Z myślą o poprawieniu notowań premiera w rabunkowy sposób eksploatowano jego wypadek
Dla każdego szefa rządu choroba oznacza nie tylko kłopoty zdrowotne, ale i polityczne. Ludzie chcą władzy silnej i zdecydowanej, a z takim wizerunkiem kłóci się widok przywódcy bezradnie spoczywającego w szpitalnym łóżku. Z drugiej strony, nawet niepopularny lider złożony niemocą budzi współczucie, co może się przyczynić do wzrostu jego popularności. Osoby odpowiedzialne za publiczny wizerunek mają więc nie lada dylemat, jaką strategię medialną wybrać, aby w momencie fizycznej niedyspozycji ich szef jak najmniej stracił, a może nawet zyskał.
Zapomina się o nauce płynącej z historii, że choroba zawsze osłabia, także pozycję polityczną. Dlatego ludzie władzy często ukrywają bądź bagatelizują swoje kłopoty ze zdrowiem. Tak postąpił Roman Dmowski, który po podpisaniu w 1919 r. traktatu wersalskiego przez kilkanaście miesięcy nie wracał do kraju i na obczyźnie korzystał z pomocy lekarskiej. Także Józef Piłsudski starał się uchodzić za wzór zdrowia. Przestrzegał tego nawet w ostatnich miesiącach życia, kiedy nowotworowe wyniszczenie organizmu widoczne było gołym okiem.
Na tym tle wielce ryzykowna wydaje się strategia medialna zasugerowana Leszkowi Millerowi po grudniowej katastrofie lotniczej. Licząc na ludzkie współczucie, z kontuzji szefa rządu uczyniono dominujący rys jego wizerunku. Kamery dopuszczano do łóżka chorego chyba częściej niż lekarzy, ze szczególną lubością relacjonując rozległość urazów.
Było to szalenie krótkowzroczne. Z myślą o szybkim poprawieniu notowań premiera w rabunkowy sposób eksploatowano jego cierpienie, zupełnie nie przejmując się tym, że powtarzany do znudzenia widok niedołężnego mężczyzny trwale zapisze się w zbiorowej wyobraźni. I przetrwa nawet wówczas, kiedy Miller wróci do zdrowia i będzie normalnie funkcjonował. Zadbają o to jego wrogowie, którzy do starej argumentacji - ich zdaniem, uzasadniającej dymisję - dołożą marną kondycję fizyczną. Niewiele wtedy pomogą dowody wskazujące na odzyskanie tężyzny. Gdyby nawet premier pływał szybciej niż Otylia Jędrzejczak i skakał dalej niż Adam Małysz, będzie pokazywany jako bardziej zniedołężniały niż Breżniew z Jelcynem razem wzięci. Będzie mu się dorabiało gębę najbardziej chorego szefa rządu na świecie. A ludzie dadzą temu wiarę, bo w ich głowach długo pozostanie obraz premiera przykutego do szpitalnego łóżka. Podkopie to i tak nadwerężony wizerunek silnego człowieka polskiej lewicy. Dojdzie do tego w najgorszym momencie, kiedy rząd podejmuje najtrudniejsze zadania, w tym plan Hausnera. Wszystkie kłopoty zostaną złożone na karb choroby premiera, a ludziom wmówi się, że nie może być zdrowe państwo, którym kieruje człowiek ledwo trzymający się na nogach.
Wtedy autorom fałszywego pomysłu zdyskontowania kontuzji premiera nie pozostanie nic innego, jak ze wstydu zapaść się pod ziemię albo popełnić polityczne harakiri.
Zapomina się o nauce płynącej z historii, że choroba zawsze osłabia, także pozycję polityczną. Dlatego ludzie władzy często ukrywają bądź bagatelizują swoje kłopoty ze zdrowiem. Tak postąpił Roman Dmowski, który po podpisaniu w 1919 r. traktatu wersalskiego przez kilkanaście miesięcy nie wracał do kraju i na obczyźnie korzystał z pomocy lekarskiej. Także Józef Piłsudski starał się uchodzić za wzór zdrowia. Przestrzegał tego nawet w ostatnich miesiącach życia, kiedy nowotworowe wyniszczenie organizmu widoczne było gołym okiem.
Na tym tle wielce ryzykowna wydaje się strategia medialna zasugerowana Leszkowi Millerowi po grudniowej katastrofie lotniczej. Licząc na ludzkie współczucie, z kontuzji szefa rządu uczyniono dominujący rys jego wizerunku. Kamery dopuszczano do łóżka chorego chyba częściej niż lekarzy, ze szczególną lubością relacjonując rozległość urazów.
Było to szalenie krótkowzroczne. Z myślą o szybkim poprawieniu notowań premiera w rabunkowy sposób eksploatowano jego cierpienie, zupełnie nie przejmując się tym, że powtarzany do znudzenia widok niedołężnego mężczyzny trwale zapisze się w zbiorowej wyobraźni. I przetrwa nawet wówczas, kiedy Miller wróci do zdrowia i będzie normalnie funkcjonował. Zadbają o to jego wrogowie, którzy do starej argumentacji - ich zdaniem, uzasadniającej dymisję - dołożą marną kondycję fizyczną. Niewiele wtedy pomogą dowody wskazujące na odzyskanie tężyzny. Gdyby nawet premier pływał szybciej niż Otylia Jędrzejczak i skakał dalej niż Adam Małysz, będzie pokazywany jako bardziej zniedołężniały niż Breżniew z Jelcynem razem wzięci. Będzie mu się dorabiało gębę najbardziej chorego szefa rządu na świecie. A ludzie dadzą temu wiarę, bo w ich głowach długo pozostanie obraz premiera przykutego do szpitalnego łóżka. Podkopie to i tak nadwerężony wizerunek silnego człowieka polskiej lewicy. Dojdzie do tego w najgorszym momencie, kiedy rząd podejmuje najtrudniejsze zadania, w tym plan Hausnera. Wszystkie kłopoty zostaną złożone na karb choroby premiera, a ludziom wmówi się, że nie może być zdrowe państwo, którym kieruje człowiek ledwo trzymający się na nogach.
Wtedy autorom fałszywego pomysłu zdyskontowania kontuzji premiera nie pozostanie nic innego, jak ze wstydu zapaść się pod ziemię albo popełnić polityczne harakiri.
Więcej możesz przeczytać w 4/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.