10 proc. gospodarstw wytwarza aż 90 proc. całej produkcji rolnej RP. Pół miliona miejsc pracy stworzyli polscy farmerzy.
Pół miliona miejsc pracy stworzyli na wsi farmerzy
Tylko 180 tysięcy (10 proc.) spośród 1,8 miliona gospodarstw rolnych w Polsce to prawdziwe farmy. Te 10 proc. gospodarstw wytwarza aż 90 proc. całej produkcji rolnej w naszym kraju. To prawdziwa wiejska klasa średnia. Praktycznie tylko właściciele dużych rentownych gospodarstw są przedsiębiorczy i znają się na biznesie. To oni stworzyli pół miliona miejsc pracy swoim nie produkującym na rynek sąsiadom.
Praca za ziemię
Na Dolnym Śląsku, Pomorzu Zachodnim, w Wielkopolsce oraz na Warmii i Mazurach bogaci rolnicy przejmują ziemię od swoich uboższych sąsiadów. Na początek grunty są wypożyczane bogatym sąsiadom. Wypożyczający dostają u nich pracę, a często dodatkowe świadczenia rzeczowe. Gdy już oswoją się z myślą, że ziemia wynajęta sąsiadowi jest znacznie lepiej wykorzystywana, zawierane są umowy dzierżawy, a w końcu dochodzi do sprzedaży.
- Właściciele małych gospodarstw wreszcie dostrzegają, że w normalnej gospodarce nie ma miejsca dla czegoś, co funkcjonuje na przekór rynkowi. Rozumieją, że praca najemna u bogatego sąsiada to jedyna szansa na wyrwanie się z biedy - mówi Jan Krzysztof Ardanowski, prezes Krajowej Rady Izb Rolniczych. Jak zauważa Leszek Grala, prezes Dolnośląskiej Izby Rolniczej, gospodarzom opłaca się zatrudniać najemnych pracowników, gdy mają co najmniej 300 hektarów. Po 1993 r. powstało 5 tys. gospodarstw o powierzchni co najmniej 450 hektarów (najwięcej w ostatnich dwóch latach).
- Początkowo moi sąsiedzi z rezerwą traktowali pracę u mnie, choć często znaliśmy się od dziecka. Gdzieś w pamięci mieli stereotyp parobka, który pracował na cudzym. Dopiero gdy zaczęli porządnie zarabiać, uznali, że błędem jest trzymanie się małych spłachetków ziemi. Mam świetnych pracowników. Brakowało im tylko bodźca, by zmienić dotychczasowy tryb życia - mówi Marek Baryłko, farmer z Imbramowic w pobliżu Świdnicy. Baryłko jest właścicielem gospodarstwa o powierzchni 850 hektarów (m.in. hoduje 120 krów mlecznych) i daje pracę dziesięciu sąsiadom.
Roman Krasnowski wraz z Henrykiem Podkówką mają 500-hektarowe gospodarstwo (większość ziemi dzierżawią). Zatrudniają 31 rolników z sąsiedztwa. - Szybko się okazało, że ci ludzie doskonale sobie radzą z obsługą nowoczesnego sprzętu. Najpierw czuli się trochę nieswojo, ale gdy przekonali się, że w gospodarstwie można pracować tak jak w normalnej firmie, okazali się wydajni, pomysłowi i uczciwi - opowiada Krasnowski. Farma Krasnowskiego i Podkówki to właściwie nie gospodarstwo, lecz nowoczesna firma osiągająca coraz większe dochody poza rolnictwem. Zimą - za pomocą własnego sprzętu - pracownicy gospodarstwa odśnieżają lokalne drogi.
Ryszard Słaby, farmer spod Wielunia, prowadzi gospodarstwo sadownicze. Dotychczas zatrudniał pięć osób, ale tylko sezonowo. Niedawno powiększył gospodarstwo i zamierza na stałe zatrudnić trzech sąsiadów. - Nastąpił przełom w mentalności drobnych gospodarzy, bo znaleźli się w trudnej sytuacji. Okazuje się, że czasem bieda i przymus ekonomiczny działają ożywczo - podkreśla Słaby.
Sąsiedzka pomoc socjalna
Właścicielom dużych gospodarstw na Warmii i Mazurach oraz na Pomorzu Zachodnim, gdzie osiedli przede wszystkim repatrianci ze Wschodu, rzadko udaje się namówić sąsiadów, by wzięli pracę za ziemię. Potomkowie przybyszów z Kresów Wschodnich wciąż mają kompleks pracowników folwarcznych. Wolą nie robić nic, niż pracować na cudzym. W tamtych regionach jest też najwięcej byłych pracowników PGR, którzy po ich upadku w ogóle przestali szukać pracy. - Mam 150 hektarów, a to za mało, by kilku sąsiadów zatrudnić na stałe. Staram się jednak to robić, by się przekonali, że praca najemna jest lepsza niż bezczynność czy hodowanie paru kur bądź świń. Na razie to swego rodzaju sąsiedzka pomoc socjalna. Ale liczę, że uda mi się zmienić mentalność tych ludzi - opowiada Bogdan Aleksiejczuk, właściciel gospodarstwa w Osieku niedaleko Bartoszyc. Aleksiejczuk może sobie pozwolić na sąsiedzką pomoc socjalną, bo ma gospodarstwo w regionie o bardzo wysokim bezrobociu (prawie 40 proc.), gdzie praca jest tania - z reguły płaci się złotówkę za godzinę.
Na Warmii i Mazurach, szczególnie w popegeerowskich wsiach, osoby pracujące u bogatych sąsiadów są niekiedy poddawane swego rodzaju ostracyzmowi. - Ci, którzy chcą się wyrwać z biedy, stanowią wyrzut sumienia dla osób, które wolą siedzieć bezczynnie. Dlatego często się zdarza, że idący do pracy u bogatego sąsiada są zaczepiani i niemal siłą częstowani tanim winem, aby nie dotarli trzeźwi do pracy i w efekcie ją stracili - opowiada Jacek Kuczajowski z Warmińsko-Mazurskiej Izby Rolniczej.
Na Lubelszczyźnie, gdzie dominują niedochodowe małe gospodarstwa rolne, nie brakuje chętnych do oddania ziemi za pracę, tyle że nie są to najbliżsi sąsiedzi, lecz osoby z innych wsi. - Najbliżsi sąsiedzi wciąż uważają, że nie godzi się pracować na cudzym. Cztery osoby, które zatrudniam na stałe, pochodzą z dalej położonych wsi. Sąsiedzi widzą, że praca u mnie byłaby dla nich szansą, lecz nie chcą się przełamać - mówi Zbigniew Chołyk, właściciel gospodarstwa sadowniczego spod Lublina. Podobne doświadczenia ma Zdzisław Szymczyk z Nietrzeby niedaleko Józefowa nad Wisłą, właściciel upraw malin i porzeczek.
Farmerzy, którzy wypożyczają lub dzierżawią ziemię od sąsiadów, często zatrudniają ich na czarno, bo nie opłaca im się robić tego legalnie. - Oni i tak mają ubezpieczenie w KRUS, więc legalne zatrudnienie niewiele zmienia w ich życiu. Wiele natomiast zmienia samo posiadanie pracy. Często widzę, że sąsiedzi, którzy wydzierżawili mi ziemię za pracę, stają się innymi ludzi, wyrywają się z kręgu ubóstwa, ich dzieci kontynuują naukę - opowiada farmer spod Olsztyna, właściciel 330 hektarów, zatrudniający pięciu sąsiadów. - Nie dziwię się, że wielu farmerów zatrudnia na czarno. Za moich pięciu pracowników odprowadzam do ZUS 2 tys. zł miesięcznie, co jest dla mnie dużym obciążeniem - mówi Jan Kopertowski, dzierżawca 400 hektarów we wsi Tolko w gminie Bartoszyce.
Unijny katalizator
Polscy farmerzy nie boją się wejścia do Unii Europejskiej.
- Sprzęt mamy lepszy od wielu farmerów niemieckich czy francuskich. Zaczynają też procentować inwestycje w gospodarstwo sprzed kilku lat. Nie mamy więc żadnego powodu, by się bać unijnej konkurencji czy otwartego rynku - mówi Roman Krasnowski. - Od dawna jesteśmy przygotowani na wejście do unii - dodaje Gabriela Pagacz. Pagaczowie przed kilku laty nawiązali współpracę z holenderskim przedsiębiorcą Pieterem van Rijn de Brun i razem z nim prowadzą szkółki drzew owocowych, które następnie sprzedają w całej Europie.
Koncentracja ziemi w rękach najbardziej przedsiębiorczych rolników jest naturalnym procesem. - To oni zmieniają mentalność małorolnych chłopów, którzy są zakładnikami XIX-wiecznego modelu gospodarstwa - mówi Barbara Fedyszak-Radziejowska, socjolog wsi z Polskiej Akademii Nauk. Tak samo dzieje się w Niemczech, Francji czy Hiszpanii. Po zjednoczeniu Niemcy odstąpili od dzielenia państwowych przedsiębiorstw rolniczych i sprzedali je farmerom z zachodnich landów.
Gdy Polska znajdzie się w unii, rolnicy, którzy skończyli 55. rok życia i zechcą sprzedać swoją ziemię (co najmniej 3 hektary) innemu rolnikowi, będą mogli otrzymać tzw. rentę strukturalną. Będzie ona wypłacana przez dziesięć lat - w wysokości nawet 500 proc. średniej emerytury rolniczej (600 zł). Ta renta może być katalizatorem restrukturyzacji wsi i być może przekona rolników, którzy nie chcą jeszcze sprzedawać swojej ziemi bogatym sąsiadom.
Tylko 180 tysięcy (10 proc.) spośród 1,8 miliona gospodarstw rolnych w Polsce to prawdziwe farmy. Te 10 proc. gospodarstw wytwarza aż 90 proc. całej produkcji rolnej w naszym kraju. To prawdziwa wiejska klasa średnia. Praktycznie tylko właściciele dużych rentownych gospodarstw są przedsiębiorczy i znają się na biznesie. To oni stworzyli pół miliona miejsc pracy swoim nie produkującym na rynek sąsiadom.
Praca za ziemię
Na Dolnym Śląsku, Pomorzu Zachodnim, w Wielkopolsce oraz na Warmii i Mazurach bogaci rolnicy przejmują ziemię od swoich uboższych sąsiadów. Na początek grunty są wypożyczane bogatym sąsiadom. Wypożyczający dostają u nich pracę, a często dodatkowe świadczenia rzeczowe. Gdy już oswoją się z myślą, że ziemia wynajęta sąsiadowi jest znacznie lepiej wykorzystywana, zawierane są umowy dzierżawy, a w końcu dochodzi do sprzedaży.
- Właściciele małych gospodarstw wreszcie dostrzegają, że w normalnej gospodarce nie ma miejsca dla czegoś, co funkcjonuje na przekór rynkowi. Rozumieją, że praca najemna u bogatego sąsiada to jedyna szansa na wyrwanie się z biedy - mówi Jan Krzysztof Ardanowski, prezes Krajowej Rady Izb Rolniczych. Jak zauważa Leszek Grala, prezes Dolnośląskiej Izby Rolniczej, gospodarzom opłaca się zatrudniać najemnych pracowników, gdy mają co najmniej 300 hektarów. Po 1993 r. powstało 5 tys. gospodarstw o powierzchni co najmniej 450 hektarów (najwięcej w ostatnich dwóch latach).
- Początkowo moi sąsiedzi z rezerwą traktowali pracę u mnie, choć często znaliśmy się od dziecka. Gdzieś w pamięci mieli stereotyp parobka, który pracował na cudzym. Dopiero gdy zaczęli porządnie zarabiać, uznali, że błędem jest trzymanie się małych spłachetków ziemi. Mam świetnych pracowników. Brakowało im tylko bodźca, by zmienić dotychczasowy tryb życia - mówi Marek Baryłko, farmer z Imbramowic w pobliżu Świdnicy. Baryłko jest właścicielem gospodarstwa o powierzchni 850 hektarów (m.in. hoduje 120 krów mlecznych) i daje pracę dziesięciu sąsiadom.
Roman Krasnowski wraz z Henrykiem Podkówką mają 500-hektarowe gospodarstwo (większość ziemi dzierżawią). Zatrudniają 31 rolników z sąsiedztwa. - Szybko się okazało, że ci ludzie doskonale sobie radzą z obsługą nowoczesnego sprzętu. Najpierw czuli się trochę nieswojo, ale gdy przekonali się, że w gospodarstwie można pracować tak jak w normalnej firmie, okazali się wydajni, pomysłowi i uczciwi - opowiada Krasnowski. Farma Krasnowskiego i Podkówki to właściwie nie gospodarstwo, lecz nowoczesna firma osiągająca coraz większe dochody poza rolnictwem. Zimą - za pomocą własnego sprzętu - pracownicy gospodarstwa odśnieżają lokalne drogi.
Ryszard Słaby, farmer spod Wielunia, prowadzi gospodarstwo sadownicze. Dotychczas zatrudniał pięć osób, ale tylko sezonowo. Niedawno powiększył gospodarstwo i zamierza na stałe zatrudnić trzech sąsiadów. - Nastąpił przełom w mentalności drobnych gospodarzy, bo znaleźli się w trudnej sytuacji. Okazuje się, że czasem bieda i przymus ekonomiczny działają ożywczo - podkreśla Słaby.
Sąsiedzka pomoc socjalna
Właścicielom dużych gospodarstw na Warmii i Mazurach oraz na Pomorzu Zachodnim, gdzie osiedli przede wszystkim repatrianci ze Wschodu, rzadko udaje się namówić sąsiadów, by wzięli pracę za ziemię. Potomkowie przybyszów z Kresów Wschodnich wciąż mają kompleks pracowników folwarcznych. Wolą nie robić nic, niż pracować na cudzym. W tamtych regionach jest też najwięcej byłych pracowników PGR, którzy po ich upadku w ogóle przestali szukać pracy. - Mam 150 hektarów, a to za mało, by kilku sąsiadów zatrudnić na stałe. Staram się jednak to robić, by się przekonali, że praca najemna jest lepsza niż bezczynność czy hodowanie paru kur bądź świń. Na razie to swego rodzaju sąsiedzka pomoc socjalna. Ale liczę, że uda mi się zmienić mentalność tych ludzi - opowiada Bogdan Aleksiejczuk, właściciel gospodarstwa w Osieku niedaleko Bartoszyc. Aleksiejczuk może sobie pozwolić na sąsiedzką pomoc socjalną, bo ma gospodarstwo w regionie o bardzo wysokim bezrobociu (prawie 40 proc.), gdzie praca jest tania - z reguły płaci się złotówkę za godzinę.
Na Warmii i Mazurach, szczególnie w popegeerowskich wsiach, osoby pracujące u bogatych sąsiadów są niekiedy poddawane swego rodzaju ostracyzmowi. - Ci, którzy chcą się wyrwać z biedy, stanowią wyrzut sumienia dla osób, które wolą siedzieć bezczynnie. Dlatego często się zdarza, że idący do pracy u bogatego sąsiada są zaczepiani i niemal siłą częstowani tanim winem, aby nie dotarli trzeźwi do pracy i w efekcie ją stracili - opowiada Jacek Kuczajowski z Warmińsko-Mazurskiej Izby Rolniczej.
Na Lubelszczyźnie, gdzie dominują niedochodowe małe gospodarstwa rolne, nie brakuje chętnych do oddania ziemi za pracę, tyle że nie są to najbliżsi sąsiedzi, lecz osoby z innych wsi. - Najbliżsi sąsiedzi wciąż uważają, że nie godzi się pracować na cudzym. Cztery osoby, które zatrudniam na stałe, pochodzą z dalej położonych wsi. Sąsiedzi widzą, że praca u mnie byłaby dla nich szansą, lecz nie chcą się przełamać - mówi Zbigniew Chołyk, właściciel gospodarstwa sadowniczego spod Lublina. Podobne doświadczenia ma Zdzisław Szymczyk z Nietrzeby niedaleko Józefowa nad Wisłą, właściciel upraw malin i porzeczek.
Farmerzy, którzy wypożyczają lub dzierżawią ziemię od sąsiadów, często zatrudniają ich na czarno, bo nie opłaca im się robić tego legalnie. - Oni i tak mają ubezpieczenie w KRUS, więc legalne zatrudnienie niewiele zmienia w ich życiu. Wiele natomiast zmienia samo posiadanie pracy. Często widzę, że sąsiedzi, którzy wydzierżawili mi ziemię za pracę, stają się innymi ludzi, wyrywają się z kręgu ubóstwa, ich dzieci kontynuują naukę - opowiada farmer spod Olsztyna, właściciel 330 hektarów, zatrudniający pięciu sąsiadów. - Nie dziwię się, że wielu farmerów zatrudnia na czarno. Za moich pięciu pracowników odprowadzam do ZUS 2 tys. zł miesięcznie, co jest dla mnie dużym obciążeniem - mówi Jan Kopertowski, dzierżawca 400 hektarów we wsi Tolko w gminie Bartoszyce.
Unijny katalizator
Polscy farmerzy nie boją się wejścia do Unii Europejskiej.
- Sprzęt mamy lepszy od wielu farmerów niemieckich czy francuskich. Zaczynają też procentować inwestycje w gospodarstwo sprzed kilku lat. Nie mamy więc żadnego powodu, by się bać unijnej konkurencji czy otwartego rynku - mówi Roman Krasnowski. - Od dawna jesteśmy przygotowani na wejście do unii - dodaje Gabriela Pagacz. Pagaczowie przed kilku laty nawiązali współpracę z holenderskim przedsiębiorcą Pieterem van Rijn de Brun i razem z nim prowadzą szkółki drzew owocowych, które następnie sprzedają w całej Europie.
Koncentracja ziemi w rękach najbardziej przedsiębiorczych rolników jest naturalnym procesem. - To oni zmieniają mentalność małorolnych chłopów, którzy są zakładnikami XIX-wiecznego modelu gospodarstwa - mówi Barbara Fedyszak-Radziejowska, socjolog wsi z Polskiej Akademii Nauk. Tak samo dzieje się w Niemczech, Francji czy Hiszpanii. Po zjednoczeniu Niemcy odstąpili od dzielenia państwowych przedsiębiorstw rolniczych i sprzedali je farmerom z zachodnich landów.
Gdy Polska znajdzie się w unii, rolnicy, którzy skończyli 55. rok życia i zechcą sprzedać swoją ziemię (co najmniej 3 hektary) innemu rolnikowi, będą mogli otrzymać tzw. rentę strukturalną. Będzie ona wypłacana przez dziesięć lat - w wysokości nawet 500 proc. średniej emerytury rolniczej (600 zł). Ta renta może być katalizatorem restrukturyzacji wsi i być może przekona rolników, którzy nie chcą jeszcze sprzedawać swojej ziemi bogatym sąsiadom.
Więcej możesz przeczytać w 22/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.