W "Kill Bill" Quentin Tarantino z miłości do kina stworzył wirtuozerskie szyderstwo
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, wreszcie mamy całość: obie części filmu Quentina Tarantino "Kill Bill". Już wiemy, dlaczego Uma Thurman postanowiła zabić Billa, a także kim on dla niej był i czy udało się jej dokonać zemsty. Czy nadal uważa pan, że ten film jest wydarzeniem artystycznym?
Zygmunt Kałużyński: Jak najbardziej, panie Tomaszu. Jeżeli kocha się kino, to nie można nie mieć serca dla tego filmu. Pozwolę sobie porównać moją reakcję do tej, jaką mam jako meloman, bo muzykę również kocham. Są utwory, które nie są kompozycjami, a są świetną muzyką. Krytycy wytykają: ten, co to zrobił, nie jest kompozytorem! Ale to jest muzyk! Zresztą podejrzewam Tarantino również o to, że on się bawi kinem: rytmem, który w każdej scenie jest wyważony co do sekundy, czy obrazem, który jest zrobiony z takim poczuciem wizji, że daje po prostu wielkie kino.
TR: Narzuca mi się porównanie ze Stanisławem Wyspiańskim, wielkim twórcą teatru, którego talent literacki jest przez literaturoznawców raz po raz kwestionowany. Jako dramaturgowi zarzuca mu się zbyt mało wyrafinowaną wersyfikację, natrętny rytm, podejrzane rymy. A przecież jest jasne, że Wyspiański okazał się bodaj najwybitniejszym twórcą teatru w historii polskiej sztuki, dokonał w nim rewolucji. Może więc i o Tarantino należałoby powiedzieć zamiast "wybitny reżyser", raczej - "wielki człowiek kina"?
ZK: Tak! Tak! Tak! Bo jest ryzykowne sprawdzać "Kill Billa" według zasad gatunkowych. Nawet nie można o nim powiedzieć, że to fantazja, bo tak naprawdę jest to niedorzeczność - żeby dziewczyna, władając mieczem samurajskim, pokonała dwudziestu chłopów z takimi samymi mieczami
TR: O, panie Zygmuncie, nie wierzy pan w sztukę władania mieczem, której można się nauczyć od wielkich mistrzów! Rzecz przecież polega nie na sile, lecz na technice, której Uma Thurman pracowicie się latami uczyła.
ZK: Owszem, uzasadniać to sobie można. Ten film jest absurdem także z moralnego punktu widzenia. Przecież jego treścią jest historia kobiety, która usiłuje zabić ojca swojego dziecka.
TR: Tyle że on wcześniej próbował ją zabić, strzelając z rewolweru prosto w jej głowę, choć ostatecznie cudem uszła z życiem... Dlatego chce się na nim zemścić. Zabił też jej narzeczonego, z którym właśnie brała ślub, i wszystkich weselników. Na początku tej historii był masowy mord!
ZK: Niemniej jest to ojciec jej dziecka
TR: Od kiedy jest pan taki romantyczny i uczuciowy?
ZK: Ależ tu nie ma żadnego romantyzmu. To jest kompletna niedorzeczność. Mało tego - to nie jest żadna niespodzianka, bo przecież od początku wiemy, że jej się udało i na końcu tego Billa killnęła. Nie dość tego - my jej sprzyjamy i życzymy tego! Cóż za niedorzeczność!!!
TR: Ale też od samego początku mamy świadomość, że wszystko, co oglądamy, podszyte jest kpiną. Tarantino skrupulatnie układa swój film ze scen, ujęć, skojarzeń podejrzanych w różnych niezbyt wybitnych filmach kung-fu, by stworzyć wirtuozerskie szyderstwo.
ZK: Tylko że jest to szyderstwo z miłości do kina. Ten film nie przedstawia żadnej rzeczywistości - jest w nim tylko rzeczywistość kina. I nic więcej. Jeśli zapytamy z kolei - rzeczywistość jakiego kina? Wtedy odpowiedź brzmi: kina walk wschodnich.
TR: Nie tylko, panie Zygmuncie, bo właśnie w drugiej części "Kill Billa" mamy również szyderstwo z obyczajowego kina familijnego, jak najbardziej amerykańskiego. Dlatego "Kill Bill" zmienia swój rytm: o ile w pierwszej części był szybki, pokazowy, zaskakujący, o tyle teraz zwalnia - robi miejsce dla inteligentnych dialogów. Kulminacją tej odmiany jest moment ostatecznego rozliczenia się Umy Thurman z Billem.
ZK: No proszę, przez całą naszą rozmowę staraliśmy się wyrazić pogląd, że nie treść decyduje o wadze "Kill Billa", i nagle z tego, co pan mówi, wynika, że owszem, tutaj są także treści. A przecież to film stanowiący pomnik kina dla samego kina
TR: pomnik stawiany z miłością, ale bez respektu
ZK: ale z kinem, w kinie i dla kina!
Zygmunt Kałużyński: Jak najbardziej, panie Tomaszu. Jeżeli kocha się kino, to nie można nie mieć serca dla tego filmu. Pozwolę sobie porównać moją reakcję do tej, jaką mam jako meloman, bo muzykę również kocham. Są utwory, które nie są kompozycjami, a są świetną muzyką. Krytycy wytykają: ten, co to zrobił, nie jest kompozytorem! Ale to jest muzyk! Zresztą podejrzewam Tarantino również o to, że on się bawi kinem: rytmem, który w każdej scenie jest wyważony co do sekundy, czy obrazem, który jest zrobiony z takim poczuciem wizji, że daje po prostu wielkie kino.
TR: Narzuca mi się porównanie ze Stanisławem Wyspiańskim, wielkim twórcą teatru, którego talent literacki jest przez literaturoznawców raz po raz kwestionowany. Jako dramaturgowi zarzuca mu się zbyt mało wyrafinowaną wersyfikację, natrętny rytm, podejrzane rymy. A przecież jest jasne, że Wyspiański okazał się bodaj najwybitniejszym twórcą teatru w historii polskiej sztuki, dokonał w nim rewolucji. Może więc i o Tarantino należałoby powiedzieć zamiast "wybitny reżyser", raczej - "wielki człowiek kina"?
ZK: Tak! Tak! Tak! Bo jest ryzykowne sprawdzać "Kill Billa" według zasad gatunkowych. Nawet nie można o nim powiedzieć, że to fantazja, bo tak naprawdę jest to niedorzeczność - żeby dziewczyna, władając mieczem samurajskim, pokonała dwudziestu chłopów z takimi samymi mieczami
TR: O, panie Zygmuncie, nie wierzy pan w sztukę władania mieczem, której można się nauczyć od wielkich mistrzów! Rzecz przecież polega nie na sile, lecz na technice, której Uma Thurman pracowicie się latami uczyła.
ZK: Owszem, uzasadniać to sobie można. Ten film jest absurdem także z moralnego punktu widzenia. Przecież jego treścią jest historia kobiety, która usiłuje zabić ojca swojego dziecka.
TR: Tyle że on wcześniej próbował ją zabić, strzelając z rewolweru prosto w jej głowę, choć ostatecznie cudem uszła z życiem... Dlatego chce się na nim zemścić. Zabił też jej narzeczonego, z którym właśnie brała ślub, i wszystkich weselników. Na początku tej historii był masowy mord!
ZK: Niemniej jest to ojciec jej dziecka
TR: Od kiedy jest pan taki romantyczny i uczuciowy?
ZK: Ależ tu nie ma żadnego romantyzmu. To jest kompletna niedorzeczność. Mało tego - to nie jest żadna niespodzianka, bo przecież od początku wiemy, że jej się udało i na końcu tego Billa killnęła. Nie dość tego - my jej sprzyjamy i życzymy tego! Cóż za niedorzeczność!!!
TR: Ale też od samego początku mamy świadomość, że wszystko, co oglądamy, podszyte jest kpiną. Tarantino skrupulatnie układa swój film ze scen, ujęć, skojarzeń podejrzanych w różnych niezbyt wybitnych filmach kung-fu, by stworzyć wirtuozerskie szyderstwo.
ZK: Tylko że jest to szyderstwo z miłości do kina. Ten film nie przedstawia żadnej rzeczywistości - jest w nim tylko rzeczywistość kina. I nic więcej. Jeśli zapytamy z kolei - rzeczywistość jakiego kina? Wtedy odpowiedź brzmi: kina walk wschodnich.
TR: Nie tylko, panie Zygmuncie, bo właśnie w drugiej części "Kill Billa" mamy również szyderstwo z obyczajowego kina familijnego, jak najbardziej amerykańskiego. Dlatego "Kill Bill" zmienia swój rytm: o ile w pierwszej części był szybki, pokazowy, zaskakujący, o tyle teraz zwalnia - robi miejsce dla inteligentnych dialogów. Kulminacją tej odmiany jest moment ostatecznego rozliczenia się Umy Thurman z Billem.
ZK: No proszę, przez całą naszą rozmowę staraliśmy się wyrazić pogląd, że nie treść decyduje o wadze "Kill Billa", i nagle z tego, co pan mówi, wynika, że owszem, tutaj są także treści. A przecież to film stanowiący pomnik kina dla samego kina
TR: pomnik stawiany z miłością, ale bez respektu
ZK: ale z kinem, w kinie i dla kina!
Więcej możesz przeczytać w 19/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.