Bush na pewno nie przegra swego miejsca w historii ze stażystką
Kandydaci demokratów właśnie skoczyli sobie do gardeł, by rozstrzygnąć, kto z nich będzie mógł skoczyć do gardła George'owi Bushowi. Dziś, dziesięć miesięcy przed amerykańskimi wyborami, równie ważne jak to, kto wystąpi przeciw Bushowi, jest to, czy ktokolwiek może go pokonać. Teoretycznie może. A praktycznie?
Jeszcze nigdy nie przegrał wyborów prezydent, który w prawyborach nie miał rywala. Historia amerykańskich wyborów prezydenckich pełna jest reguł zaczynających się od "jeszcze nigdy". Tyle że nie mają one mocy sprawczej. A w formule "jeszcze nigdy" ważniejsze niż "nigdy" jest "jeszcze". W polityce jak w życiu - zawsze jest pierwszy raz. Nie ma za to w polityce żadnego determinizmu. To, co dziś wydaje się nieuchronne, jutro jest niemożliwe; to, co dzisiaj niemożliwe, jutro będzie faktem. W 1991 r. wydawało się, że Bush senior nie może przegrać wyborów prezydenckich, a już na pewno nie z kimś takim jak Bill Clinton. Ale przegrał, i to z Clintonem. W 1994 r. - po klęsce demokratów w wyborach do Kongresu - wydawało się, że pytanie brzmi jedynie, który z republikanów pozbawi Clintona władzy. Pamiętam, jak robiłem materiał o prezydencie, który szansę na reelekcję stracił już w połowie kadencji. Dobra lekcja pokory. Dwa lata później Clinton pożeglował do zwycięstwa. Gdy kilka miesięcy temu w programie "Meet the Press" gościem był Howard Dean, z przyzwyczajenia obejrzałem rozmowę do końca. Po co robić wywiad z kimś, kto nie ma żadnych szans - myślałem. Kerry, Edwards, Clark, Lieberman, Gephardt, każdy z nich mógł wygrać, ale Dean, były gubernator z Vermont? Kolejna lekcja pokory - dziś Dean jest the man to beat, człowiekiem, którego trzeba pokonać. Oddając pokłon potrzebie pokory, należy się jednak także pokłonić realiom. A one podpowiadają, że wygra Bush. I to wysoko.
Aprobata, durniu
O wyniku wyborów, które nieuchronnie zamienią się w referendum nad czterema latami rządów Busha, zdecydują - z grubsza biorąc - trzy rzeczy. Po pierwsze, osobista pozycja Busha, będąca częściowo (ale nie do końca) efektem jego konkretnych sukcesów i porażek. Częściowo, bo ważniejsze jest wyobrażenie przeciętnego Amerykanina, czy z Bushem w Gabinecie Owalnym czuje się komfortowo, czy przeciwnie. Po drugie - Irak. Po trzecie - gospodarka. Bush wypada nieźle w każdej kategorii. Na tym etapie swej prezydentury aprobata dla niego, wynosząca 56-57 proc., jest większa niż dla Ronalda Reagana czy Billa Clintona w tym samym momencie ich pierwszych kadencji. Jest także większa od aprobaty dla Busha seniora, która w styczniu 1991 r. (21 miesięcy przed wyborami) dochodziła do putinowskich 90 proc., by w grudniu zjechać do 52 proc., a w dniu wyborów - do 37 proc. Syn powinien się uczyć na błędach ojca i innego prezydenta, Jimmy'ego Cartera. W grudniu 1979 r. (11 miesięcy przed wyborami) poparcie dla Cartera wynosiło 54 proc., ale w wyborach zostało z tego marne 41 proc. Klęska. Rok to najwyraźniej dość, by wiele zyskać, ale i wszystko stracić. A dziesięć miesięcy, które zostały do wyborów, to niemal era.
Poparcie... więźnia Husajna
"To może odwołajmy wybory" - powiedział jeden z wybitnych amerykańskich politologów na wieść o zatrzymaniu Saddama Husajna. Szybko pewnie pożałował spontanicznej reakcji. Poparcie dla Busha natychmiast skoczyło w sondażach o kilka punktów, ale kto będzie pamiętał 2 listopada o zatrzymaniu Husajna. Nikt, chyba że akurat wtedy (kto wie) będzie dobiegał finału proces Saddama. Nawet polityczne zwłoki dyktatora nie przeważą jednak szali na korzyść Busha, jeśli w Iraku dojdzie do katastrofy. Tyle że nie bardzo wiadomo, co miałoby nią być. Jeden, drugi, trzeci zamach, w których ginie wielu Amerykanów? Niekoniecznie. Akurat w lecie Irakijczycy zaczną przejmować w swoim kraju władzę. Nawet jeśli zakończy się to fiaskiem, będzie ono widoczne raczej dopiero po 2 listopada. Na razie agresywna polityka zagraniczna Busha przynosi efekty. Afganistan idzie w stronę demokracji, Irak może być pierwszą arabską demokracją, no, prawie demokracją. Pułkownik Kaddafi sam przeprasza za to, że próbował wyprodukować broń masowej zagłady. Korea Północna mówi, że chce kompromisu, a Iran wpuszcza do siebie międzynarodowych inspektorów. Przydałby się jeszcze jakiś sukces w ziemi zwanej świętą, ale tak długo, jak długo wszystko kręci się tam wokół Szarona i Arafata, nie można na to liczyć. Bliskowschodni pokój jest zresztą niemożliwy bez amerykańskiej presji, a presji Busha na Szarona nie będzie. Przecież prezydent wie, jak ważne są wyniki wyborów na Florydzie, i nie zaryzykuje utraty głosów setek tysięcy amerykańskich Żydów z Florydy. Kampania w Iraku i wojna z terrorem czynią z Busha w oczach większości Amerykanów lidera czasu wojny. To zawsze w rękach urzędujących prezydentów był potężny atut. Może nawet najpotężniejszy.
A gospodarka?
Tu z punktu widzenia Busha nie jest źle. Cięcia podatków zrobiły swoje - gospodarka ruszyła z kopyta. 8,2 proc. wzrostu w trzecim kwartale zeszłego roku - takiego wyniku nie było od dwudziestu lat. Jest jednak problem. Gospodarka rośnie, a liczba nowych miejsc pracy - nie. A czas jest najwyższy, bo podczas prezydentury Busha zniknęło kilka milionów miejsc pracy. W listopadzie przybyło ich 50 tys. W grudniu miało przybyć 150 tys., ale przybył tysiąc. Dlaczego? Ekonomiści zastanawiają się nad tym, ale tak naprawdę nikt nie wie. Najważniejsze jest poczucie przeciętnego Amerykanina, że będzie lepiej. Skoro myślę, że będzie lepiej, chętniej wydaję pieniądze, skoro więcej wydaję, zwiększam prawdopodobieństwo, że będzie lepiej. Za Cartera i za Busha seniora, którzy przegrali, współczynnik optymizmu konsumentów był mniejszy niż 70 punktów, za Reagana i Clintona, którzy zmiażdżyli rywali, wynosił około 90 punktów. Dziś przekracza 93 punkty. Jeśli ten wskaźnik i wskaźnik poparcia dla Busha pozostaną bez zmian, zwycięstwo ma w kieszeni. Właśnie - jeśli.
Bush kontra kto?
Dziś może się wydawać, że kampania prezydencka będzie grą do jednej bramki. Ludzie Busha nie mogą się doczekać, kiedy dobiorą się do skóry Howardowi Deanowi. Dean to ich ulubiony kandydat demokratów. Co jednak zrobią, jeśli nie będzie to Dean? Co się stanie, jeśli wygra John Kerry? Siła wizerunku "prezydenta czasu wojny" przemawiałaby do Amerykanów mniej, gdyby naprzeciw Busha, który w czasie wojny w Wietnamie latał po Teksasie samolotami gwardii, stanął prawdziwy bohater wojny wietnamskiej. Bush i jego ludzie kibicują więc Deanowi bredzącemu, że zatrzymanie Husajna "nie zwiększyło bezpieczeństwa Ameryki" i że bin Ladena, który przyznał się do zamachu z 11 września, będzie można uznać za jego sprawcę dopiero, gdy sąd stwierdzi, że jest winny. Największym wrogiem Deana jest on sam. Gdy otworzy usta, niebezpieczeństwo wpadki rośnie. Był już kiedyś taki kandydat. Nazywał się George W. Bush. Był już kiedyś taki prezydent. Nazywał się Ronald Reagan.
Dziś wydaje się, że w listopadzie będziemy mieć powtórkę z roku 1964, 1972 czy 1984. Popularny prezydent bije na głowę rywala o skrajnych poglądach. Ale to dziś. Co będzie jutro, nikt nie wie, bo poparcie dla Deana może stopnieć szybciej niż śnieg w stanach Iowa i New Hampshire, gdzie odbywają się prawybory. A jeśli nie stopnieje, to kto wie, może Ameryka kupi Deana? Dwanaście lat temu o tej porze roku kandydat Clinton tłumaczył się z licznych zdrad małżeńskich. Kto by wtedy pomyślał, że będzie pierwszym od czasów Roosevelta demokratą wybranym na dwie kolejne kadencje.
Stawka wiĘksza niŻ prezydentura
W tych wyborach dla Busha stawka będzie większa niż dla któregokolwiek z jego poprzedników. Jeśli przegra, wszyscy przypomną sobie, że w 2000 r. zdobył mniej głosów niż Gore, wszyscy przypomną sobie o "ukradzionych wyborach" i "przypadkowym prezydencie", a także o tym, jak tuż po zamachu na World Trade Center Air Force One krążył między Florydą, Luizjaną i Nebraską. Przypadkowy prezydent, jedna kadencja, żałosny finisz. Jeśli jednak Bush wygra, nikt nie będzie tego pamiętał, a sam prezydent stanie do walki o większą stawkę. O miejsce w historii, na którego punkcie tak wielką obsesję miał Bill Clinton. Niezależnie jednak od efektów tej walki Bush na pewno nie przegra go ze stażystką.
Jeszcze nigdy nie przegrał wyborów prezydent, który w prawyborach nie miał rywala. Historia amerykańskich wyborów prezydenckich pełna jest reguł zaczynających się od "jeszcze nigdy". Tyle że nie mają one mocy sprawczej. A w formule "jeszcze nigdy" ważniejsze niż "nigdy" jest "jeszcze". W polityce jak w życiu - zawsze jest pierwszy raz. Nie ma za to w polityce żadnego determinizmu. To, co dziś wydaje się nieuchronne, jutro jest niemożliwe; to, co dzisiaj niemożliwe, jutro będzie faktem. W 1991 r. wydawało się, że Bush senior nie może przegrać wyborów prezydenckich, a już na pewno nie z kimś takim jak Bill Clinton. Ale przegrał, i to z Clintonem. W 1994 r. - po klęsce demokratów w wyborach do Kongresu - wydawało się, że pytanie brzmi jedynie, który z republikanów pozbawi Clintona władzy. Pamiętam, jak robiłem materiał o prezydencie, który szansę na reelekcję stracił już w połowie kadencji. Dobra lekcja pokory. Dwa lata później Clinton pożeglował do zwycięstwa. Gdy kilka miesięcy temu w programie "Meet the Press" gościem był Howard Dean, z przyzwyczajenia obejrzałem rozmowę do końca. Po co robić wywiad z kimś, kto nie ma żadnych szans - myślałem. Kerry, Edwards, Clark, Lieberman, Gephardt, każdy z nich mógł wygrać, ale Dean, były gubernator z Vermont? Kolejna lekcja pokory - dziś Dean jest the man to beat, człowiekiem, którego trzeba pokonać. Oddając pokłon potrzebie pokory, należy się jednak także pokłonić realiom. A one podpowiadają, że wygra Bush. I to wysoko.
Aprobata, durniu
O wyniku wyborów, które nieuchronnie zamienią się w referendum nad czterema latami rządów Busha, zdecydują - z grubsza biorąc - trzy rzeczy. Po pierwsze, osobista pozycja Busha, będąca częściowo (ale nie do końca) efektem jego konkretnych sukcesów i porażek. Częściowo, bo ważniejsze jest wyobrażenie przeciętnego Amerykanina, czy z Bushem w Gabinecie Owalnym czuje się komfortowo, czy przeciwnie. Po drugie - Irak. Po trzecie - gospodarka. Bush wypada nieźle w każdej kategorii. Na tym etapie swej prezydentury aprobata dla niego, wynosząca 56-57 proc., jest większa niż dla Ronalda Reagana czy Billa Clintona w tym samym momencie ich pierwszych kadencji. Jest także większa od aprobaty dla Busha seniora, która w styczniu 1991 r. (21 miesięcy przed wyborami) dochodziła do putinowskich 90 proc., by w grudniu zjechać do 52 proc., a w dniu wyborów - do 37 proc. Syn powinien się uczyć na błędach ojca i innego prezydenta, Jimmy'ego Cartera. W grudniu 1979 r. (11 miesięcy przed wyborami) poparcie dla Cartera wynosiło 54 proc., ale w wyborach zostało z tego marne 41 proc. Klęska. Rok to najwyraźniej dość, by wiele zyskać, ale i wszystko stracić. A dziesięć miesięcy, które zostały do wyborów, to niemal era.
Poparcie... więźnia Husajna
"To może odwołajmy wybory" - powiedział jeden z wybitnych amerykańskich politologów na wieść o zatrzymaniu Saddama Husajna. Szybko pewnie pożałował spontanicznej reakcji. Poparcie dla Busha natychmiast skoczyło w sondażach o kilka punktów, ale kto będzie pamiętał 2 listopada o zatrzymaniu Husajna. Nikt, chyba że akurat wtedy (kto wie) będzie dobiegał finału proces Saddama. Nawet polityczne zwłoki dyktatora nie przeważą jednak szali na korzyść Busha, jeśli w Iraku dojdzie do katastrofy. Tyle że nie bardzo wiadomo, co miałoby nią być. Jeden, drugi, trzeci zamach, w których ginie wielu Amerykanów? Niekoniecznie. Akurat w lecie Irakijczycy zaczną przejmować w swoim kraju władzę. Nawet jeśli zakończy się to fiaskiem, będzie ono widoczne raczej dopiero po 2 listopada. Na razie agresywna polityka zagraniczna Busha przynosi efekty. Afganistan idzie w stronę demokracji, Irak może być pierwszą arabską demokracją, no, prawie demokracją. Pułkownik Kaddafi sam przeprasza za to, że próbował wyprodukować broń masowej zagłady. Korea Północna mówi, że chce kompromisu, a Iran wpuszcza do siebie międzynarodowych inspektorów. Przydałby się jeszcze jakiś sukces w ziemi zwanej świętą, ale tak długo, jak długo wszystko kręci się tam wokół Szarona i Arafata, nie można na to liczyć. Bliskowschodni pokój jest zresztą niemożliwy bez amerykańskiej presji, a presji Busha na Szarona nie będzie. Przecież prezydent wie, jak ważne są wyniki wyborów na Florydzie, i nie zaryzykuje utraty głosów setek tysięcy amerykańskich Żydów z Florydy. Kampania w Iraku i wojna z terrorem czynią z Busha w oczach większości Amerykanów lidera czasu wojny. To zawsze w rękach urzędujących prezydentów był potężny atut. Może nawet najpotężniejszy.
A gospodarka?
Tu z punktu widzenia Busha nie jest źle. Cięcia podatków zrobiły swoje - gospodarka ruszyła z kopyta. 8,2 proc. wzrostu w trzecim kwartale zeszłego roku - takiego wyniku nie było od dwudziestu lat. Jest jednak problem. Gospodarka rośnie, a liczba nowych miejsc pracy - nie. A czas jest najwyższy, bo podczas prezydentury Busha zniknęło kilka milionów miejsc pracy. W listopadzie przybyło ich 50 tys. W grudniu miało przybyć 150 tys., ale przybył tysiąc. Dlaczego? Ekonomiści zastanawiają się nad tym, ale tak naprawdę nikt nie wie. Najważniejsze jest poczucie przeciętnego Amerykanina, że będzie lepiej. Skoro myślę, że będzie lepiej, chętniej wydaję pieniądze, skoro więcej wydaję, zwiększam prawdopodobieństwo, że będzie lepiej. Za Cartera i za Busha seniora, którzy przegrali, współczynnik optymizmu konsumentów był mniejszy niż 70 punktów, za Reagana i Clintona, którzy zmiażdżyli rywali, wynosił około 90 punktów. Dziś przekracza 93 punkty. Jeśli ten wskaźnik i wskaźnik poparcia dla Busha pozostaną bez zmian, zwycięstwo ma w kieszeni. Właśnie - jeśli.
Bush kontra kto?
Dziś może się wydawać, że kampania prezydencka będzie grą do jednej bramki. Ludzie Busha nie mogą się doczekać, kiedy dobiorą się do skóry Howardowi Deanowi. Dean to ich ulubiony kandydat demokratów. Co jednak zrobią, jeśli nie będzie to Dean? Co się stanie, jeśli wygra John Kerry? Siła wizerunku "prezydenta czasu wojny" przemawiałaby do Amerykanów mniej, gdyby naprzeciw Busha, który w czasie wojny w Wietnamie latał po Teksasie samolotami gwardii, stanął prawdziwy bohater wojny wietnamskiej. Bush i jego ludzie kibicują więc Deanowi bredzącemu, że zatrzymanie Husajna "nie zwiększyło bezpieczeństwa Ameryki" i że bin Ladena, który przyznał się do zamachu z 11 września, będzie można uznać za jego sprawcę dopiero, gdy sąd stwierdzi, że jest winny. Największym wrogiem Deana jest on sam. Gdy otworzy usta, niebezpieczeństwo wpadki rośnie. Był już kiedyś taki kandydat. Nazywał się George W. Bush. Był już kiedyś taki prezydent. Nazywał się Ronald Reagan.
Dziś wydaje się, że w listopadzie będziemy mieć powtórkę z roku 1964, 1972 czy 1984. Popularny prezydent bije na głowę rywala o skrajnych poglądach. Ale to dziś. Co będzie jutro, nikt nie wie, bo poparcie dla Deana może stopnieć szybciej niż śnieg w stanach Iowa i New Hampshire, gdzie odbywają się prawybory. A jeśli nie stopnieje, to kto wie, może Ameryka kupi Deana? Dwanaście lat temu o tej porze roku kandydat Clinton tłumaczył się z licznych zdrad małżeńskich. Kto by wtedy pomyślał, że będzie pierwszym od czasów Roosevelta demokratą wybranym na dwie kolejne kadencje.
Stawka wiĘksza niŻ prezydentura
W tych wyborach dla Busha stawka będzie większa niż dla któregokolwiek z jego poprzedników. Jeśli przegra, wszyscy przypomną sobie, że w 2000 r. zdobył mniej głosów niż Gore, wszyscy przypomną sobie o "ukradzionych wyborach" i "przypadkowym prezydencie", a także o tym, jak tuż po zamachu na World Trade Center Air Force One krążył między Florydą, Luizjaną i Nebraską. Przypadkowy prezydent, jedna kadencja, żałosny finisz. Jeśli jednak Bush wygra, nikt nie będzie tego pamiętał, a sam prezydent stanie do walki o większą stawkę. O miejsce w historii, na którego punkcie tak wielką obsesję miał Bill Clinton. Niezależnie jednak od efektów tej walki Bush na pewno nie przegra go ze stażystką.
Więcej możesz przeczytać w 4/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.