Lewicowi intelektualiści i artyści uważają bezmyślne krytykowanie Ameryki za kwintesencję wolności
W złotej erze komunizmu, kiedy świat był poukładany i wydawało się, że tak będzie już zawsze, kursował taki dowcip. Rozmawia Chruszczow z Kennedym. "W naszym kraju jest wolność słowa" - mówi Kennedy. "Też mi coś, w naszym kraju też jest wolność słowa" - prycha Chruszczow. "Każdy u nas może krytykować Amerykę" - kontynuuje Kennedy. "No widzisz, durak, a u nas myślisz, że jak jest?! Też każdy może krytykować Amerykę!" - triumfująco kończy Chruszczow. Potem ten dowcip był tylko lekko przerabiany. Jego bohaterami zostawali Breżniew i Nixon czy Andropow i Reagan. Jednak zasada była zawsze ta sama: wolność słowa w każdym wypadku i w każdym kraju polegała na krytykowaniu Ameryki.
Władcy salonów
Kiedy czyta się książkę amerykańskiej publicystki Mony Charen "Użyteczni idioci", mimo woli przypomina się ten stary dowcip. Autorka nawiązuje w tytule do znanego powiedzenia Lenina o zachodnich intelektualistach popierających sowiecką Rosję. Charen opisuje amerykańskich liberalnych intelektualistów, którzy królują na salonach politycznych i artystycznych. Za punkt wyjścia swojej refleksji o świecie przyjmują oni przekonanie, że złu wokół nas winna jest wyłącznie Ameryka. Niezależnie od tego, co się wydarza, uważają bezmyślne krytykowanie jej za kwintesencję wolności. Przez lata antyamerykanizm użytecznych idiotów szedł w parze z prosowieckością, co było o tyle zrozumiałe, że w Moskwie znajdowali się sponsorzy tego prądu intelektualnego. Słynny reporter "New York Timesa" z lat 30. Walter Duranty, który opisywał dobrobyt Ukrainy w czasie, kiedy z głodu umierały tam miliony ludzi, był po prostu szantażowany. Zwykłymi sowieckimi szpiegami zostało natomiast wielu ludzi z otoczenia prezydenta Roosevelta.
Kluczowym wydarzeniem była wojna w Wietnamie, która rozbroiła moralnie elity intelektualne USA. Poczucie winy spowodowane wojną przetrwało przez dekady. Dopiero Ronald Reagan nazwał zło złem, za co lewicowe elity odsądziły go od czci i wiary. Niezwykłe jest to, że ten styl myślenia przetrwał upadek komunizmu i koniec zimnej wojny. Za datę graniczną autorka przyjmuje pierwszą wojnę iracką oraz upadek ZSRR.
Myślenie bez zmian
11 września 2001 r. wcześnie rano czytelnicy "New York Timesa" dostali do rąk swój ulubiony dziennik, gdzie można było się zapoznać z ciepłym portretem dwojga ludzi - Billa Ayersa i jego żony Bernardine Dohrn. W latach 1970-1972 podkładali oni bomby pod budynki publiczne w USA. Pochłonięty lekturą czytelnik, który przypadkiem siedział w budynku World Trade Center, mógł właśnie czytać wypowiedź bohatera artykułu, gdy samolot prowadzony przez arabskiego terrorystę wbijał się w szklaną ścianę jego biura: "Nie żałuję podkładania bomb. Czuję, że nie zrobiliśmy dostatecznie wiele".
Charen przestrzega przed twierdzeniem, że 11 września zmienił myślenie Amerykanów. Zmienił, ale nie wszystkich. Lewicowi użyteczni idioci nie nauczyli się niczego. Trzy dni po ataku na WTC na ulicach Nowego Jorku pojawili się demonstranci z transparentami "Powstrzymać amerykańską przemoc!", a wielu lewicowo nastawionych komentatorów po stronie Ameryki poszukiwało winnych za barbarzyński atak.
Władcy salonów
Kiedy czyta się książkę amerykańskiej publicystki Mony Charen "Użyteczni idioci", mimo woli przypomina się ten stary dowcip. Autorka nawiązuje w tytule do znanego powiedzenia Lenina o zachodnich intelektualistach popierających sowiecką Rosję. Charen opisuje amerykańskich liberalnych intelektualistów, którzy królują na salonach politycznych i artystycznych. Za punkt wyjścia swojej refleksji o świecie przyjmują oni przekonanie, że złu wokół nas winna jest wyłącznie Ameryka. Niezależnie od tego, co się wydarza, uważają bezmyślne krytykowanie jej za kwintesencję wolności. Przez lata antyamerykanizm użytecznych idiotów szedł w parze z prosowieckością, co było o tyle zrozumiałe, że w Moskwie znajdowali się sponsorzy tego prądu intelektualnego. Słynny reporter "New York Timesa" z lat 30. Walter Duranty, który opisywał dobrobyt Ukrainy w czasie, kiedy z głodu umierały tam miliony ludzi, był po prostu szantażowany. Zwykłymi sowieckimi szpiegami zostało natomiast wielu ludzi z otoczenia prezydenta Roosevelta.
Kluczowym wydarzeniem była wojna w Wietnamie, która rozbroiła moralnie elity intelektualne USA. Poczucie winy spowodowane wojną przetrwało przez dekady. Dopiero Ronald Reagan nazwał zło złem, za co lewicowe elity odsądziły go od czci i wiary. Niezwykłe jest to, że ten styl myślenia przetrwał upadek komunizmu i koniec zimnej wojny. Za datę graniczną autorka przyjmuje pierwszą wojnę iracką oraz upadek ZSRR.
Myślenie bez zmian
11 września 2001 r. wcześnie rano czytelnicy "New York Timesa" dostali do rąk swój ulubiony dziennik, gdzie można było się zapoznać z ciepłym portretem dwojga ludzi - Billa Ayersa i jego żony Bernardine Dohrn. W latach 1970-1972 podkładali oni bomby pod budynki publiczne w USA. Pochłonięty lekturą czytelnik, który przypadkiem siedział w budynku World Trade Center, mógł właśnie czytać wypowiedź bohatera artykułu, gdy samolot prowadzony przez arabskiego terrorystę wbijał się w szklaną ścianę jego biura: "Nie żałuję podkładania bomb. Czuję, że nie zrobiliśmy dostatecznie wiele".
Charen przestrzega przed twierdzeniem, że 11 września zmienił myślenie Amerykanów. Zmienił, ale nie wszystkich. Lewicowi użyteczni idioci nie nauczyli się niczego. Trzy dni po ataku na WTC na ulicach Nowego Jorku pojawili się demonstranci z transparentami "Powstrzymać amerykańską przemoc!", a wielu lewicowo nastawionych komentatorów po stronie Ameryki poszukiwało winnych za barbarzyński atak.
Więcej możesz przeczytać w 22/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.