1000 zł rocznie kosztuje każdego z nas nadużywanie władzy przez państwo
Jeżeli państwo chce zmarnotrawić jeszcze trochę pieniędzy, może to zrobić na trzy sposoby. Po pierwsze - podnieść podatki. Po drugie - powiększyć deficyt budżetu, co jest równoznaczne z podniesieniem podatków dla przyszłych pokoleń, które będą spłacać dług publiczny. Obydwa źródła państwo polskie wykorzystało już w nadmiarze i nie ma dalszych możliwości czerpania z nich środków. Dlatego coraz popularniejsza staje się trzecia droga: wprowadzenie dodatkowych regulacji i obwarowanie ich "stosownymi opłatami". Za dowód osobisty, zameldowanie, możliwość pływania łódką po jeziorze i jazdy rowerem po ulicy, przegląd techniczny samochodu i wyposażenie go w gaśnicę, zezwolenie na prowadzenie działalności handlowej itd. - Państwo zostało powołane przez obywateli, by ich ochraniało i broniło - tłumaczy Hans-Hermann Hoppe, ekonomista z uniwersytetu w Las Vegas. - Ustawowe regulowanie, czyli narzucanie obywatelowi obowiązków, nie jest jednak obroną, lecz atakiem na jego kieszenie. To zwykłe nadużycie władzy - dodaje Hoppe. Rush Limbaugh, konserwatywny publicysta amerykański, uważa wręcz, że regulacje są "dowodem traktowania ludzi jak półgłówków". Kosztują nas one co najmniej 20 mld zł rocznie; za ewidentne nadużycia władzy każdy pracujący płaci rocznie około 1000 zł.
Regulacja regulacji
Nikt w Polsce nie wie, jakie dochody czerpie administracja z pozapodatkowych przymusowych danin publicznych. Nawet nie wiadomo dokładnie, ile ich jest. Grzegorz W. Kołodko chciał część z nich zlikwidować i taki cel zapisał w swoim "Programie naprawy finansów Rzeczypospolitej". Pracowicie je inwentaryzował, wskutek czego w każdej kolejnej wersji programu było ich coraz więcej. W ostatniej - prawie sto. I nic dziwnego. Jak pisał Ludwik von Mises, "każda regulacja powoduje lawinę kolejnych regulacji". Na przykład budżet Urzędu Regulacji Telekomunikacji i Poczty wynosi zaledwie 62 mln zł, ale urząd kosztuje podatnika czterokrotnie więcej - w postaci opłat i podatków, które generuje. Ministerstwo Gospodarki szacuje, że zezwolenia na prowadzenie działalności handlowej kosztują ponad 200 mln zł rocznie. Wielokrotnie więcej kosztują strażnicy miejscy czy inni kontrolerzy, którzy sprawdzają zezwolenia. Licencje na prowadzenie działalności gospodarczej, obejmujące już 300 profesji, to dla gospodarki wydatek prawie 5 mld zł rocznie, nie licząc kosztów ich wystawiania czy utrzymania aparatu kontrolnego. Co najmniej drugie tyle wynoszą straty powstałe wskutek spowodowanego licencjami osłabienia konkurencyjności gospodarki, a także wzrostu cen towarów i usług spowodowanego amortyzacją opłat licencyjnych. Daniną - i to wielką - są opłaty za zanieczyszczanie środowiska, nakładane w sposób zupełnie dyskrecjonalny i woluntarystyczny przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska (w sumie 1,5 mld zł), a jedynie w minimalnym stopniu wykorzystywane zgodnie z proekologicznym przeznaczeniem.
Licentia biurocratica
Codziennie spotykamy się z absurdalnymi nakazami. Władza każe, a obywatel musi. Musi mieć dowód osobisty, kartę wędkarską, łowiecką, taternika, rowerową, patent żeglarski itd. W samochodzie dostawczym musi mieć kratkę, w taksówce - kasę fiskalną, w samochodzie osobowym - gaśnicę (obowiązek nie znany w żadnym kraju unii). Samochód trzeba corocznie poddać - nierzadko fikcyjnemu - przeglądowi technicznemu. Obywatel musi - tu już działa "ważny interes społeczny" - poddać się obowiązkowemu ubezpieczeniu społecznemu. Dotyczą go tysiące innych regulacji, chociaż niekoniecznie wie o ich istnieniu - ustalania maksymalnego czynszu, przestrzegania czasu pracy, płacy minimalnej oraz godzin otwarcia sklepów, uzyskania zgody na lokalizację najprostszej i "nieszkodliwej ekologicznie" działalności gospodarczej supermarketów. Wszystko to kosztuje. Ile - tego nikt dokładnie nie wie. Według obliczeń Andrzeja Sadowskiego z Centrum im. Adama Smitha, te niepotrzebne regulacje kosztują polską gospodarkę ponad 20 mld zł rocznie. Nawet ten - z całą pewnością bardzo zaniżony - szacunek daje 3 proc. PKB.
Skoro kosztów zbędnej działalności administracyjnej nie chce ustalić rząd, a i nasi akademiccy ekonomiści zbytnio się do tego nie palą, spróbujmy policzyć to sami. Obowiązek legitymowania się dowodem osobistym (dokumentami równie jednoznacznie potwierdzającymi tożsamość są prawo jazdy i paszport) dotyczy w Polsce aż 29,7 mln osób. Dowód - nie licząc straty czasu w kolejkach oraz pracy urzędników - kosztuje (wraz ze zdjęciem) około 60 zł. Uwzględniając dodatkowe opłaty za zagubienie dowodu lub jego zniszczenie, wszyscy musimy na to wydać prawie 2 mld zł. Nieprzydatny obowiązek meldunkowy to wydatek w wysokości 100-150 mln zł rocznie. Polskimi drogami jeździ 15 mln pojazdów. Ustawodawca nałożył na ich właścicieli obowiązek dokonywania corocznego przeglądu technicznego pojazdów. Nie licząc czasu i kosztów dojazdu do autoryzowanej stacji, minimalna cena takiego przeglądu to 100 zł. Dla całej gospodarki daje to łącznie 1,5 mld zł rocznie. Troska o bezpieczeństwo? Bzdura! Amerykanie zrezygnowali z konieczności okresowych przeglądów samochodowych, które były nie tylko kosztowne i uciążliwe, ale ponadto przyczyniały się do korumpowania personelu kontrolnego. Nie zwiększyło to liczby wypadków spowodowanych złym stanem pojazdów. Wymóg posiadania kas fiskalnych przez taksówkarzy zmusił ich do nonsensownego wydania 300 mln zł. Z dodatkowych opłat i nakładanych grzywien za nieprzestrzeganie przepisów administracyjnych powstają osławione fundusze specjalne jednostek administracji państwowej (4,5 mld zł). Do tego dochodzi koszt pracy policjantów oraz przedstawicieli pozostałych 48 polskich instytucji kontrolnych, których zadaniem jest sprawdzanie przestrzegania przepisów.
Koszt utopii społecznej
Najkosztowniejsza jest utopia zwana sprawiedliwością społeczną. Państwowa edukacja i przymus chodzenia do szkoły - zdaniem Jamesa Buchanana, amerykańskiego ekonomisty i laureata Nagrody Nobla, tylko na szczeblu podstawowym i średnim kosztuje podatników około jednej trzeciej wszystkich nakładów na szkolnictwo, czyli kolejne kilka miliardów złotych. Ustawowa płaca minimalna czy obowiązkowy pracowniczy pakiet socjalny podnoszą koszty pracy ponad możliwości polskiej gospodarki, czego rezultatem jest rosnące bezrobocie. Przymusowe ubezpieczenie społeczne, tzw. bezpłatna opieka medyczna, państwowa opieka społeczna, zasiłki dla bezrobotnych i inne całkowicie niepotrzebne regulacje pociągają za sobą wielomiliardowe koszty utrzymania zupełnie zbędnej biurokracji i produkowania nieskończonej liczby niepotrzebnych papierków. Niewiele mniej kosztuje utrzymanie dziesiątków agencji "do spraw" regulacji, nadzoru, demonopolizacji, modernizacji, aktywizacji, rozwoju itp. oraz tyle samo rzeczników praw, czuwających nad przestrzeganiem zasad iluzji sprawiedliwości społecznej.
Złe, czyli dobre intencje
Za każdą regulacją kryją się tzw. dobre intencje uchwalających. Pasy bezpieczeństwa i gaśnice muszą być obowiązkowe - upierają się urzędnicy - chronią przecież życie kierowców i pasażerów. Łatwo z tego wydedukować, że ludzie są durniami chcącymi świadomie się narażać na śmierć lub kalectwo, przed czym strzeże ich tylko wzmożona czujność urzędników. Kasa fiskalna, co może nieoficjalnie potwierdzić każdy taksówkarz, nie ochroni przed oszustwem podatkowym. Można bowiem mieć "lewą" kasę, można zmieniać jej zapisy. Licencja na działalność biur podróży, pralni czy agencji ochroniarskiej nie obroni ich klientów przed oszustwami czy upadłością, a handlowiec z licencją nie musi być uosobieniem uczciwości. Nie przeszkadza to urzędnikom eksperymentować w imię rzekomej poprawy bytu. Na pewno pomaga w jednym - jest ich coraz więcej. W 1993 r. w administracji publicznej było zatrudnionych 290 tys. osób. Dzisiaj liczba ta jest dwa razy większa, a ćwierć miliona więcej urzędników to koszty płac wyższe o 12 mld zł. Na tym nie koniec: Unia Europejska, najbardziej zbiurokratyzowany twór świata, zapowiedziała, że wymusi na Polsce podwojenie liczby urzędników!
Likwidacja podatników
Większość - zapewne autentycznego - wysiłku "rycerzy spinacza i stempla" jest zbędna lub zupełnie nieskuteczna. Sprawiają oni za to wrażenie, że "władza się stara", "troszczy się o obywatela", "podejmuje wysiłki". Dlatego to tak bardzo poprawia samopoczucie polityków i wzmacnia ich przekonanie, że Wisła - gdyby nie popychali jej patyczkiem - nigdy nie spłynęłaby do morza. Dlatego politycy nie potrafią zrozumieć zjawiska, że po chwilowym zbałamuceniu wyborców, którzy nieopatrznie dali im władzę, ich notowania gwałtownie spadają. Chyba nigdy nie nauczą się prostej prawidłowości, że drenując dodatkowymi płatnościami kieszenie wyborców, zmniejszają inwestycje, zapobiegają tworzeniu miejsc pracy i powiększają bezrobocie. Nie dociera do nich także, że każda nowa regulacja, przepis czy koncesja utrudnia prowadzenie działalności gospodarczej i podnosi jej koszty. Jedyną konsekwencją takiej radosnej działalności prawodawczej jest zepchnięcie legalnych firm do szarej strefy (w której żadne regulacje nie obowiązują), a nie poprawa jakości produkcji, warunków pracy czy ochrony środowiska. Tym samym politycy przyczyniają się do powstania paradoksalnej sytuacji polegającej na tym, że równocześnie mamy w Polsce ponadtrzymilionowe bezrobocie oraz - według wyliczeń prof. Friedricha Schneidera - szarą strefę wytwarzającą 27 proc. PKB i zatrudniającą ponad 3 mln osób. Rabując nam pieniądze, znacznie więcej tracą na zmniejszeniu liczby podatników.
Regulacja regulacji
Nikt w Polsce nie wie, jakie dochody czerpie administracja z pozapodatkowych przymusowych danin publicznych. Nawet nie wiadomo dokładnie, ile ich jest. Grzegorz W. Kołodko chciał część z nich zlikwidować i taki cel zapisał w swoim "Programie naprawy finansów Rzeczypospolitej". Pracowicie je inwentaryzował, wskutek czego w każdej kolejnej wersji programu było ich coraz więcej. W ostatniej - prawie sto. I nic dziwnego. Jak pisał Ludwik von Mises, "każda regulacja powoduje lawinę kolejnych regulacji". Na przykład budżet Urzędu Regulacji Telekomunikacji i Poczty wynosi zaledwie 62 mln zł, ale urząd kosztuje podatnika czterokrotnie więcej - w postaci opłat i podatków, które generuje. Ministerstwo Gospodarki szacuje, że zezwolenia na prowadzenie działalności handlowej kosztują ponad 200 mln zł rocznie. Wielokrotnie więcej kosztują strażnicy miejscy czy inni kontrolerzy, którzy sprawdzają zezwolenia. Licencje na prowadzenie działalności gospodarczej, obejmujące już 300 profesji, to dla gospodarki wydatek prawie 5 mld zł rocznie, nie licząc kosztów ich wystawiania czy utrzymania aparatu kontrolnego. Co najmniej drugie tyle wynoszą straty powstałe wskutek spowodowanego licencjami osłabienia konkurencyjności gospodarki, a także wzrostu cen towarów i usług spowodowanego amortyzacją opłat licencyjnych. Daniną - i to wielką - są opłaty za zanieczyszczanie środowiska, nakładane w sposób zupełnie dyskrecjonalny i woluntarystyczny przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska (w sumie 1,5 mld zł), a jedynie w minimalnym stopniu wykorzystywane zgodnie z proekologicznym przeznaczeniem.
Licentia biurocratica
Codziennie spotykamy się z absurdalnymi nakazami. Władza każe, a obywatel musi. Musi mieć dowód osobisty, kartę wędkarską, łowiecką, taternika, rowerową, patent żeglarski itd. W samochodzie dostawczym musi mieć kratkę, w taksówce - kasę fiskalną, w samochodzie osobowym - gaśnicę (obowiązek nie znany w żadnym kraju unii). Samochód trzeba corocznie poddać - nierzadko fikcyjnemu - przeglądowi technicznemu. Obywatel musi - tu już działa "ważny interes społeczny" - poddać się obowiązkowemu ubezpieczeniu społecznemu. Dotyczą go tysiące innych regulacji, chociaż niekoniecznie wie o ich istnieniu - ustalania maksymalnego czynszu, przestrzegania czasu pracy, płacy minimalnej oraz godzin otwarcia sklepów, uzyskania zgody na lokalizację najprostszej i "nieszkodliwej ekologicznie" działalności gospodarczej supermarketów. Wszystko to kosztuje. Ile - tego nikt dokładnie nie wie. Według obliczeń Andrzeja Sadowskiego z Centrum im. Adama Smitha, te niepotrzebne regulacje kosztują polską gospodarkę ponad 20 mld zł rocznie. Nawet ten - z całą pewnością bardzo zaniżony - szacunek daje 3 proc. PKB.
Skoro kosztów zbędnej działalności administracyjnej nie chce ustalić rząd, a i nasi akademiccy ekonomiści zbytnio się do tego nie palą, spróbujmy policzyć to sami. Obowiązek legitymowania się dowodem osobistym (dokumentami równie jednoznacznie potwierdzającymi tożsamość są prawo jazdy i paszport) dotyczy w Polsce aż 29,7 mln osób. Dowód - nie licząc straty czasu w kolejkach oraz pracy urzędników - kosztuje (wraz ze zdjęciem) około 60 zł. Uwzględniając dodatkowe opłaty za zagubienie dowodu lub jego zniszczenie, wszyscy musimy na to wydać prawie 2 mld zł. Nieprzydatny obowiązek meldunkowy to wydatek w wysokości 100-150 mln zł rocznie. Polskimi drogami jeździ 15 mln pojazdów. Ustawodawca nałożył na ich właścicieli obowiązek dokonywania corocznego przeglądu technicznego pojazdów. Nie licząc czasu i kosztów dojazdu do autoryzowanej stacji, minimalna cena takiego przeglądu to 100 zł. Dla całej gospodarki daje to łącznie 1,5 mld zł rocznie. Troska o bezpieczeństwo? Bzdura! Amerykanie zrezygnowali z konieczności okresowych przeglądów samochodowych, które były nie tylko kosztowne i uciążliwe, ale ponadto przyczyniały się do korumpowania personelu kontrolnego. Nie zwiększyło to liczby wypadków spowodowanych złym stanem pojazdów. Wymóg posiadania kas fiskalnych przez taksówkarzy zmusił ich do nonsensownego wydania 300 mln zł. Z dodatkowych opłat i nakładanych grzywien za nieprzestrzeganie przepisów administracyjnych powstają osławione fundusze specjalne jednostek administracji państwowej (4,5 mld zł). Do tego dochodzi koszt pracy policjantów oraz przedstawicieli pozostałych 48 polskich instytucji kontrolnych, których zadaniem jest sprawdzanie przestrzegania przepisów.
Koszt utopii społecznej
Najkosztowniejsza jest utopia zwana sprawiedliwością społeczną. Państwowa edukacja i przymus chodzenia do szkoły - zdaniem Jamesa Buchanana, amerykańskiego ekonomisty i laureata Nagrody Nobla, tylko na szczeblu podstawowym i średnim kosztuje podatników około jednej trzeciej wszystkich nakładów na szkolnictwo, czyli kolejne kilka miliardów złotych. Ustawowa płaca minimalna czy obowiązkowy pracowniczy pakiet socjalny podnoszą koszty pracy ponad możliwości polskiej gospodarki, czego rezultatem jest rosnące bezrobocie. Przymusowe ubezpieczenie społeczne, tzw. bezpłatna opieka medyczna, państwowa opieka społeczna, zasiłki dla bezrobotnych i inne całkowicie niepotrzebne regulacje pociągają za sobą wielomiliardowe koszty utrzymania zupełnie zbędnej biurokracji i produkowania nieskończonej liczby niepotrzebnych papierków. Niewiele mniej kosztuje utrzymanie dziesiątków agencji "do spraw" regulacji, nadzoru, demonopolizacji, modernizacji, aktywizacji, rozwoju itp. oraz tyle samo rzeczników praw, czuwających nad przestrzeganiem zasad iluzji sprawiedliwości społecznej.
Złe, czyli dobre intencje
Za każdą regulacją kryją się tzw. dobre intencje uchwalających. Pasy bezpieczeństwa i gaśnice muszą być obowiązkowe - upierają się urzędnicy - chronią przecież życie kierowców i pasażerów. Łatwo z tego wydedukować, że ludzie są durniami chcącymi świadomie się narażać na śmierć lub kalectwo, przed czym strzeże ich tylko wzmożona czujność urzędników. Kasa fiskalna, co może nieoficjalnie potwierdzić każdy taksówkarz, nie ochroni przed oszustwem podatkowym. Można bowiem mieć "lewą" kasę, można zmieniać jej zapisy. Licencja na działalność biur podróży, pralni czy agencji ochroniarskiej nie obroni ich klientów przed oszustwami czy upadłością, a handlowiec z licencją nie musi być uosobieniem uczciwości. Nie przeszkadza to urzędnikom eksperymentować w imię rzekomej poprawy bytu. Na pewno pomaga w jednym - jest ich coraz więcej. W 1993 r. w administracji publicznej było zatrudnionych 290 tys. osób. Dzisiaj liczba ta jest dwa razy większa, a ćwierć miliona więcej urzędników to koszty płac wyższe o 12 mld zł. Na tym nie koniec: Unia Europejska, najbardziej zbiurokratyzowany twór świata, zapowiedziała, że wymusi na Polsce podwojenie liczby urzędników!
Likwidacja podatników
Większość - zapewne autentycznego - wysiłku "rycerzy spinacza i stempla" jest zbędna lub zupełnie nieskuteczna. Sprawiają oni za to wrażenie, że "władza się stara", "troszczy się o obywatela", "podejmuje wysiłki". Dlatego to tak bardzo poprawia samopoczucie polityków i wzmacnia ich przekonanie, że Wisła - gdyby nie popychali jej patyczkiem - nigdy nie spłynęłaby do morza. Dlatego politycy nie potrafią zrozumieć zjawiska, że po chwilowym zbałamuceniu wyborców, którzy nieopatrznie dali im władzę, ich notowania gwałtownie spadają. Chyba nigdy nie nauczą się prostej prawidłowości, że drenując dodatkowymi płatnościami kieszenie wyborców, zmniejszają inwestycje, zapobiegają tworzeniu miejsc pracy i powiększają bezrobocie. Nie dociera do nich także, że każda nowa regulacja, przepis czy koncesja utrudnia prowadzenie działalności gospodarczej i podnosi jej koszty. Jedyną konsekwencją takiej radosnej działalności prawodawczej jest zepchnięcie legalnych firm do szarej strefy (w której żadne regulacje nie obowiązują), a nie poprawa jakości produkcji, warunków pracy czy ochrony środowiska. Tym samym politycy przyczyniają się do powstania paradoksalnej sytuacji polegającej na tym, że równocześnie mamy w Polsce ponadtrzymilionowe bezrobocie oraz - według wyliczeń prof. Friedricha Schneidera - szarą strefę wytwarzającą 27 proc. PKB i zatrudniającą ponad 3 mln osób. Rabując nam pieniądze, znacznie więcej tracą na zmniejszeniu liczby podatników.
Więcej możesz przeczytać w 19/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.