Garstka tak zwanych alterglobalistów skrzyknęła się na okoliczność Europejskiego Szczytu Gospodarczego w Warszawie przez Internet.
Marek Zieleniewski
Garstka tak zwanych alterglobalistów skrzyknęła się na okoliczność Europejskiego Szczytu Gospodarczego w Warszawie przez Internet, który to Internet trudno określić dziś inaczej niż mianem szczytowego osiągnięcia globalizmu. Przypomina mi to trochę sytuację, gdy grupa uzależnionych od tego medium anonimowych internautów spotykała się w ramach terapii odwykowej właśnie w... globalnej sieci. Przypomina mi to też odrobinę gromienie przez Najdroższych Przywódców Korei Północnej Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila "żarłocznych rekinów kapitalizmu" przy użyciu najnowocześniejszego sprzętu nagłaśniającego made in USA bądź made in Japan.
Poszumieli więc trochę i pokrzyczeli cieniutkimi raczej głosikami alterglobaliści w ciszy zabitej deskami Warszawy, akurat proporcjonalnie do rangi wydarzenia. Piszę "proporcjonalnie", bo jeżeli ktoś się spodziewał, że przy placu Piłsudskiego (jeszcze niedawno - Defilad) w stolicy III RP wyrośnie nam nagle Czomolungma możnych globu albo choćby Mont Blanc, na który będą się wdrapywać z kamerami tabuny wysłanników np. CNN, to zapomniał, że dokonania Rzeczypospolitej i jej międzynarodowa pozycja lokują nas na razie na poziomie gdzieś, powiedzmy, Łysej Góry. Mówiąc najkrócej, w przede-dniu wejścia do unii zafundowaliśmy sobie lokalną Victorię oraz szczyt mniej więcej na własną miarę. Ale i z tego należy się cieszyć, bo zawsze lepiej być dostrzeżonym przez zagranicę na Łysej Górze, niż być kompletnie niewidocznym w głębokiej depresji, czyli poniżej poziomu Morza Martwego.
Na szczęście, depresja nam chyba nie grozi. Zauważył to komentator CNBC Europe, stwierdzając w ostatnich dniach: "Polska znów zaczyna imponować, mając najwyższy wskaźnik wzrostu produkcji przemysłowej na świecie. Władza w rozsypce, kolejny rząd pod wielkim znakiem zapytania, tymczasem gospodarka nad Wisłą znów zdaje się rozkwitać, a Polacy znów dowodzą - tak jak w czasach komunizmu - że są zaradni, zapobiegliwi i że potrafią. To jakaś ich wyjątkowa specjalność, rodzaj narodowej schizofrenii: z jednej strony - impotencja rządzących, z drugiej - całkiem duży potencjał społeczny. Jak to zrozumieć, jak to nazwać?". Odpowiadam redaktorowi z CNBC Europe: to można nazwać polskim impotencjałem. I coś w tym jest, i to nie od dziś, skoro Stanisław Staszic pisał przed wielu laty: "Rządzący Rzecząpospolitą nie zasługują na tak bitny, ambitny naród, tak jak Polacy nie zasługują na tak kiepską władzę. Polacy potrzebują wyzwań, marzeń, narodowego spełnienia, celów stawianych przed zbiorowością przez mądrych przywódców. Wtedy świat zawojują, nikomu nie czyniąc krzywdy".
Mamy więc oto szczytny cel, o którym piszemy w cover story tego numeru: zagospodarować oddolnie, w najbardziej pacyfistycznym rozumieniu tego pojęcia i zdynamizować poenerdowskie landy Niemiec! Nie dość, że nikomu nie uczynimy krzywdy, to jeszcze będziemy leczyć tych nielicznych Ossis, którzy jeszcze nie uciekli na zachód (i przy okazji, po trosze, samych siebie) z połączenia typowo wschodnich schorzeń - ostalgii z osteoporozą, a pojęcie polnische Wirtschaft zyska najlepszy wymiar. To byłby nasz prawdziwy europejski majsterszczyt gospodarczy początków XXI wieku!
Na jednej z poprzednich okładek litościwie zakryliśmy oczy trojga znanych, nieudacznych polityków czarnymi przepaskami, chcąc ich nieco zmobilizować do użyteczniejszego społecznie wysiłku. Efekt? Działanie pewnego socjalistycznego kanapowego ugrupowania sprowadziło się do donosu na "Wprost" - w imię obrony dobrego imienia (dobrego, bo jest takie jak moje: Marek) swego lidera - do Rady Etyki Mediów. Odnoszę wrażenie - a wspiera mnie Europejski Trybunał Praw Człowieka, głoszący m.in., iż "granice dopuszczalnej krytyki są szersze w stosunku do polityków i ich działań publicznych niż wobec osób prywatnych" - że nie przez atak na wolną prasę buduje się infrastrukturę zaufania obywateli i że zapewne elektorat wspomnianej partyjki nie da się w najbliższych wyborach wyprowadzić w Pola.
Jak się nie dać wyprowadzić w Pola? Przede wszystkim - stając przed urną - sięgnąć po rozum do głowy i sprawić, dzięki zbiorowej mądrości, aby państwo nie miało możliwości sięgania nam coraz głębiej do kieszeni (vide: "Półgłówek regulowany"). Michał Zieliński daje do zrozumienia: jedynie słuszne prawo w gospodarce to prawo podaży i popytu. Jedynie słuszny wniosek nasuwa się zaś sam - rynek jest najskuteczniejszym afrodyzjakiem na polski impotencjał.
Garstka tak zwanych alterglobalistów skrzyknęła się na okoliczność Europejskiego Szczytu Gospodarczego w Warszawie przez Internet, który to Internet trudno określić dziś inaczej niż mianem szczytowego osiągnięcia globalizmu. Przypomina mi to trochę sytuację, gdy grupa uzależnionych od tego medium anonimowych internautów spotykała się w ramach terapii odwykowej właśnie w... globalnej sieci. Przypomina mi to też odrobinę gromienie przez Najdroższych Przywódców Korei Północnej Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila "żarłocznych rekinów kapitalizmu" przy użyciu najnowocześniejszego sprzętu nagłaśniającego made in USA bądź made in Japan.
Poszumieli więc trochę i pokrzyczeli cieniutkimi raczej głosikami alterglobaliści w ciszy zabitej deskami Warszawy, akurat proporcjonalnie do rangi wydarzenia. Piszę "proporcjonalnie", bo jeżeli ktoś się spodziewał, że przy placu Piłsudskiego (jeszcze niedawno - Defilad) w stolicy III RP wyrośnie nam nagle Czomolungma możnych globu albo choćby Mont Blanc, na który będą się wdrapywać z kamerami tabuny wysłanników np. CNN, to zapomniał, że dokonania Rzeczypospolitej i jej międzynarodowa pozycja lokują nas na razie na poziomie gdzieś, powiedzmy, Łysej Góry. Mówiąc najkrócej, w przede-dniu wejścia do unii zafundowaliśmy sobie lokalną Victorię oraz szczyt mniej więcej na własną miarę. Ale i z tego należy się cieszyć, bo zawsze lepiej być dostrzeżonym przez zagranicę na Łysej Górze, niż być kompletnie niewidocznym w głębokiej depresji, czyli poniżej poziomu Morza Martwego.
Na szczęście, depresja nam chyba nie grozi. Zauważył to komentator CNBC Europe, stwierdzając w ostatnich dniach: "Polska znów zaczyna imponować, mając najwyższy wskaźnik wzrostu produkcji przemysłowej na świecie. Władza w rozsypce, kolejny rząd pod wielkim znakiem zapytania, tymczasem gospodarka nad Wisłą znów zdaje się rozkwitać, a Polacy znów dowodzą - tak jak w czasach komunizmu - że są zaradni, zapobiegliwi i że potrafią. To jakaś ich wyjątkowa specjalność, rodzaj narodowej schizofrenii: z jednej strony - impotencja rządzących, z drugiej - całkiem duży potencjał społeczny. Jak to zrozumieć, jak to nazwać?". Odpowiadam redaktorowi z CNBC Europe: to można nazwać polskim impotencjałem. I coś w tym jest, i to nie od dziś, skoro Stanisław Staszic pisał przed wielu laty: "Rządzący Rzecząpospolitą nie zasługują na tak bitny, ambitny naród, tak jak Polacy nie zasługują na tak kiepską władzę. Polacy potrzebują wyzwań, marzeń, narodowego spełnienia, celów stawianych przed zbiorowością przez mądrych przywódców. Wtedy świat zawojują, nikomu nie czyniąc krzywdy".
Mamy więc oto szczytny cel, o którym piszemy w cover story tego numeru: zagospodarować oddolnie, w najbardziej pacyfistycznym rozumieniu tego pojęcia i zdynamizować poenerdowskie landy Niemiec! Nie dość, że nikomu nie uczynimy krzywdy, to jeszcze będziemy leczyć tych nielicznych Ossis, którzy jeszcze nie uciekli na zachód (i przy okazji, po trosze, samych siebie) z połączenia typowo wschodnich schorzeń - ostalgii z osteoporozą, a pojęcie polnische Wirtschaft zyska najlepszy wymiar. To byłby nasz prawdziwy europejski majsterszczyt gospodarczy początków XXI wieku!
Na jednej z poprzednich okładek litościwie zakryliśmy oczy trojga znanych, nieudacznych polityków czarnymi przepaskami, chcąc ich nieco zmobilizować do użyteczniejszego społecznie wysiłku. Efekt? Działanie pewnego socjalistycznego kanapowego ugrupowania sprowadziło się do donosu na "Wprost" - w imię obrony dobrego imienia (dobrego, bo jest takie jak moje: Marek) swego lidera - do Rady Etyki Mediów. Odnoszę wrażenie - a wspiera mnie Europejski Trybunał Praw Człowieka, głoszący m.in., iż "granice dopuszczalnej krytyki są szersze w stosunku do polityków i ich działań publicznych niż wobec osób prywatnych" - że nie przez atak na wolną prasę buduje się infrastrukturę zaufania obywateli i że zapewne elektorat wspomnianej partyjki nie da się w najbliższych wyborach wyprowadzić w Pola.
Jak się nie dać wyprowadzić w Pola? Przede wszystkim - stając przed urną - sięgnąć po rozum do głowy i sprawić, dzięki zbiorowej mądrości, aby państwo nie miało możliwości sięgania nam coraz głębiej do kieszeni (vide: "Półgłówek regulowany"). Michał Zieliński daje do zrozumienia: jedynie słuszne prawo w gospodarce to prawo podaży i popytu. Jedynie słuszny wniosek nasuwa się zaś sam - rynek jest najskuteczniejszym afrodyzjakiem na polski impotencjał.
Więcej możesz przeczytać w 19/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.