Odpowiedzialność to coś, co powinni ponosić inni - kpił Napoleon Bonaparte. W Polsce uczyniono z tej kpiny niemal zasadę współżycia społecznego: mniejszość ponosi odpowiedzialność za większość wyzyskiwaczy. "Być wolnym, to ponosić odpowiedzialność za to, co się czyni" - zauważył amerykański eseista Robert A. Heinlein. Nie jesteśmy narodem wolnym, bo tylko nieliczni między Odrą a Bugiem biorą w pełni odpowiedzialność za swoje czyny i swój los. Aby się o tym przekonać, nie trzeba wcale pamiętać, że na cele socjalne III RP wydaje najwięcej pieniędzy na świecie (porównując odsetek PKB), a co drugi Polak w sile wieku nie pracuje; wystarczy wsiąść do samochodu i wyjechać z garażu.
Nieodpowiedzialna większość wyzyskuje odpowiedzialną mniejszość
Odpowiedzialność to coś, co powinni ponosić inni - kpił Napoleon Bonaparte. W Polsce uczyniono z tej kpiny niemal zasadę współżycia społecznego: mniejszość ponosi odpowiedzialność za większość wyzyskiwaczy. "Być wolnym, to ponosić odpowiedzialność za to, co się czyni" - zauważył amerykański eseista Robert A. Heinlein. Nie jesteśmy narodem wolnym, bo tylko nieliczni między Odrą a Bugiem biorą w pełni odpowiedzialność za swoje czyny i swój los. Aby się o tym przekonać, nie trzeba wcale pamiętać, że na cele socjalne III RP wydaje najwięcej pieniędzy na świecie (porównując odsetek PKB), a co drugi Polak w sile wieku nie pracuje; wystarczy wsiąść do samochodu i wyjechać z garażu. Na polskich drogach można bez bardziej dotkliwych konsekwencji finansowych szarżować, szafując własnym i cudzym życiem. Absurdalne prawo nie pozwala zwiększyć piratom drogowym składki na ubezpieczenie OC. Za leczenie ofiar wypadków spowodowanych ułańską fantazją kierowców płacimy wszyscy - z budżetu państwa. W Polsce nie można też podwyższyć składki na ubezpieczenie zdrowotne palaczom, którzy świadomie rujnują własne zdrowie, a ich leczenie kosztuje przeciętnie o połowę więcej niż osób niepalących. 2,5 mln Polaków pracujących na czarno korzysta z ubezpieczenia wypadkowego, za które płacą legalnie zatrudnieni, i nie widzi w tym niczego nagannego.
"Ludzie, jeśli tylko mogą, chcą żyć i prosperować na cudzy koszt. Ta żądza ma źródło w naturze człowieka, w prymitywnym, powszechnym i nie stłumionym instynkcie każącym zaspokajać potrzeby jak najmniejszym wysiłkiem" - zauważył już ponad 150 lat temu francuski ekonomista Frédéric Bastiat, jeden z twórców współczesnego liberalizmu. Nieodpowiedzialność i niefrasobliwość rodaków kosztuje tymczasem tych, którym jeszcze chce się chcieć, którzy nie łamią prawa, dbają o własne bezpieczeństwo i zdrowie, kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie. - Mamy w Polsce do czynienia z dyktaturą nieodpowiedzialnych - komentuje prof. Andrzej Koźmiński, rektor Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie.
Podatek na nieodpowiedzialnych
18 mld zł rocznie wydajemy w Polsce na leczenie chorób związanych z paleniem papierosów. Wysokość stawki na ubezpieczenie zdrowotne jest uzależniona od dochodu, a nie od stanu zdrowia i trybu życia pacjenta. Za skutki tego, że 10 mln Polaków truje się nikotyną, płacą wszyscy.
12 mld zł rocznie kosztują nas, według szacunków Banku Światowego, wypadki samochodowe. Gigantyczne sumy pochłania leczenie i rehabilitacja osób poszkodowanych na drogach. Kasy chorych co roku wydawały na ten cel 600 mln zł (średnio ponad 5,5 tys. zł na pacjenta). Tymczasem klienci kupujący bezpieczniejsze samochody nie mogą z tego tytułu liczyć na żadne zniżki składki OC. Oznacza to, że płacą za szkody spowodowane przez jeżdżące po polskich drogach wraki. Stary polonez i nowoczesna toyota należą u nas do tej samej kategorii ubezpieczeniowej!
Na 8,5 mld zł rocznie szacuje się koszty leczenia chorób zawodowych i skutków wypadków 2,5 mln osób, które pracują nielegalnie (w szarej strefie). Nie płacą one składek emerytalnych i nie są ubezpieczone. Jeżeli w czasie pracy stanie się im coś złego, za ich leczenie płacą wszyscy podatnicy. W firmach transportowych wypadki pochłaniają prawie 40 proc. zysków, a w branży budowlanej przeciętnie 5 proc. kosztów budowy. W tych sektorach zatrudnianie na czarno jest najpowszechniejsze.
Państwo reketierem i dealerem narkotykowym
Kiedyś taksówkarz wiozący Wojciecha Kossaka, otrzymawszy 10 zł napiwku, pożalił się, że córka malarza zwykle daje 20 zł. W odpowiedzi usłyszał: "Ona może, ma bogatego ojca. Ja jestem sierotą". Za dzieci mające bogatego ojca, którym jest państwo, uważa się znakomita większość Polaków. 81 proc. badanych przez CBOS w marcu 2003 r. oświadczyło, że oczekuje od państwa wysokiego poziomu świadczeń socjalnych. Z kolei z badań OBOP wynika, że prawie dwie trzecie Polaków uważa, iż za los ich rodziny przede wszystkim odpowiedzialne jest... państwo. - Po co zakładać firmę, ryzykować, samemu się o siebie troszczyć, kupując ubezpieczenie, skoro można niewielkim kosztem dostać od państwa rentę i żyć z kombinowania? - pyta prof. Zyta Gilowska, posłanka Platformy Obywatelskiej. Największym problemem jest to, że państwo wzmacnia postawy roszczeniowe. Zachowuje się z jednej strony jak reketier, obdzierając ze skóry najbardziej przedsiębiorczych, z drugiej - jak narkotykowy dealer, podtrzymując z ich pieniędzy wegetację pasożytów, w jakimś sensie uzależniając ich od siebie. Trudno o przejaw bardziej krótkowzrocznej i samobójczej polityki.
Choroba wyuczonej bezradności
System prawny, który stworzono w Polsce, zachęca do brania wszystkiego z wyjątkiem odpowiedzialności za samego siebie. W artykule 20 naszej konstytucji napisano (a w zasadzie przepisano z niemieckiej ustawy zasadniczej), że "społeczna gospodarka rynkowa" stanowi podstawę ustroju RP. Do konstytucji wpisano "bezpłatną" naukę (także na uczelniach), "bezpłatną" służbę zdrowia, prawo do pomocy państwa, jeżeli "nie z własnej winy znajdziemy się w trudnej sytuacji materialnej", prawo do pracy itp.
Skoro nie trzeba się troszczyć o własny byt, nic dziwnego, że Polacy rocznie na ubezpieczenia wydają 23 razy mniej (140 USD) niż Amerykanie (3266 USD), 17 razy mniej niż Irlandczycy i 7 razy mniej niż Hiszpanie. Tak niskie wydatki wcale nie wynikają z tego, że jesteśmy biedniejsi. Przeciętny Amerykanin zarabia cztery i pół razy więcej niż przeciętny Polak, Irlandczyk trzy razy więcej, a Hiszpan dwa razy. Sęk w tym, że do drzwi Amerykanów, Irlandczyków czy Hiszpanów od dawna puka rynek, a my na ten sygnał wciąż pozostajemy głusi.
Biorąc pod uwagę to, że mniej więcej tyle co my na ubezpieczenia przeznaczają obywatele byłych tzw. demokracji ludowych (bogatsi od nas Węgrzy 142,7 USD rocznie, Czesi 206,4 USD, a mający o jedną trzecią większy PKB per capita Słowacy 122,5 USD), staje się oczywiste, że brak odpowiedzialności za swój los jest w dużej mierze dziedzictwem półwiecza spędzonego w komunizmie. Państwo "realnego socjalizmu" wskazywało miejsce pracy, dawało cztery kąty (to prawda, że ciasne albo po 20 latach czekania), zwalniało obywateli z obowiązku podejmowania decyzji. Polacy zapadli wtedy - twierdzą niektórzy socjologowie - na chorobę tzw. wyuczonej bezradności. I wciąż na nią cierpimy.
Memento Cimoszewicza
"Potwierdza się, że trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a ta prawda jest ciągle mało powszechna" - powiedział w 1997 r. ówczesny premier Włodzimierz Cimoszewicz, pytany, czy rząd przewiduje wypłaty odszkodowań z budżetu dla powodzian, którzy się nie ubezpieczyli. Wypowiedź premiera została publicznie okrzyknięta "bezczelnością". Cimoszewicz kajał się potem, tłumacząc, że wypowiedź została źle zrozumiana, że wyrwano ją z kontekstu... Wielka szkoda, że zabrakło mu odwagi i konsekwencji, bo potwierdzenie - zwłaszcza w ówczesnych dramatycznych okolicznościach - banalnej konstatacji, że każdy jest kowalem własnego losu, wyniosłoby go do rangi męża stanu, a Polakom otworzyło oczy.
Odpowiedzialność to coś, co powinni ponosić inni - kpił Napoleon Bonaparte. W Polsce uczyniono z tej kpiny niemal zasadę współżycia społecznego: mniejszość ponosi odpowiedzialność za większość wyzyskiwaczy. "Być wolnym, to ponosić odpowiedzialność za to, co się czyni" - zauważył amerykański eseista Robert A. Heinlein. Nie jesteśmy narodem wolnym, bo tylko nieliczni między Odrą a Bugiem biorą w pełni odpowiedzialność za swoje czyny i swój los. Aby się o tym przekonać, nie trzeba wcale pamiętać, że na cele socjalne III RP wydaje najwięcej pieniędzy na świecie (porównując odsetek PKB), a co drugi Polak w sile wieku nie pracuje; wystarczy wsiąść do samochodu i wyjechać z garażu. Na polskich drogach można bez bardziej dotkliwych konsekwencji finansowych szarżować, szafując własnym i cudzym życiem. Absurdalne prawo nie pozwala zwiększyć piratom drogowym składki na ubezpieczenie OC. Za leczenie ofiar wypadków spowodowanych ułańską fantazją kierowców płacimy wszyscy - z budżetu państwa. W Polsce nie można też podwyższyć składki na ubezpieczenie zdrowotne palaczom, którzy świadomie rujnują własne zdrowie, a ich leczenie kosztuje przeciętnie o połowę więcej niż osób niepalących. 2,5 mln Polaków pracujących na czarno korzysta z ubezpieczenia wypadkowego, za które płacą legalnie zatrudnieni, i nie widzi w tym niczego nagannego.
"Ludzie, jeśli tylko mogą, chcą żyć i prosperować na cudzy koszt. Ta żądza ma źródło w naturze człowieka, w prymitywnym, powszechnym i nie stłumionym instynkcie każącym zaspokajać potrzeby jak najmniejszym wysiłkiem" - zauważył już ponad 150 lat temu francuski ekonomista Frédéric Bastiat, jeden z twórców współczesnego liberalizmu. Nieodpowiedzialność i niefrasobliwość rodaków kosztuje tymczasem tych, którym jeszcze chce się chcieć, którzy nie łamią prawa, dbają o własne bezpieczeństwo i zdrowie, kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie. - Mamy w Polsce do czynienia z dyktaturą nieodpowiedzialnych - komentuje prof. Andrzej Koźmiński, rektor Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie.
Podatek na nieodpowiedzialnych
18 mld zł rocznie wydajemy w Polsce na leczenie chorób związanych z paleniem papierosów. Wysokość stawki na ubezpieczenie zdrowotne jest uzależniona od dochodu, a nie od stanu zdrowia i trybu życia pacjenta. Za skutki tego, że 10 mln Polaków truje się nikotyną, płacą wszyscy.
12 mld zł rocznie kosztują nas, według szacunków Banku Światowego, wypadki samochodowe. Gigantyczne sumy pochłania leczenie i rehabilitacja osób poszkodowanych na drogach. Kasy chorych co roku wydawały na ten cel 600 mln zł (średnio ponad 5,5 tys. zł na pacjenta). Tymczasem klienci kupujący bezpieczniejsze samochody nie mogą z tego tytułu liczyć na żadne zniżki składki OC. Oznacza to, że płacą za szkody spowodowane przez jeżdżące po polskich drogach wraki. Stary polonez i nowoczesna toyota należą u nas do tej samej kategorii ubezpieczeniowej!
Na 8,5 mld zł rocznie szacuje się koszty leczenia chorób zawodowych i skutków wypadków 2,5 mln osób, które pracują nielegalnie (w szarej strefie). Nie płacą one składek emerytalnych i nie są ubezpieczone. Jeżeli w czasie pracy stanie się im coś złego, za ich leczenie płacą wszyscy podatnicy. W firmach transportowych wypadki pochłaniają prawie 40 proc. zysków, a w branży budowlanej przeciętnie 5 proc. kosztów budowy. W tych sektorach zatrudnianie na czarno jest najpowszechniejsze.
Państwo reketierem i dealerem narkotykowym
Kiedyś taksówkarz wiozący Wojciecha Kossaka, otrzymawszy 10 zł napiwku, pożalił się, że córka malarza zwykle daje 20 zł. W odpowiedzi usłyszał: "Ona może, ma bogatego ojca. Ja jestem sierotą". Za dzieci mające bogatego ojca, którym jest państwo, uważa się znakomita większość Polaków. 81 proc. badanych przez CBOS w marcu 2003 r. oświadczyło, że oczekuje od państwa wysokiego poziomu świadczeń socjalnych. Z kolei z badań OBOP wynika, że prawie dwie trzecie Polaków uważa, iż za los ich rodziny przede wszystkim odpowiedzialne jest... państwo. - Po co zakładać firmę, ryzykować, samemu się o siebie troszczyć, kupując ubezpieczenie, skoro można niewielkim kosztem dostać od państwa rentę i żyć z kombinowania? - pyta prof. Zyta Gilowska, posłanka Platformy Obywatelskiej. Największym problemem jest to, że państwo wzmacnia postawy roszczeniowe. Zachowuje się z jednej strony jak reketier, obdzierając ze skóry najbardziej przedsiębiorczych, z drugiej - jak narkotykowy dealer, podtrzymując z ich pieniędzy wegetację pasożytów, w jakimś sensie uzależniając ich od siebie. Trudno o przejaw bardziej krótkowzrocznej i samobójczej polityki.
Choroba wyuczonej bezradności
System prawny, który stworzono w Polsce, zachęca do brania wszystkiego z wyjątkiem odpowiedzialności za samego siebie. W artykule 20 naszej konstytucji napisano (a w zasadzie przepisano z niemieckiej ustawy zasadniczej), że "społeczna gospodarka rynkowa" stanowi podstawę ustroju RP. Do konstytucji wpisano "bezpłatną" naukę (także na uczelniach), "bezpłatną" służbę zdrowia, prawo do pomocy państwa, jeżeli "nie z własnej winy znajdziemy się w trudnej sytuacji materialnej", prawo do pracy itp.
Skoro nie trzeba się troszczyć o własny byt, nic dziwnego, że Polacy rocznie na ubezpieczenia wydają 23 razy mniej (140 USD) niż Amerykanie (3266 USD), 17 razy mniej niż Irlandczycy i 7 razy mniej niż Hiszpanie. Tak niskie wydatki wcale nie wynikają z tego, że jesteśmy biedniejsi. Przeciętny Amerykanin zarabia cztery i pół razy więcej niż przeciętny Polak, Irlandczyk trzy razy więcej, a Hiszpan dwa razy. Sęk w tym, że do drzwi Amerykanów, Irlandczyków czy Hiszpanów od dawna puka rynek, a my na ten sygnał wciąż pozostajemy głusi.
Biorąc pod uwagę to, że mniej więcej tyle co my na ubezpieczenia przeznaczają obywatele byłych tzw. demokracji ludowych (bogatsi od nas Węgrzy 142,7 USD rocznie, Czesi 206,4 USD, a mający o jedną trzecią większy PKB per capita Słowacy 122,5 USD), staje się oczywiste, że brak odpowiedzialności za swój los jest w dużej mierze dziedzictwem półwiecza spędzonego w komunizmie. Państwo "realnego socjalizmu" wskazywało miejsce pracy, dawało cztery kąty (to prawda, że ciasne albo po 20 latach czekania), zwalniało obywateli z obowiązku podejmowania decyzji. Polacy zapadli wtedy - twierdzą niektórzy socjologowie - na chorobę tzw. wyuczonej bezradności. I wciąż na nią cierpimy.
Memento Cimoszewicza
"Potwierdza się, że trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a ta prawda jest ciągle mało powszechna" - powiedział w 1997 r. ówczesny premier Włodzimierz Cimoszewicz, pytany, czy rząd przewiduje wypłaty odszkodowań z budżetu dla powodzian, którzy się nie ubezpieczyli. Wypowiedź premiera została publicznie okrzyknięta "bezczelnością". Cimoszewicz kajał się potem, tłumacząc, że wypowiedź została źle zrozumiana, że wyrwano ją z kontekstu... Wielka szkoda, że zabrakło mu odwagi i konsekwencji, bo potwierdzenie - zwłaszcza w ówczesnych dramatycznych okolicznościach - banalnej konstatacji, że każdy jest kowalem własnego losu, wyniosłoby go do rangi męża stanu, a Polakom otworzyło oczy.
Ryzyko na własny rachunek |
---|
W USA, nim ktokolwiek zostanie ubezpieczony, sprawdza się szczegółowo stan jego zdrowia i styl życia. Trwa to do trzech miesięcy! Kłamstwo czy zatajenie istotnych informacji o stanie zdrowia może spowodować odmowę wypłaty świadczeń i zerwanie umowy. Nieco bardziej liberalne przepisy obowiązują w wypadku ubezpieczeń grupowych - nie można odmówić ubezpieczenia chorego na AIDS czy raka, ale kosztami nadmiernego ryzyka obciąża się pozostałych członków grupy, którzy muszą się na to zgodzić. Cena ryzyka wynikającego z niefrasobliwego stylu życia jest dość wysoka. Składka ubezpieczenia osoby z nadwagą jest od 10-20 proc. wyższa od standardowej, wysokie ciśnienie podwyższa ją dodatkowo o 20 proc., uzależnienie od nikotyny o 30-50 proc. Składka palacza jest o połowę wyższa niż osoby niepalącej: zamiast 1000 USD zapłaci on 1500 USD. Efekt? Wśród najbardziej rozwiniętych państw (nie uwzględniając Szwecji) to właśnie w USA jest najmniej palących! Bank Światowy wyliczył, że jeśli koszty bycia palaczem wzrosłyby o 10 proc., palenie rzuciłoby na świecie 40 mln osób. Ubezpieczenie sportowej corvetty jest za oceanem dwunastokrotnie wyższe od średniej stawki. Mandaty, na przykład za zbyt szybką jazdę, policja przesyła do firmy ubezpieczeniowej, która natychmiast przenosi kierowców do kategorii osób z tzw. wyższym ryzykiem spowodowania wypadku. Bywa nawet, że umowa OC zostaje rozwiązana. Pirat może dalej szaleć, ale na własny rachunek. Przykre? Wcale nie! Koszty ubezpieczeń dla dbających o zdrowie i niepalących są znacznie niższe niż w Europie. Jan M. Fijor, Chicago |
Drodzy królowie szos |
---|
Absurdalne polskie prawo nie pozwala na podniesienie piratom drogowym składki na ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej więcej niż o 160 proc. To stawka, jakkolwiek liczyć, zdecydowanie mniejsza niż życie. Maksymalna zniżka w wypadku składki OC jest ograniczona do 60 proc., chociaż po 20 latach jeżdżenia bez wypadku mogłaby - jak w niektórych krajach Europy Zachodniej - wynosić 90 proc. Aby ratować swoje finanse, towarzystwa ubezpieczeniowe co roku podwyższają składki o kilka, kilkanaście procent. Efekt? Ci, którzy jeżdżą najbezpieczniej, coraz więcej płacą za kierowców łamiących prawo. |
Góry kosztów |
---|
Płacimy wszyscy za brawurę górskich turystów. 3 tys. zł liczy sobie czeski odpowiednik GOPR za zawiezienie do szpitala narciarza po wypadku. Alpejskie pogotowia ratunkowe wystawiają słone rachunki za usługi. Aby uniknąć bankructwa, turyści wykupują ubezpieczenie w prywatnych firmach. Tymczasem polscy ratownicy, jako jedni z nielicznych na świecie, są finansowani z budżetu państwa. Utrzymanie w gotowości śmigłowca Sokół kosztuje milion złotych rocznie. Do tego należy doliczyć koszty paliwa (helikopter spala 300 l na godzinę). Prywatne towarzystwa ubezpieczeniowe dbają o to, by maksymalnie ograniczyć wydatki. Jeżeli turysta zachowa się zbyt ryzykownie, na przykład wyruszy w wysokie góry bez przewodnika, firma odmówi zapłaty za akcję ratunkową. W Polsce budżet to pieniądze niczyje, a więc spokojnie można z niego finansować lekkomyślność domorosłych taterników. |
Więcej możesz przeczytać w 22/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.