że wszystkie media przeprowadzają jakąś ustaloną z góry akcję, to objaw groźny, bo utrudniający zrozumienie wydarzeń.
Co wymienić, co naprawić?
Biskupi zgromadzeni na nadzwyczajnym posiedzeniu w ubiegły piątek zadeklarowali proces dobrowolnej autolustracji. Trzeba przyjąć tę deklarację z największymi nadziejami. Pytanie, czy biskupi zdają sobie sprawę, jak wiele ich dotychczasowych nawyków trzeba będzie przełamać, by lustracja w Kościele potoczyła się sprawnie. Co będzie, jeśli jakiś biskup zakwestionuje ustalenia komisji kościelnej, gdy ta surowo oceni jego przeszłość? Czy wygra determinacja w uznaniu faktów, czy rozpocznie się szukanie jakiegoś kompromisu, który może być katastrofalny dla powagi komisji?
W jakim zakresie remontem polskiego Kościoła zajmie się Benedykt XVI? Czy i kiedy skończy się 17-letnia posługa nuncjusza abp. Józefa Kowalczyka? Kim będzie nowy arcybiskup warszawski? Czy wreszcie na stolicach biskupich pojawi się nowa generacja, nie naznaczona traumą epoki komunizmu i nacisków ze strony specsłużb PRL? Jaką politykę przyjmie o. Tadeusz Rydzyk? Czy nadal będzie budował mit abp. Wielgusa jako "ukamienowanego kapłana"?
Kluczem do rozwiązania kryzysu jest autorytet i skuteczność oparta na sile moralnej. Bez nich dochodzić będzie do faktycznej anarchizacji polskiego Kościoła pod pretekstem obrony kolejnych "niewinnych" kapłanów. A każda dwuznaczność i niezdecydowanie w tej mierze sprawią, że pojazd polskiego Kościoła będzie narażony na kolejne awarie. Wrogów Kościoła to nie zmartwi.
Więcej możesz przeczytać w 3/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.