Byli polscy komandosi idą na wojnę Dzień po śmierci w Iraku dwóch byłych komandosów Gromu zgłosiło się ponad stu chętnych do natychmiastowego wyjazdu. Zabici Polacy pracowali dla amerykańskiej firmy Blackwater. Okazuje się, że wielu byłych żołnierzy jednostek specjalnych, komandosów i antyterrorystów gotowych jest zarabiać w swoim dawnym fachu. W ostatnich dwóch latach tylko z Gromu odeszło ponad stu komandosów - wielu poszło do biznesu, robią kariery naukowe, prowadzą szkoły ochrony i survivalu. Znacznie gorzej powodzi się byłym komandosom z jednostek powietrzno-desantowych, na przykład w Lublińcu. I to głównie oni czekają na kontrakty w firmach świadczących paramilitarne usługi w Iraku czy innych niebezpiecznych miejscach. Dotychczas mogli się zaciągnąć do Legii Cudzoziemskiej (co jest nielegalne), do prywatnych oddziałów najemników (co często grozi sądem za zbrodnie wojenne - jak w byłej Jugosławii), mogli pracować dla gangów (co grozi śmiercią podczas porachunków bądź więzieniem) albo w agencjach ochrony (to jednak uznawane jest za marnowanie kwalifikacji).
Potrzeba adrenaliny
Byli polscy żołnierze jednostek specjalnych od niedawna otrzymują oferty pracy w firmach wykonujących paramilitarne usługi w Iraku, Afganistanie, Bośni i Hercegowinie, Kosowie, Iranie, Bahrajnie czy Nigerii. Trwa też intensywny nabór na wojnę do Iraku. Polacy mogą liczyć na pracę głównie u Amerykanów, którzy potrzebują nie tylko komandosów, ale też byłych policyjnych antyterrorystów. Polacy mają tę przewagę, iż w ostatnich latach większość z nich była szkolona bezpośrednio przez Amerykanów albo według amerykańskich programów, a także używali tej samej broni, jaką posługują się amerykańskie oddziały specjalne.
- Gdy zwolniono mnie ze służby w jednostce Grom, nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Stałem się człowiekiem stojącym poza nawiasem. Wciąż potrzeba mi adrenaliny, stresu, napięcia, jakie przeżywa się podczas akcji. Jakaś quasi-kontynuacja służby jest jedyną sensowną formą rozładowania tego napięcia - mówi "Wprost" ppłk Leszek Drewniak, były zastępca dowódcy Gromu (służył w tej jednostce 10 lat). Drewniak chciałby pojechać do Iraku, ale zdecydowałby się również na Afganistan czy inne państwo arabskie.
Wojna sprywatyzowana
Armia byłych żołnierzy jednostek specjalnych i policyjnych grup antyterrorystycznych, którzy znaleźli się w Iraku, liczy ponad 20 tys. osób. Jest drugą pod względem wielkości formacją zbrojną, po liczącym 138 tys. żołnierzy kontyngencie amerykańskim (Brytyjczycy mają w Iraku 8,5 tys. żołnierzy, zaś Polacy - 2,4 tys.). Kilka dni temu dziennik "New York Times" nazwał szybki przyrost liczebności prywatnych firm ochroniarskich w Iraku "prywatyzacją wojny". Tzw. private military companies (PMC), zatrudniające byłych komandosów i antyterrorystów, ochraniają w Iraku ambasady, siedziby władz koalicyjnych, obiekty przemysłowe, rurociągi czy konwoje. Rozrost PMC jest na rękę administracji George'a Busha, bo dzięki nim nie trzeba zwiększać liczebności amerykańskich i sojuszniczych wojsk w Iraku. Według "New York Times", Pentagon coraz częściej zleca PMC niebezpieczne zadania, zwykle wykonywane przez oddziały wojskowe.
Werbunkiem do PMC, czyli swego rodzaju prywatnych armii, zajmuje się już ponad 60 firm, głównie amerykańskich i brytyjskich. Według brytyjskiego tygodnika "The Economist", tylko brytyjskie firmy PMC zarobiły w ostatnim roku w Iraku 1,6 mld USD. To pięć razy więcej, niż zarabiały tam przed interwencją. Firmy zajmujące się werbunkiem działają zwykle w ścisłej współpracy z ministerstwami obrony oraz dowództwami jednostek stacjonujących w Iraku. Firma Blackwater, dla której pracowali dwaj zabici byli żołnierze Gromu, należy do potentatów w branży PMC. Przed ośmiu laty założył ją Erik Prince, były komandos marynarki wojennej USA (Navy Seals). W Iraku firma Blackwater strzeże m.in. cywilnego administratora Iraku Paula Bremera.
Konsalnet i Impel
Już w czerwcu 2003 r. amerykańska firma Custer Bottles, wyspecjalizowana w ochronie obiektów administracji państwowej w USA, złożyła ofertę współpracy wrocławskiej spółce Impel Security. Amerykanie potrzebowali 30 byłych komandosów do ochrony lotniska w Bagdadzie oraz budynków władz w Basrze. Robert Banasiak, jeden z dyrektorów Impel Security, twierdzi, że nie doszło jeszcze do podpisania umowy, ale negocjacje trwają. Ponoć firma może w każdej chwili wysłać do Iraku grupę byłych komandosów, którzy mają za sobą nawet działania wojenne.
Propozycję współpracy od Brytyjczyków dostała natomiast warszawska firma Konsalnet. To jedna z największych polskich agencji ochroniarskich, zatrudniająca wielu byłych oficerów Służby Bezpieczeństwa i Urzędu Ochrony Państwa. Jednym z jej założycieli, a obecnie szefem rady nadzorczej jest Jerzy Konieczny. W latach 1992-1994 kierował on Urzędem Ochrony Państwa, a na przełomie lat 1995-1996 był ministrem spraw wewnętrznych. Pracownicy Konsalnetu mieliby odpowiadać w Iraku za bezpieczeństwo jednostek rekrutujących kandydatów do nowej irackiej armii.
Najemnik to brzmi dumnie
Tomasz Kowalczyk, były żołnierz Gromu (rok temu odszedł z jednostki, zrobił doktorat w Akademii Obrony Narodowej, a obecnie prowadzi sieć szkół ochrony), twierdzi, że popyt na najemników to zjawisko pozytywne. Ludzie o takich kwalifikacjach nie powinni być wystawiani na pokusę pracy dla gangów czy bandyckich reżimów. Teraz mają szansę działać w podobnym charakterze jak żołnierze służący w misjach ONZ. Kowalczyka nie obraża określenie "najemnik". - To praca jak każda inna. Skoro nie mogę nadal służyć krajowi w jednostce specjalnej, dlaczego mam nie iść na wojnę za pieniądze? - pyta Kowalczyk. Odrzucił już jedną ofertę, bo miał się znaleźć w wielonarodowej ekipie składającej się z Hiszpanów, Włochów i Brytyjczyków. Byłby w niej jedynym Polakiem. Jeśli już ma jechać na wojnę, to chciałby pracować z ludźmi, których zna, do których ma zaufanie, bo od tego często zależy życie. Kowalczyk uważa, że tworzenie międzynarodowych jednostek nie ma sensu, bo żołnierze różnie są szkoleni, a więc inaczej reagują w sytuacjach kryzysowych.
Dotychczas byli komandosi zdobywali kontrakty na pracę w PMC dzięki indywidualnym kontaktom (najczęściej rekomendacji kolegi już pracującego dla PMC) czy znajomościom zawartym podczas szkoleń w USA bądź Wielkiej Brytanii. Obecnie popyt jest tak duży, że tylko w Polsce pojawiło się kilkudziesięciu werbowników. Byli żołnierze polskich jednostek specjalnych i policyjnych grup antyterrorystycznych sami zgłaszają się do Fundacji Byłych Żołnierzy Jednostek Specjalnych Grom. Mjr Krzysztof Przepiórka, wiceprezes fundacji, stwierdza, że zgłaszają się też amatorzy i różni awanturnicy.
Ryzyko za 3 tysiące dolarów
Robert Banasiak z Impel Security zapewnia, że swoim byłym komandosom Amerykanie płacą nawet po 40 tys. USD miesięcznie za pracę dla PMC. Polacy nie mają szans na takie wynagrodzenie. Amerykańskie firmy PCM proponują Polakom kilkakrotnie mniejsze wynagrodzenia niż swoim rodakom. Mogą oni liczyć na 3-5 tys. USD miesięcznie. Opowieści o możliwości zarobienia dziesiątków tysięcy dolarów, jakie kolportowano w mediach po śmierci dwóch byłych komandosów Gromu, to pobożne życzenia. Oczywiście, zdarzają się kontrakty sięgające nawet 70 tys. USD miesięcznie, ale dotyczą one wyłącznie najwyższej klasy specjalistów.
Zabici w Iraku byli żołnierze Gromu mieli za sobą 10 lat służby wojskowej, w tym kilka lat szkolenia w tej jednostce. Zanim znaleźli się w Iraku, pół roku spędzili z Gromem w Afganistanie. Przez kilka dni pracy w prywatnej armii musieli ochraniać więcej konwojów niż podczas całej swojej półrocznej służby w Iraku. Ochrona konwojów przez prywatne firmy różni się od ochrony wojskowej przede wszystkim tym, że byli komandosi nie mają do dyspozycji helikopterów, nie mają własnych zwiadowców i systemu wczesnego ostrzegania, są bardziej narażeni na ataki. Pod koniec marca tego roku w Falludży rebelianci zaatakowali konwój chroniony zaledwie przez cztery osoby (zatrudniła ich firma Blackwater). Ochroniarze zostali zabici, a ich ciała powieszono na moście na Eufracie. W kwietniu w Nadżafie kilku najemników Blackwater stoczyło prawdziwą bitwę z dziesięciokrotnie liczniejszą bojówką Muchtady al-Sadra. Przeżyli dzięki temu, że z odsieczą przyszedł im śmigłowiec. Kilka dni temu w zasadzce przy drodze w okolicy Mosulu rannych zostało trzech komandosów zatrudnionych przez londyńską firmę Global Risk Strategies. W Iraku pracują dla niej głównie byli żołnierze z Fidżi oraz nepalscy Gurkhowie (przez lata stanowili oni trzon elitarnych jednostek brytyjskich).
Popyt na usługi najemników będzie rósł w najbliższych latach, bo będą oni używani do walki z terrorystami. Paradoksalnie, w ten sposób znikną lub zmniejszą się kłopoty z demobilizowanymi żołnierzami jednostek specjalnych, którzy mogą się stać niebezpieczni dla obywateli. W Polsce nie jest to jeszcze wielki problem, w przeciwieństwie do Rosji, Ukrainy, czy nawet USA.
Byli polscy żołnierze jednostek specjalnych od niedawna otrzymują oferty pracy w firmach wykonujących paramilitarne usługi w Iraku, Afganistanie, Bośni i Hercegowinie, Kosowie, Iranie, Bahrajnie czy Nigerii. Trwa też intensywny nabór na wojnę do Iraku. Polacy mogą liczyć na pracę głównie u Amerykanów, którzy potrzebują nie tylko komandosów, ale też byłych policyjnych antyterrorystów. Polacy mają tę przewagę, iż w ostatnich latach większość z nich była szkolona bezpośrednio przez Amerykanów albo według amerykańskich programów, a także używali tej samej broni, jaką posługują się amerykańskie oddziały specjalne.
- Gdy zwolniono mnie ze służby w jednostce Grom, nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Stałem się człowiekiem stojącym poza nawiasem. Wciąż potrzeba mi adrenaliny, stresu, napięcia, jakie przeżywa się podczas akcji. Jakaś quasi-kontynuacja służby jest jedyną sensowną formą rozładowania tego napięcia - mówi "Wprost" ppłk Leszek Drewniak, były zastępca dowódcy Gromu (służył w tej jednostce 10 lat). Drewniak chciałby pojechać do Iraku, ale zdecydowałby się również na Afganistan czy inne państwo arabskie.
Wojna sprywatyzowana
Armia byłych żołnierzy jednostek specjalnych i policyjnych grup antyterrorystycznych, którzy znaleźli się w Iraku, liczy ponad 20 tys. osób. Jest drugą pod względem wielkości formacją zbrojną, po liczącym 138 tys. żołnierzy kontyngencie amerykańskim (Brytyjczycy mają w Iraku 8,5 tys. żołnierzy, zaś Polacy - 2,4 tys.). Kilka dni temu dziennik "New York Times" nazwał szybki przyrost liczebności prywatnych firm ochroniarskich w Iraku "prywatyzacją wojny". Tzw. private military companies (PMC), zatrudniające byłych komandosów i antyterrorystów, ochraniają w Iraku ambasady, siedziby władz koalicyjnych, obiekty przemysłowe, rurociągi czy konwoje. Rozrost PMC jest na rękę administracji George'a Busha, bo dzięki nim nie trzeba zwiększać liczebności amerykańskich i sojuszniczych wojsk w Iraku. Według "New York Times", Pentagon coraz częściej zleca PMC niebezpieczne zadania, zwykle wykonywane przez oddziały wojskowe.
Werbunkiem do PMC, czyli swego rodzaju prywatnych armii, zajmuje się już ponad 60 firm, głównie amerykańskich i brytyjskich. Według brytyjskiego tygodnika "The Economist", tylko brytyjskie firmy PMC zarobiły w ostatnim roku w Iraku 1,6 mld USD. To pięć razy więcej, niż zarabiały tam przed interwencją. Firmy zajmujące się werbunkiem działają zwykle w ścisłej współpracy z ministerstwami obrony oraz dowództwami jednostek stacjonujących w Iraku. Firma Blackwater, dla której pracowali dwaj zabici byli żołnierze Gromu, należy do potentatów w branży PMC. Przed ośmiu laty założył ją Erik Prince, były komandos marynarki wojennej USA (Navy Seals). W Iraku firma Blackwater strzeże m.in. cywilnego administratora Iraku Paula Bremera.
Konsalnet i Impel
Już w czerwcu 2003 r. amerykańska firma Custer Bottles, wyspecjalizowana w ochronie obiektów administracji państwowej w USA, złożyła ofertę współpracy wrocławskiej spółce Impel Security. Amerykanie potrzebowali 30 byłych komandosów do ochrony lotniska w Bagdadzie oraz budynków władz w Basrze. Robert Banasiak, jeden z dyrektorów Impel Security, twierdzi, że nie doszło jeszcze do podpisania umowy, ale negocjacje trwają. Ponoć firma może w każdej chwili wysłać do Iraku grupę byłych komandosów, którzy mają za sobą nawet działania wojenne.
Propozycję współpracy od Brytyjczyków dostała natomiast warszawska firma Konsalnet. To jedna z największych polskich agencji ochroniarskich, zatrudniająca wielu byłych oficerów Służby Bezpieczeństwa i Urzędu Ochrony Państwa. Jednym z jej założycieli, a obecnie szefem rady nadzorczej jest Jerzy Konieczny. W latach 1992-1994 kierował on Urzędem Ochrony Państwa, a na przełomie lat 1995-1996 był ministrem spraw wewnętrznych. Pracownicy Konsalnetu mieliby odpowiadać w Iraku za bezpieczeństwo jednostek rekrutujących kandydatów do nowej irackiej armii.
Najemnik to brzmi dumnie
Tomasz Kowalczyk, były żołnierz Gromu (rok temu odszedł z jednostki, zrobił doktorat w Akademii Obrony Narodowej, a obecnie prowadzi sieć szkół ochrony), twierdzi, że popyt na najemników to zjawisko pozytywne. Ludzie o takich kwalifikacjach nie powinni być wystawiani na pokusę pracy dla gangów czy bandyckich reżimów. Teraz mają szansę działać w podobnym charakterze jak żołnierze służący w misjach ONZ. Kowalczyka nie obraża określenie "najemnik". - To praca jak każda inna. Skoro nie mogę nadal służyć krajowi w jednostce specjalnej, dlaczego mam nie iść na wojnę za pieniądze? - pyta Kowalczyk. Odrzucił już jedną ofertę, bo miał się znaleźć w wielonarodowej ekipie składającej się z Hiszpanów, Włochów i Brytyjczyków. Byłby w niej jedynym Polakiem. Jeśli już ma jechać na wojnę, to chciałby pracować z ludźmi, których zna, do których ma zaufanie, bo od tego często zależy życie. Kowalczyk uważa, że tworzenie międzynarodowych jednostek nie ma sensu, bo żołnierze różnie są szkoleni, a więc inaczej reagują w sytuacjach kryzysowych.
Dotychczas byli komandosi zdobywali kontrakty na pracę w PMC dzięki indywidualnym kontaktom (najczęściej rekomendacji kolegi już pracującego dla PMC) czy znajomościom zawartym podczas szkoleń w USA bądź Wielkiej Brytanii. Obecnie popyt jest tak duży, że tylko w Polsce pojawiło się kilkudziesięciu werbowników. Byli żołnierze polskich jednostek specjalnych i policyjnych grup antyterrorystycznych sami zgłaszają się do Fundacji Byłych Żołnierzy Jednostek Specjalnych Grom. Mjr Krzysztof Przepiórka, wiceprezes fundacji, stwierdza, że zgłaszają się też amatorzy i różni awanturnicy.
Ryzyko za 3 tysiące dolarów
Robert Banasiak z Impel Security zapewnia, że swoim byłym komandosom Amerykanie płacą nawet po 40 tys. USD miesięcznie za pracę dla PMC. Polacy nie mają szans na takie wynagrodzenie. Amerykańskie firmy PCM proponują Polakom kilkakrotnie mniejsze wynagrodzenia niż swoim rodakom. Mogą oni liczyć na 3-5 tys. USD miesięcznie. Opowieści o możliwości zarobienia dziesiątków tysięcy dolarów, jakie kolportowano w mediach po śmierci dwóch byłych komandosów Gromu, to pobożne życzenia. Oczywiście, zdarzają się kontrakty sięgające nawet 70 tys. USD miesięcznie, ale dotyczą one wyłącznie najwyższej klasy specjalistów.
Zabici w Iraku byli żołnierze Gromu mieli za sobą 10 lat służby wojskowej, w tym kilka lat szkolenia w tej jednostce. Zanim znaleźli się w Iraku, pół roku spędzili z Gromem w Afganistanie. Przez kilka dni pracy w prywatnej armii musieli ochraniać więcej konwojów niż podczas całej swojej półrocznej służby w Iraku. Ochrona konwojów przez prywatne firmy różni się od ochrony wojskowej przede wszystkim tym, że byli komandosi nie mają do dyspozycji helikopterów, nie mają własnych zwiadowców i systemu wczesnego ostrzegania, są bardziej narażeni na ataki. Pod koniec marca tego roku w Falludży rebelianci zaatakowali konwój chroniony zaledwie przez cztery osoby (zatrudniła ich firma Blackwater). Ochroniarze zostali zabici, a ich ciała powieszono na moście na Eufracie. W kwietniu w Nadżafie kilku najemników Blackwater stoczyło prawdziwą bitwę z dziesięciokrotnie liczniejszą bojówką Muchtady al-Sadra. Przeżyli dzięki temu, że z odsieczą przyszedł im śmigłowiec. Kilka dni temu w zasadzce przy drodze w okolicy Mosulu rannych zostało trzech komandosów zatrudnionych przez londyńską firmę Global Risk Strategies. W Iraku pracują dla niej głównie byli żołnierze z Fidżi oraz nepalscy Gurkhowie (przez lata stanowili oni trzon elitarnych jednostek brytyjskich).
Popyt na usługi najemników będzie rósł w najbliższych latach, bo będą oni używani do walki z terrorystami. Paradoksalnie, w ten sposób znikną lub zmniejszą się kłopoty z demobilizowanymi żołnierzami jednostek specjalnych, którzy mogą się stać niebezpieczni dla obywateli. W Polsce nie jest to jeszcze wielki problem, w przeciwieństwie do Rosji, Ukrainy, czy nawet USA.
Więcej możesz przeczytać w 25/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.