FILMY
KINO
PRAWDZIWY KONIEC WIELKIEJ WOJNY
Wojna nigdy się nie kończy dla tych, którzy ją przetrwali. Jej wspomnienia powracają z wielką siłą, nie pozwalają żyć. O tym, że ten koszmar da się przezwyciężyć, opowiada film młodej bośniackiej reżyserki, słusznie doceniony na festiwalu w Berlinie. Udało się jej bez melodramatycznej przesady czy emocjonalnego szantażu - wad powszechnych w podobnych produkcjach - ukazać przenikanie się codzienności i wojennej traumy. W "Grbavicy" nie ma prawienia komunałów, epatowania naturalizmem czy jaskrawymi obrazami demoralizacji i zagubienia. Jest za to dramatyczna opowieść snuta z godnym podziwu umiarem i żelazną konsekwencją. Wątpliwość może wzbudzić jedynie nieco przeciągnięte i skażone szczyptą patosu zakończenie, ale poza tym nie ma tu ani śladu wad filmów "z przesłaniem". Przede wszystkim są wiarygodni w każdym geście i reakcji bohaterowie na czele z okrutnie doświadczoną przez wojnę Esmą (świetna Mirjana Karanović) oraz konsekwentnie przeprowadzony zamiar, by niepokoje wieku dojrzewania i trudne stosunki matki i córki połączyć w mocny dramaturgiczny węzeł z bolesnym sekretem z przeszłości. "To prawda" - chce się wykrzyknąć w wielu momentach, zamiast zwyczajowego "to tylko kino".
Tomasz Jopkiewicz
"Grbavica", reż. Jasmila Zbanic, Kino Świat
DVD
MISS SUDETÓW
Po występie w "Stawce większej niż życie" Stanisław Mikulski musiał się natychmiast zrehabilitować, grając w "Ostatnim świadku" cywila nękanego przez hitlerowców. W dodatku scenarzysta zrobił z niego nerwusa i nieudacznika, którego wciąż muszą wyciągać z opresji milicjanci obywatelscy. Początek filmu Jana Batorego jest nawet obiecujący: przy wtórze niesamowitej muzyki Andrzeja Kurylewicza esesmani mordują więźniów obozu koncentracyjnego. Potem jednak napięcie zamiast rosnąć, już tylko spada. 24 lata po wojnie komendant Dunger i Sturmbannführer Goltz powracają do polskich już Sudetów, by na zlecenie tajemniczej "organizacji" wykopać ukryty skarb. Dla niepoznaki wiozą z sobą siatki na motyle. Naiwny burmistrz z dumą pokazuje im socjalistyczne blokowiska i szkołę tysiąclatkę. Pal diabli te propagandowe wstawki, ale reżyser kompletnie nie radzi sobie z konwencją dreszczowca. Miary nieszczęścia dopełnia dydaktyczne zakończenie, z którego wynika, że skrzynie pełne dolarów i złotych zębów uratują bilans płatniczy PRL. "Ostatniego świadka" warto obejrzeć jedynie dla urody Mai Wodeckiej, wędrującej po górach w bikini i kozakach.
Wiesław Chełminiak
"Ostatni świadek", reż. Jan Batory, TVP/Kino Polska
TV
MÓW MI STANLEY
Stanley Kubrick to zmanierowany gej, paradujący z torebką Louisa Vuittona. Tak przynajmniej wyobrażał go sobie Alan Conway, podstarzały londyński lump, którego sposobem na wyrwanie się z szarzyzny było udawanie słynnego reżysera. Samozwaniec przez kilka miesięcy, wykorzystując ignorancję towarzyskiej śmietanki, bywał na salonach i sącząc whisky, uwodził młodych "heteryków" z aspiracjami. Przepis na sukces był prosty - wystarczyło odegrać schemat, wyobrażenie ludzi na temat zdziwaczałego artysty. Dlatego grany przez Johna Malkovicha manipulator obnosi się z własną brzydotą, zakłada szmirowate ciuszki i manifestuje orientację seksualną. Celnie też wybiera swoje ofiary, które znajomość z reżyserem traktują jak inwestycję, lepszą niż lokata w banku. W zamian za obietnicę kariery oddają swoje ciała, wódkę i papierosy dorzucając gratis. Jednak mimo interesującej, z życia wziętej historyjki film Briana Cooka trochę nuży. Brak w nim dramaturgii, a kolejne sceny oparte na tym samym schemacie niewiele się od siebie różnią. Całość ratują tylko ciekawe nawiązania do filmów Kubricka i brawurowa kreacja wyspecjalizowanego w rolach ekscentryków Malkovicha.
Iga Nyc
"Być jak Stanley Kubrick", reż. Brian W. Cook, emisja 17.01, godz. 20.10, HBO
KSIĄŻKI
W ŁÓŻKU Z DŻOKEREM
Rozrzutny skąpiec, dziwkarz i mizogin, kibic koszykówki i kolekcjoner sztuki, niefortunny literat, scenarzysta i reżyser. A przede wszystkim czaruś, któremu wszystko uchodzi na sucho. Takim człowiekiem jawi się Jack Nicholson w plotkarskiej biografii napisanej przez autora, który wcześniej sponiewierał Roya Orbisona. Takiej książki się nie czyta, ale się ją połyka. Amatorzy poważnych analiz nie mają tu czego szukać. Znacznie więcej niż o filmach Nicholsona dowiadujemy się o jego erotycznych podbojach i upodobaniu do narkotyków. Dlaczego Jack wyrósł na niegrzecznego chłopca? Bo wychowała go babcia. Prawdziwa matka do końca życia udawała jego starszą siostrę, a ojciec pozostał anonimowy. Owszem, sam Nicholson nie należy do osób zbyt dyskretnych, ale czytając o tym, że nie używa prezerwatyw, ma skłonności ekshibicjonistyczne, a w młodości cierpiał z powodu przedwczesnego wytrysku, trudno nie poczuć zażenowania. Douglas jest wobec swego bohatera bezinteresownie (?) złośliwy. Z lubością przytacza miażdżące recenzje, z których wynika, że w początkach kariery Nicholson był "drewniany", zaś jego aktorstwo "ograniczało się do serii grymasów". Czy człowiek, któremu udało się zostać gwiazdą w czasach, gdy obowiązywało antygwiazdorstwo, nie zasługuje na trochę więcej sympatii?
Wiesław Chełminiak
Edward Douglas "Jack Nicholson, wielki uwodziciel", Świat Książki
NARESZCIE SZCZĘŚLIWA
Ta prawie 600-stronicowa "cegła" daleka jest od minoderyjnego paplania w stylu pamiętników gwiazd. Ale też i Jane Fonda nigdy nie należała do grona hollywoodzkich narcyzek, a kino nie było jej całym życiem, choć przyniosło jej sławę i dwa Oscary. Równie dużo czasu i energii poświęciła walce przeciw wojnie w Wietnamie i przeciw... sobie samej, wychowanej tak, by czerpać radość z zadowalania ukochanych mężczyzn. I dwóch tylko rzeczy, jak wyjawia, naprawdę żałuje. Pierwsza to pozowanie do słynnego zdjęcia, wykonanego podczas wizyty w Wietnamie, na którym siedzi na dziale przeciwlotniczym, tak jakby zaraz miała strzelać do amerykańskich samolotów. "Mam dobre intencje, lecz namysł nie leży w mojej naturze" - tłumaczy się dzisiaj. Druga rzecz to fakt, że dopiero po pięćdziesiątce zrozumiała, iż szczęście kobiety jest wprost proporcjonalne do wiary we własne możliwości. "Podtrzymywanie nieautentycznych związków i podporządkowywanie się, jakiego to wymagało, utrzymywało mnie w stanie ciągłego niepokoju" - wyznaje, przyznając się do wieloletniej bulimii, brania narkotyków, żenujących orgii w towarzystwie przypadkowych kobiet swego pierwszego męża Rogera Vadima i innych form autodestrukcji. Pozostaje mieć nadzieję, że ta spowiedę istotnie pomogła siedemdziesięcioletniej autorce stać się człowiekiem spełnionym i szczęśliwym.
Jacek Melchior
Jane Fonda "Moje życie", AMF
KOMANDOR BONO
Są historie, których nie da się zaśpiewać. Tę złotą myśl autorstwa Bono francuski dziennikarz Michka Assayas wziął sobie głęboko do serca i sporządził biografię lidera U2 w postaci wywiadu-rzeki. Jak na życiorys artysty przystało, zaczyna się od traumatycznego dzieciństwa. Potem następuje streszczenie historii zespołu, a po załatwieniu tej formalności duet szybko przechodzi do problematyki społeczno--politycznej. Rozmawiają o terroryzmie, wojnie w Iraku i czytaniu Biblii, ale przede wszystkim o tym, jak Bono heroicznie poświęca się ratowaniu Afryki. Do obowiązków bojownika należą pogawędki z wpływowymi osobistościami, więc piosenkarz opisuje szczegóły ze spotkań z "bardzo zabawnym i błyskotliwym" George'em Bushem i "czarującym" Władimirem Putinem. Mimo kilku smaczków i ujawnienia nieznanych dotąd faktów z życia celebrities przydługi wywiad krąży jednak przede wszystkim wokół dwóch - najbardziej stosownych dla dżentelmena obdarzonego przez Elżbietę II tytułem Rycerza Komandora - tematów, czyli głodującej Afryki i Boga. Pozycja tylko dla maniakalnych fanów wokalisty U2.
Iga Nyc
Michka Assayas "Bono o Bono", Znak
MUZYKA
DVD
GRZECZNY TANIEC
To nie musical, lecz fenomen, któremu przed premierą wieszczono klęskę. Skończyło się na potrójnej platynie i dwóch nagrodach Emmy. "High School Musical", telewizyjny film Disneya, żywi się dalekimi echami "West Side Story", ale tu zakochaną parę chcą rozdzielić nie gangi, tylko zwykli zawistnicy. Troy i Gabriella starają się o role w szkolnym przedstawieniu, a przy okazji odkrywają, że mają się ku sobie. On jest także podporą drużyny koszykówki. Wszystko razem daje więc okazję do serii dramatycznych wyborów: sport czy muzyka, koszykówka czy dziesięciobój, przyjaciel czy kochanek. "Dirty Dancing" jawi się w porównaniu jako dzieło szekspirowsko głębokie, ale u zmęczonych mamrotaniem raperów amerykańskich nastolatków chwyciło. "High School Musical" jest już produkcją kultową, a dla Disneya żyłą złota. Aż dziw, że ten status mógł osiągnąć show pełen bardzo przeciętnych piosenek, brzmiących jak kompozycje z płyt Jewel, Jessiki Simpson albo wczesnej Jennifer Lopez. Żadna z jedenastu kompozycji nie uzależnienia słuchacza (a tak było w wypadku "I've Had The Time Of My Life" z "Dirty Dancing", czy "Summer Nights" z "Grease"). W sumie nieco ponad pół godziny idealnie gładkich kompozycji przyprawionych odrobiną latino. W planach jest część druga, bo miłość miłością, ale to forsa wprawia świat w ruch.
Piotr Gociek
"High School Musical", EMI
DVD
NIE SIKAĆ NA GROBY
The Tiger Lillies to chyba najlepiej strzeżona przed masową publicznością tajemnica brytyjskiej sceny muzycznej. To trio niekoniecznie rockowe, dowodzone przez śpiewającego do wtóru kontrabasu lub pojękującej piły Martyna Jacquesa. Grupa kocha przy tym grozę i po albumach poświęconych okrutnemu karceniu niegrzecznych dzieci sięgnęła po prozę H.P. Lovecrafta, amerykańskiego mistrza chorej makabry. The Tiger Lillies nakręcili się takimi tekstami, jak "Zew Cthulhu", "Szczury w ścianach" czy "W górach szaleństwa", a następnie fascynację Lovecraftem przekuli w spektakl słowno-muzyczny. Funkcje mistrza ceremonii na deskach berlińskiego teatru odstąpili łaskawie Alexandrowi Hackemu (na co dzień w Einstürzende Neubauten). Hipnotyzujący występ udokumentowany został właśnie na DVD i uzupełniony może niezbyt ciekawym, ale pouczającym dokumentem o wizycie zespołu na grobie Lovecrafta i obsikiwaniu pobliskiego cmentarnego drzewa. Trudno o lepszy manifest formacji programowo niepoprawnej - i politycznie, i obyczajowo.
Jerzy A. Rzewuski
The Tiger Lillies & Alexander Hacke: "Mountains of Madness" (Arena Berlin/Gusstaff Records)
CD
W IMIĘ OJCA
Gdybyż ten artysta, naprawdę obdarzony niezłym głosem i świetnie swingujący, nazywał się inaczej! Niestety, pomijając dwie niepozorne litery "Jr." po nazwisku, nazywa się Frank Sinatra i oczywiście jest synem "tego" Sinatry. W dodatku po sześćdziesiątce, wygląda jak kopia tatusia w późniejszym wieku, gdy Frank senior nieco już zdążył utyć. Mało tego: Junior zdecydował się nagrać płytę ze standardami w staromodnym jazzowym sosie, rodem z Las Vegas, czyli dokładnie w stylu ojca. Po estradach i estradkach tułał się zresztą od lat i oczywiście zawsze w cieniu protoplasty. Już raz był sławny - jako ofiara tajemniczego kidnapingu. W 1963 r. Frank Jr. został porwany, a senior zapłacił za jego powrót 240 tys. dolarów, wówczas kwotę jeszcze bardziej imponującą niż teraz. Porywacze zostali złapani i osądzeni, czy jednak na pewno Frank Jr. był tylko ofiarą? Spekulacje pojawiły się nie tylko w kontekście pytania, co miałby z sobą zrobić całkiem utalentowany syn ojca geniusza, by zwrócić na siebie uwagę. Może jednak unikać mikrofonu jak ognia? Płyta o przewrotnie smutnym tytule "That Face!" jest profesjonalnie wykonanym, miłym dla ucha albumem, który wstydu nie przynosi. To na pewno nie wystarczy, by postawić ją na półce obok krążków ojca.
Jacek Melchior
Frank Sinatra Jr., "That Face!", Warner
WYSTAWY
TEATR
JASNA STRONA MOCY
Rok Becketta doczekał się świetnego, choć nieco spóźnionego zakończenia - spektaklu "Szczęśliwe dni" w reżyserii Piotra Cieplaka. Winnie i Willie to zbliżające się do kresu życia małżeństwo. Oboje walczą, by wyrwać życiu choćby jeszcze krótką chwilę. Cieplak nie potraktował Becketta jak świętej krowy dramaturgii i wprowadził do tekstu pewne modyfikacje. Dorzucił też sporo optymizmu do ponurej sztuki i zmienił zakończenie: zamiast duszenia mamy pocałunek. Spektakl jest niemal solowym, brawurowym popisem Krystyny Jandy. Importowany z Krakowa Jerzy Trela pełni przede wszystkim funkcję scenicznego gadżetu, a jego występ sprowadza się do przedefilowania przed nosem widowni i wydania kilku ryków zza ściany. Ale jest nieodzowny, bo stanowi punkt odniesienia monologu głównej bohaterki. Cieplak dokonał niemożliwego - udowodnił, że dramaty Irlandczyka nie muszą być ani nudne, ani pesymistyczne. Jego Beckett stanął po jasnej stronie mocy.
Iga Nyc
"Szczęśliwe dni", reż. Piotr Cieplak, teatr Polonia
WYSTAWA
ARCHITEKT GLOBALNY
Na styku trzech kultur, w słoweńskiej Lublanie narodził się Joze Plecnik, który zmienił oblicze Wiednia i Pragi, a z rodzinnej Lublany uczynił raj dla pieszych. Willa Langera, dom Zacherla w Wiedniu, fontanna św. Jerzego przy katedrze Św. Wita w Pradze - to tylko część jego artystycznej schedy. W Krakowie, w 50. rocznicę śmierci słoweńskiego architekta, można podziwiać sprowadzone z Muzeum Architektury w Lublanie oraz ze skarbców kościelnych, jego projekty urbanistyczne, modele mostów i budynków. Gdyby Plecnikowi udało się zrealizować swoje wizje, Lublana stałaby się "słoweńskimi Atenami", z imponującymi gmachami publicznymi. Zaprojektowany przez niego w 1947 r. budynek parlamentu miał mieć gigantyczny stożkowy dach, wijący się spiralnie w niebo na sto metrów. Plecnik, pilny uczeń słynnego wiedeńskiego architekta, mistrza secesji Ottona Wagnera, nazywany jest drugim Gaudim. Podobnie jak Katalończyk inicjował nową architekturę, zachowując szacunek dla tradycji i kultury ludowej. I tak jak on własnoręcznie projektował większość detali: od klamek, mebli i gzymsów po kraty czy nawet szaty liturgiczne. Na wystawie można podziwiać wspaniałe wyroby rzemiosła artystycznego, pełne cytatów ze sztuki słowiańskiej, germańskiej, a nawet japońskiej i egipskiej. Są one ucieleśnieniem chińskiej maksymy o artyście, który jest jak drzewo - korzeniami wyrasta z ojczystej ziemi, ale gałęziami obejmuje cały świat.
Łukasz Radwan
"Joze Plecnik (1872-1957) - architekt i wizjoner", Kraków, Międzynarodowe Centrum Kultury, do 25 lutego 2007 r.
WYSTAWA
SZABLĄ I DŁUGOPISEM
Polscy monarchowie często odwiedzali klasztor jasnogórski, ale jego prawdziwą rezydentką była zawsze Matka Boska Częstochowska, w połowie XVII wieku okrzyknięta Królową Korony Polskiej. Wystawa, którą we współpracy z zakonem paulinów, zorganizował Zamek Królewski w Warszawie, przekona nawet największych niedowiarków, że kult Czarnej Madonny odegrał kapitalną rolę w kształtowaniu naszej narodowej tożsamości. Po raz pierwszy od stu lat Jasną Górę opuściło tak wiele zabytków. Wartość artystyczna części z nich jest dyskusyjna, ale czy w tych kategoriach należy oceniać szkatułkę wykonaną przez Tadeusza Kościuszkę, powstańcze wota czy wielki plastikowy długopis, którym Lech Wałęsa podpisywał porozumienia sierpniowe ? Dziełami sztuki są natomiast bez wątpienia bogato zdobiona oprawa szabli hetmana Stanisława Żołkiewskiego, którą Jan III Sobieski zabrał pod Wiedeń, oraz rubinowa sukienka z cudownego obrazu, będąca nie tylko największym w Europie Środkowej zestawem biżuterii, ale i substytutem rozgrabionego przez Prusaków skarbca dawnej Rzeczypospolitej.
Wiesław Chełminiak
"U tronu Królowej Polski", Zamek Królewski w Warszawie, do 11 marca
KINO
PRAWDZIWY KONIEC WIELKIEJ WOJNY
Wojna nigdy się nie kończy dla tych, którzy ją przetrwali. Jej wspomnienia powracają z wielką siłą, nie pozwalają żyć. O tym, że ten koszmar da się przezwyciężyć, opowiada film młodej bośniackiej reżyserki, słusznie doceniony na festiwalu w Berlinie. Udało się jej bez melodramatycznej przesady czy emocjonalnego szantażu - wad powszechnych w podobnych produkcjach - ukazać przenikanie się codzienności i wojennej traumy. W "Grbavicy" nie ma prawienia komunałów, epatowania naturalizmem czy jaskrawymi obrazami demoralizacji i zagubienia. Jest za to dramatyczna opowieść snuta z godnym podziwu umiarem i żelazną konsekwencją. Wątpliwość może wzbudzić jedynie nieco przeciągnięte i skażone szczyptą patosu zakończenie, ale poza tym nie ma tu ani śladu wad filmów "z przesłaniem". Przede wszystkim są wiarygodni w każdym geście i reakcji bohaterowie na czele z okrutnie doświadczoną przez wojnę Esmą (świetna Mirjana Karanović) oraz konsekwentnie przeprowadzony zamiar, by niepokoje wieku dojrzewania i trudne stosunki matki i córki połączyć w mocny dramaturgiczny węzeł z bolesnym sekretem z przeszłości. "To prawda" - chce się wykrzyknąć w wielu momentach, zamiast zwyczajowego "to tylko kino".
Tomasz Jopkiewicz
"Grbavica", reż. Jasmila Zbanic, Kino Świat
DVD
MISS SUDETÓW
Po występie w "Stawce większej niż życie" Stanisław Mikulski musiał się natychmiast zrehabilitować, grając w "Ostatnim świadku" cywila nękanego przez hitlerowców. W dodatku scenarzysta zrobił z niego nerwusa i nieudacznika, którego wciąż muszą wyciągać z opresji milicjanci obywatelscy. Początek filmu Jana Batorego jest nawet obiecujący: przy wtórze niesamowitej muzyki Andrzeja Kurylewicza esesmani mordują więźniów obozu koncentracyjnego. Potem jednak napięcie zamiast rosnąć, już tylko spada. 24 lata po wojnie komendant Dunger i Sturmbannführer Goltz powracają do polskich już Sudetów, by na zlecenie tajemniczej "organizacji" wykopać ukryty skarb. Dla niepoznaki wiozą z sobą siatki na motyle. Naiwny burmistrz z dumą pokazuje im socjalistyczne blokowiska i szkołę tysiąclatkę. Pal diabli te propagandowe wstawki, ale reżyser kompletnie nie radzi sobie z konwencją dreszczowca. Miary nieszczęścia dopełnia dydaktyczne zakończenie, z którego wynika, że skrzynie pełne dolarów i złotych zębów uratują bilans płatniczy PRL. "Ostatniego świadka" warto obejrzeć jedynie dla urody Mai Wodeckiej, wędrującej po górach w bikini i kozakach.
Wiesław Chełminiak
"Ostatni świadek", reż. Jan Batory, TVP/Kino Polska
TV
MÓW MI STANLEY
Stanley Kubrick to zmanierowany gej, paradujący z torebką Louisa Vuittona. Tak przynajmniej wyobrażał go sobie Alan Conway, podstarzały londyński lump, którego sposobem na wyrwanie się z szarzyzny było udawanie słynnego reżysera. Samozwaniec przez kilka miesięcy, wykorzystując ignorancję towarzyskiej śmietanki, bywał na salonach i sącząc whisky, uwodził młodych "heteryków" z aspiracjami. Przepis na sukces był prosty - wystarczyło odegrać schemat, wyobrażenie ludzi na temat zdziwaczałego artysty. Dlatego grany przez Johna Malkovicha manipulator obnosi się z własną brzydotą, zakłada szmirowate ciuszki i manifestuje orientację seksualną. Celnie też wybiera swoje ofiary, które znajomość z reżyserem traktują jak inwestycję, lepszą niż lokata w banku. W zamian za obietnicę kariery oddają swoje ciała, wódkę i papierosy dorzucając gratis. Jednak mimo interesującej, z życia wziętej historyjki film Briana Cooka trochę nuży. Brak w nim dramaturgii, a kolejne sceny oparte na tym samym schemacie niewiele się od siebie różnią. Całość ratują tylko ciekawe nawiązania do filmów Kubricka i brawurowa kreacja wyspecjalizowanego w rolach ekscentryków Malkovicha.
Iga Nyc
"Być jak Stanley Kubrick", reż. Brian W. Cook, emisja 17.01, godz. 20.10, HBO
KSIĄŻKI
W ŁÓŻKU Z DŻOKEREM
Rozrzutny skąpiec, dziwkarz i mizogin, kibic koszykówki i kolekcjoner sztuki, niefortunny literat, scenarzysta i reżyser. A przede wszystkim czaruś, któremu wszystko uchodzi na sucho. Takim człowiekiem jawi się Jack Nicholson w plotkarskiej biografii napisanej przez autora, który wcześniej sponiewierał Roya Orbisona. Takiej książki się nie czyta, ale się ją połyka. Amatorzy poważnych analiz nie mają tu czego szukać. Znacznie więcej niż o filmach Nicholsona dowiadujemy się o jego erotycznych podbojach i upodobaniu do narkotyków. Dlaczego Jack wyrósł na niegrzecznego chłopca? Bo wychowała go babcia. Prawdziwa matka do końca życia udawała jego starszą siostrę, a ojciec pozostał anonimowy. Owszem, sam Nicholson nie należy do osób zbyt dyskretnych, ale czytając o tym, że nie używa prezerwatyw, ma skłonności ekshibicjonistyczne, a w młodości cierpiał z powodu przedwczesnego wytrysku, trudno nie poczuć zażenowania. Douglas jest wobec swego bohatera bezinteresownie (?) złośliwy. Z lubością przytacza miażdżące recenzje, z których wynika, że w początkach kariery Nicholson był "drewniany", zaś jego aktorstwo "ograniczało się do serii grymasów". Czy człowiek, któremu udało się zostać gwiazdą w czasach, gdy obowiązywało antygwiazdorstwo, nie zasługuje na trochę więcej sympatii?
Wiesław Chełminiak
Edward Douglas "Jack Nicholson, wielki uwodziciel", Świat Książki
NARESZCIE SZCZĘŚLIWA
Ta prawie 600-stronicowa "cegła" daleka jest od minoderyjnego paplania w stylu pamiętników gwiazd. Ale też i Jane Fonda nigdy nie należała do grona hollywoodzkich narcyzek, a kino nie było jej całym życiem, choć przyniosło jej sławę i dwa Oscary. Równie dużo czasu i energii poświęciła walce przeciw wojnie w Wietnamie i przeciw... sobie samej, wychowanej tak, by czerpać radość z zadowalania ukochanych mężczyzn. I dwóch tylko rzeczy, jak wyjawia, naprawdę żałuje. Pierwsza to pozowanie do słynnego zdjęcia, wykonanego podczas wizyty w Wietnamie, na którym siedzi na dziale przeciwlotniczym, tak jakby zaraz miała strzelać do amerykańskich samolotów. "Mam dobre intencje, lecz namysł nie leży w mojej naturze" - tłumaczy się dzisiaj. Druga rzecz to fakt, że dopiero po pięćdziesiątce zrozumiała, iż szczęście kobiety jest wprost proporcjonalne do wiary we własne możliwości. "Podtrzymywanie nieautentycznych związków i podporządkowywanie się, jakiego to wymagało, utrzymywało mnie w stanie ciągłego niepokoju" - wyznaje, przyznając się do wieloletniej bulimii, brania narkotyków, żenujących orgii w towarzystwie przypadkowych kobiet swego pierwszego męża Rogera Vadima i innych form autodestrukcji. Pozostaje mieć nadzieję, że ta spowiedę istotnie pomogła siedemdziesięcioletniej autorce stać się człowiekiem spełnionym i szczęśliwym.
Jacek Melchior
Jane Fonda "Moje życie", AMF
KOMANDOR BONO
Są historie, których nie da się zaśpiewać. Tę złotą myśl autorstwa Bono francuski dziennikarz Michka Assayas wziął sobie głęboko do serca i sporządził biografię lidera U2 w postaci wywiadu-rzeki. Jak na życiorys artysty przystało, zaczyna się od traumatycznego dzieciństwa. Potem następuje streszczenie historii zespołu, a po załatwieniu tej formalności duet szybko przechodzi do problematyki społeczno--politycznej. Rozmawiają o terroryzmie, wojnie w Iraku i czytaniu Biblii, ale przede wszystkim o tym, jak Bono heroicznie poświęca się ratowaniu Afryki. Do obowiązków bojownika należą pogawędki z wpływowymi osobistościami, więc piosenkarz opisuje szczegóły ze spotkań z "bardzo zabawnym i błyskotliwym" George'em Bushem i "czarującym" Władimirem Putinem. Mimo kilku smaczków i ujawnienia nieznanych dotąd faktów z życia celebrities przydługi wywiad krąży jednak przede wszystkim wokół dwóch - najbardziej stosownych dla dżentelmena obdarzonego przez Elżbietę II tytułem Rycerza Komandora - tematów, czyli głodującej Afryki i Boga. Pozycja tylko dla maniakalnych fanów wokalisty U2.
Iga Nyc
Michka Assayas "Bono o Bono", Znak
MUZYKA
DVD
GRZECZNY TANIEC
To nie musical, lecz fenomen, któremu przed premierą wieszczono klęskę. Skończyło się na potrójnej platynie i dwóch nagrodach Emmy. "High School Musical", telewizyjny film Disneya, żywi się dalekimi echami "West Side Story", ale tu zakochaną parę chcą rozdzielić nie gangi, tylko zwykli zawistnicy. Troy i Gabriella starają się o role w szkolnym przedstawieniu, a przy okazji odkrywają, że mają się ku sobie. On jest także podporą drużyny koszykówki. Wszystko razem daje więc okazję do serii dramatycznych wyborów: sport czy muzyka, koszykówka czy dziesięciobój, przyjaciel czy kochanek. "Dirty Dancing" jawi się w porównaniu jako dzieło szekspirowsko głębokie, ale u zmęczonych mamrotaniem raperów amerykańskich nastolatków chwyciło. "High School Musical" jest już produkcją kultową, a dla Disneya żyłą złota. Aż dziw, że ten status mógł osiągnąć show pełen bardzo przeciętnych piosenek, brzmiących jak kompozycje z płyt Jewel, Jessiki Simpson albo wczesnej Jennifer Lopez. Żadna z jedenastu kompozycji nie uzależnienia słuchacza (a tak było w wypadku "I've Had The Time Of My Life" z "Dirty Dancing", czy "Summer Nights" z "Grease"). W sumie nieco ponad pół godziny idealnie gładkich kompozycji przyprawionych odrobiną latino. W planach jest część druga, bo miłość miłością, ale to forsa wprawia świat w ruch.
Piotr Gociek
"High School Musical", EMI
DVD
NIE SIKAĆ NA GROBY
The Tiger Lillies to chyba najlepiej strzeżona przed masową publicznością tajemnica brytyjskiej sceny muzycznej. To trio niekoniecznie rockowe, dowodzone przez śpiewającego do wtóru kontrabasu lub pojękującej piły Martyna Jacquesa. Grupa kocha przy tym grozę i po albumach poświęconych okrutnemu karceniu niegrzecznych dzieci sięgnęła po prozę H.P. Lovecrafta, amerykańskiego mistrza chorej makabry. The Tiger Lillies nakręcili się takimi tekstami, jak "Zew Cthulhu", "Szczury w ścianach" czy "W górach szaleństwa", a następnie fascynację Lovecraftem przekuli w spektakl słowno-muzyczny. Funkcje mistrza ceremonii na deskach berlińskiego teatru odstąpili łaskawie Alexandrowi Hackemu (na co dzień w Einstürzende Neubauten). Hipnotyzujący występ udokumentowany został właśnie na DVD i uzupełniony może niezbyt ciekawym, ale pouczającym dokumentem o wizycie zespołu na grobie Lovecrafta i obsikiwaniu pobliskiego cmentarnego drzewa. Trudno o lepszy manifest formacji programowo niepoprawnej - i politycznie, i obyczajowo.
Jerzy A. Rzewuski
The Tiger Lillies & Alexander Hacke: "Mountains of Madness" (Arena Berlin/Gusstaff Records)
CD
W IMIĘ OJCA
Gdybyż ten artysta, naprawdę obdarzony niezłym głosem i świetnie swingujący, nazywał się inaczej! Niestety, pomijając dwie niepozorne litery "Jr." po nazwisku, nazywa się Frank Sinatra i oczywiście jest synem "tego" Sinatry. W dodatku po sześćdziesiątce, wygląda jak kopia tatusia w późniejszym wieku, gdy Frank senior nieco już zdążył utyć. Mało tego: Junior zdecydował się nagrać płytę ze standardami w staromodnym jazzowym sosie, rodem z Las Vegas, czyli dokładnie w stylu ojca. Po estradach i estradkach tułał się zresztą od lat i oczywiście zawsze w cieniu protoplasty. Już raz był sławny - jako ofiara tajemniczego kidnapingu. W 1963 r. Frank Jr. został porwany, a senior zapłacił za jego powrót 240 tys. dolarów, wówczas kwotę jeszcze bardziej imponującą niż teraz. Porywacze zostali złapani i osądzeni, czy jednak na pewno Frank Jr. był tylko ofiarą? Spekulacje pojawiły się nie tylko w kontekście pytania, co miałby z sobą zrobić całkiem utalentowany syn ojca geniusza, by zwrócić na siebie uwagę. Może jednak unikać mikrofonu jak ognia? Płyta o przewrotnie smutnym tytule "That Face!" jest profesjonalnie wykonanym, miłym dla ucha albumem, który wstydu nie przynosi. To na pewno nie wystarczy, by postawić ją na półce obok krążków ojca.
Jacek Melchior
Frank Sinatra Jr., "That Face!", Warner
WYSTAWY
TEATR
JASNA STRONA MOCY
Rok Becketta doczekał się świetnego, choć nieco spóźnionego zakończenia - spektaklu "Szczęśliwe dni" w reżyserii Piotra Cieplaka. Winnie i Willie to zbliżające się do kresu życia małżeństwo. Oboje walczą, by wyrwać życiu choćby jeszcze krótką chwilę. Cieplak nie potraktował Becketta jak świętej krowy dramaturgii i wprowadził do tekstu pewne modyfikacje. Dorzucił też sporo optymizmu do ponurej sztuki i zmienił zakończenie: zamiast duszenia mamy pocałunek. Spektakl jest niemal solowym, brawurowym popisem Krystyny Jandy. Importowany z Krakowa Jerzy Trela pełni przede wszystkim funkcję scenicznego gadżetu, a jego występ sprowadza się do przedefilowania przed nosem widowni i wydania kilku ryków zza ściany. Ale jest nieodzowny, bo stanowi punkt odniesienia monologu głównej bohaterki. Cieplak dokonał niemożliwego - udowodnił, że dramaty Irlandczyka nie muszą być ani nudne, ani pesymistyczne. Jego Beckett stanął po jasnej stronie mocy.
Iga Nyc
"Szczęśliwe dni", reż. Piotr Cieplak, teatr Polonia
WYSTAWA
ARCHITEKT GLOBALNY
Na styku trzech kultur, w słoweńskiej Lublanie narodził się Joze Plecnik, który zmienił oblicze Wiednia i Pragi, a z rodzinnej Lublany uczynił raj dla pieszych. Willa Langera, dom Zacherla w Wiedniu, fontanna św. Jerzego przy katedrze Św. Wita w Pradze - to tylko część jego artystycznej schedy. W Krakowie, w 50. rocznicę śmierci słoweńskiego architekta, można podziwiać sprowadzone z Muzeum Architektury w Lublanie oraz ze skarbców kościelnych, jego projekty urbanistyczne, modele mostów i budynków. Gdyby Plecnikowi udało się zrealizować swoje wizje, Lublana stałaby się "słoweńskimi Atenami", z imponującymi gmachami publicznymi. Zaprojektowany przez niego w 1947 r. budynek parlamentu miał mieć gigantyczny stożkowy dach, wijący się spiralnie w niebo na sto metrów. Plecnik, pilny uczeń słynnego wiedeńskiego architekta, mistrza secesji Ottona Wagnera, nazywany jest drugim Gaudim. Podobnie jak Katalończyk inicjował nową architekturę, zachowując szacunek dla tradycji i kultury ludowej. I tak jak on własnoręcznie projektował większość detali: od klamek, mebli i gzymsów po kraty czy nawet szaty liturgiczne. Na wystawie można podziwiać wspaniałe wyroby rzemiosła artystycznego, pełne cytatów ze sztuki słowiańskiej, germańskiej, a nawet japońskiej i egipskiej. Są one ucieleśnieniem chińskiej maksymy o artyście, który jest jak drzewo - korzeniami wyrasta z ojczystej ziemi, ale gałęziami obejmuje cały świat.
Łukasz Radwan
"Joze Plecnik (1872-1957) - architekt i wizjoner", Kraków, Międzynarodowe Centrum Kultury, do 25 lutego 2007 r.
WYSTAWA
SZABLĄ I DŁUGOPISEM
Polscy monarchowie często odwiedzali klasztor jasnogórski, ale jego prawdziwą rezydentką była zawsze Matka Boska Częstochowska, w połowie XVII wieku okrzyknięta Królową Korony Polskiej. Wystawa, którą we współpracy z zakonem paulinów, zorganizował Zamek Królewski w Warszawie, przekona nawet największych niedowiarków, że kult Czarnej Madonny odegrał kapitalną rolę w kształtowaniu naszej narodowej tożsamości. Po raz pierwszy od stu lat Jasną Górę opuściło tak wiele zabytków. Wartość artystyczna części z nich jest dyskusyjna, ale czy w tych kategoriach należy oceniać szkatułkę wykonaną przez Tadeusza Kościuszkę, powstańcze wota czy wielki plastikowy długopis, którym Lech Wałęsa podpisywał porozumienia sierpniowe ? Dziełami sztuki są natomiast bez wątpienia bogato zdobiona oprawa szabli hetmana Stanisława Żołkiewskiego, którą Jan III Sobieski zabrał pod Wiedeń, oraz rubinowa sukienka z cudownego obrazu, będąca nie tylko największym w Europie Środkowej zestawem biżuterii, ale i substytutem rozgrabionego przez Prusaków skarbca dawnej Rzeczypospolitej.
Wiesław Chełminiak
"U tronu Królowej Polski", Zamek Królewski w Warszawie, do 11 marca
Więcej możesz przeczytać w 3/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.