W telewizji teatr nie rozkwita, lecz umiera Wraca stare. Telewizja publiczna zamierza zwiększyć liczbę premier Teatru Telewizji. To wiadomość podwójnie zła. Po pierwsze, reżyserzy, którzy nie mieli szans, żeby zrealizować film, bo nikt rozsądny nie chciał im dać na to pieniędzy, odżyli, bo będą teraz robić Teatr Telewizji. Rynek zaczął już jakoś działać w dziedzinie produkcji telewizyjnych widowisk, a teraz jest wielce prawdopodobne, że jego prawa znowu zostaną zawieszone. Po drugie, odżyje mit, jakoby Teatr Telewizji spełniał wielką misję kulturotwórczą i jest polskim wynalazkiem, cenionym na całym świecie. Dziwne więc, że naszych wielkich spektakli nie kupuje żadna obca telewizja. Komu potrzebny jest Teatr Telewizji? Najbardziej reżyserom, aktorom, dramaturgom i telewizyjnym urzędnikom, najmniej - widzom. Teatr Telewizji jest instytucją anachroniczną, kosztowną i... mającą niewiele wspólnego z teatrem. Zakończony niedawno festiwal "Dwa teatry" w Sopocie był świadectwem kompletnego zagubienia potencjalnych i realnych twórców Teatru Telewizji. Szukają oni natchnienia w gazetach i własnych biografiach, bo wiedzą, że dawna formuła już się wyczerpała. Nie ma powrotu do Teatru Telewizji w stylu Erwina Axera i Adama Hanuszkiewicza. Tak jak nie wrócą czasy, gdy widzowie skazani byli na jeden program TVP i niejako musieli oglądać Teatr Telewizji.
Fałszywa zŁota legenda
Polska telewizja w początkach swego istnienia miała przede wszystkim zadania edukacyjne. Tworzyli ją ludzie wywodzący się z teatru, przekonani, że najwyższą formą kultury są inscenizacje Dostojewskiego, Sartre'a czy Dürrenmatta. Janusz Rolicki, w latach 70. odpowiedzialny za telewizyjną kulturę, twierdzi, że widzowie oglądali program jak leci, bo nie mieli wyboru. Z powodów ideologicznych nie było rzetelnej informacji i publicystyki, a z przyczyn finansowych atrakcyjnych zachodnich filmów, więc w ubogiej ramówce dominowały bezpieczne spektakle.
Obok teatru poniedziałkowego pojawił się czwartkowy teatr sensacji (kobra), zaś w piątki emitowany był "Teatr Powszechny", a w niedzielę spektakle komediowe. W środy Hanuszkiewicz lansował scenę eksperymentalną, a był jeszcze teatr dla dzieci i młodzieży. W latach 60. prezentowano ponad 200 premier rocznie. Za Gierka liczba ta zmalała do około 150, ale telewizyjno-teatralne imperium nadal zatrudniało armię etatowców. Ponad 50 osób liczyła redakcja teatralna w Warszawie, zaś redakcje w ośrodkach lokalnych drugie tyle. Do tego trzeba doliczyć wyspecjalizowane redakcje techniczne, czyli następnych kilkadziesiąt etatów. Przede wszystkim jednak Teatr Telewizji był miejscem zarobkowania setek aktorów i reżyserów. Władze PRL tolerowały go i dopieszczały jego twórców, bo pozwalało im to występować w glorii mecenasa kultury. A że przy okazji kontrolowały środowiska twórcze i mogły nimi manipulować? Apologeci Teatru Telewizji nie chcą zresztą pamiętać, że oprócz dzieł Szekspira i Mickiewicza na małym ekranie można było obejrzeć spektakle sławiące socjalizm i umacnianie władzy ludowej.
Szekspir dla ubogich
Dzisiejszy Teatr Telewizji miota się między powtórkami z klasyki i tematyką współczesną - z kiepskim skutkiem. Naszą rzeczywistość znacznie lepiej i bez koturnów demaskują obyczajowe seriale, dokumentalne telenowele i reality show. Sztucznie udramatyzowana publicystyka nie ma nic wspólnego z prawdziwym teatrem. Jak na złość, taką konwencję ukochali polscy dramaturdzy - bez różnicy wieku i płci. "Niuz" Ryszarda Bugajskiego, "19 południk" Juliusza Machulskiego, a wcześniej "Bigda idzie" Andrzeja Wajdy to drobna część tej opowieści, kryjącej banał w tandetnej oprawie. W te poronione przedsięwzięcia angażują się dobrzy aktorzy. Robią je jednak reżyserzy wypaleni lub po prostu mało zdolni, ale ambitni. Stąd się biorą te wszystkie wyjścia w plener, które zmieniły teatr w widowisko z pompatycznymi dialogami na trawce lub na ulicy, kręcone kamerą wideo bez wdzięku - jak amatorskie wprawki z programu Tadeusza Drozdy "Śmiechu warte".
Na sopockim festiwalu "Dwa teatry" klasyki nie nagrodzono wcale i trudno się dziwić, jeśli jedynym kandydatem miał być najgorszy "Hamlet" powojennego półwiecza, zrealizowany dla draki w kopalni soli w Wieliczce. A współczesną polską dramaturgię po prostu lepiej sobie darować, bo zamiast kiepskiej imitacji tzw. samego życia lepiej obejrzeć którąś ze świetnych dokumentalnych telenowel. Są sprawniej zrealizowane i niczego nie udają.
Przepis na takie sztuki, jak "Fryzjer" czy "Kąpielisko Ostrów", jest prosty jak drut: trzeba znaleźć w mediach wyrazistą anegdotę i rozmyć ją lub udziwnić tak, by mogła udawać wysoką sztukę. Czerpania fabuł z otaczającej nas rzeczywistości broni jurorka festiwalu, reżyser i była minister kultury Izabella Cywińska. - To nic złego. Szekspir dziś też by czerpał pomysły z "Gazety Wyborczej" - mówi Cywińska. Być może, tyle że z pewnością w Sopocie żaden Szekspir się nie objawił. Prezentowane tam teksty i ich inscenizacje są bełkotliwym oszustwem i banalną miazgą, uszlachetnioną na siłę dzięki szyldowi Teatru Telewizji.
997
Większość nagród festiwalu w Sopocie zgarnęła "Łucja i jej dzieci" Marka Pruchniewskiego - sztandarowy przykład udramatyzowanej na siłę publicystyki. Makabryczną historię wiejskiej dzieciobójczyni autor znalazł w gazetowym reportażu. Zrobił z niej coś pomiędzy grecką tragedią a horrorem, ze wskazaniem na to drugie. Dobra telewizyjna inscenizacja mogłaby pomóc słabemu tekstowi - niestety, dostaliśmy coś przypominającego rodzajowe scenki odgrywane przez amatorów na potrzeby programu "997".
O ile "Łucja" to odpowiedź na pytanie, jak sobie mały Jaś wyobraża starożytną tragedię, o tyle "Kąpielisko Ostrów" Pawła Huelle jest przykładem Czechowa dla ubogich. Opowieść o skłóconej rodzinie mieszkającej w domu, który najstarszy syn chce przerobić na pensjonat, nadawałaby się co najwyżej na odcinek "Plebanii".
Nagrodzony za tekst "Fryzjer" Macieja Pieprzycy to z kolei obraz prowincjonalnego miasteczka, w którym schemat pogania stereotyp. Tytułowy bohater, podejrzany o morderstwo, jest osaczany przez sąsiadów, wśród których są partyjny aparatczyk o brudnych rękach, rozplotkowana kioskarka, młodzież bez perspektyw przesiadująca na rynku i, oczywiście, własna żona. Tak konwencjonalną i przewidywalną wizję Polski B mógłby stworzyć trzynastolatek po obejrzeniu magazynu "Uwaga!" w TVN.
- Do Teatru Telewizji często trafiają skromne scenariusze, nie nadające się na film. Teatr ten jest jednak potrzebny, bo promuje kulturę, co zmusza widza, by się zetknął z czymś lepszym niż telenowela - mówi Jacek Bromski, prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Prezes Bromski chyba nie porównywał ostatnich teatrów i najnowszych telenowel - mógłby być bardzo zaskoczony.
Studio ratunkowe
Założenie, że Teatr Telewizji ma być dla wszystkich, jest fałszywe i dlatego poniedziałkowy program stał się zapchajdziurą dla nikogo. Zdecydowanie lepiej radzi sobie "Studio Teatralne Dwójki", nadające przedstawienia dwa razy w miesiącu, bardzo późnym wieczorem. Przynajmniej wiadomo, że to pasmo przeznaczone jest dla koneserów (choć nie zawsze, bo to z tego pasma pochodzi "Łucja i jej dzieci"). W "Studiu" jest miejsce na eksperymenty formalne i jakimś cudem udaje się dobierać naprawdę niezłe współczesne teksty, także polskie. Dowodzi tego choćby "51 minut" Villqista - opowieść o matce przyjeżdżającej do syna chorego na AIDS. Gdyby nie świetne role Stanisławy Celińskiej i Adama Woronowicza w tym właśnie przedstawieniu, jury "Dwóch teatrów" nie miałoby kogo nagrodzić.
Twórcom Teatru Telewizji nie dało do myślenia, że skoro to taka wielka wartość, inne nacje nie powinny od niej stronić. - Takiego Teatru Telewizji jak w Polsce nie ma nigdzie na świecie - przyznaje Jerzy Koenig, szef Teatru Telewizji w latach 1982-1999. I choćby dlatego Paweł Konic, obecny szef Teatru Telewizji zapowiada, że przedstawień będzie jeszcze więcej.
Polska telewizja w początkach swego istnienia miała przede wszystkim zadania edukacyjne. Tworzyli ją ludzie wywodzący się z teatru, przekonani, że najwyższą formą kultury są inscenizacje Dostojewskiego, Sartre'a czy Dürrenmatta. Janusz Rolicki, w latach 70. odpowiedzialny za telewizyjną kulturę, twierdzi, że widzowie oglądali program jak leci, bo nie mieli wyboru. Z powodów ideologicznych nie było rzetelnej informacji i publicystyki, a z przyczyn finansowych atrakcyjnych zachodnich filmów, więc w ubogiej ramówce dominowały bezpieczne spektakle.
Obok teatru poniedziałkowego pojawił się czwartkowy teatr sensacji (kobra), zaś w piątki emitowany był "Teatr Powszechny", a w niedzielę spektakle komediowe. W środy Hanuszkiewicz lansował scenę eksperymentalną, a był jeszcze teatr dla dzieci i młodzieży. W latach 60. prezentowano ponad 200 premier rocznie. Za Gierka liczba ta zmalała do około 150, ale telewizyjno-teatralne imperium nadal zatrudniało armię etatowców. Ponad 50 osób liczyła redakcja teatralna w Warszawie, zaś redakcje w ośrodkach lokalnych drugie tyle. Do tego trzeba doliczyć wyspecjalizowane redakcje techniczne, czyli następnych kilkadziesiąt etatów. Przede wszystkim jednak Teatr Telewizji był miejscem zarobkowania setek aktorów i reżyserów. Władze PRL tolerowały go i dopieszczały jego twórców, bo pozwalało im to występować w glorii mecenasa kultury. A że przy okazji kontrolowały środowiska twórcze i mogły nimi manipulować? Apologeci Teatru Telewizji nie chcą zresztą pamiętać, że oprócz dzieł Szekspira i Mickiewicza na małym ekranie można było obejrzeć spektakle sławiące socjalizm i umacnianie władzy ludowej.
Szekspir dla ubogich
Dzisiejszy Teatr Telewizji miota się między powtórkami z klasyki i tematyką współczesną - z kiepskim skutkiem. Naszą rzeczywistość znacznie lepiej i bez koturnów demaskują obyczajowe seriale, dokumentalne telenowele i reality show. Sztucznie udramatyzowana publicystyka nie ma nic wspólnego z prawdziwym teatrem. Jak na złość, taką konwencję ukochali polscy dramaturdzy - bez różnicy wieku i płci. "Niuz" Ryszarda Bugajskiego, "19 południk" Juliusza Machulskiego, a wcześniej "Bigda idzie" Andrzeja Wajdy to drobna część tej opowieści, kryjącej banał w tandetnej oprawie. W te poronione przedsięwzięcia angażują się dobrzy aktorzy. Robią je jednak reżyserzy wypaleni lub po prostu mało zdolni, ale ambitni. Stąd się biorą te wszystkie wyjścia w plener, które zmieniły teatr w widowisko z pompatycznymi dialogami na trawce lub na ulicy, kręcone kamerą wideo bez wdzięku - jak amatorskie wprawki z programu Tadeusza Drozdy "Śmiechu warte".
Na sopockim festiwalu "Dwa teatry" klasyki nie nagrodzono wcale i trudno się dziwić, jeśli jedynym kandydatem miał być najgorszy "Hamlet" powojennego półwiecza, zrealizowany dla draki w kopalni soli w Wieliczce. A współczesną polską dramaturgię po prostu lepiej sobie darować, bo zamiast kiepskiej imitacji tzw. samego życia lepiej obejrzeć którąś ze świetnych dokumentalnych telenowel. Są sprawniej zrealizowane i niczego nie udają.
Przepis na takie sztuki, jak "Fryzjer" czy "Kąpielisko Ostrów", jest prosty jak drut: trzeba znaleźć w mediach wyrazistą anegdotę i rozmyć ją lub udziwnić tak, by mogła udawać wysoką sztukę. Czerpania fabuł z otaczającej nas rzeczywistości broni jurorka festiwalu, reżyser i była minister kultury Izabella Cywińska. - To nic złego. Szekspir dziś też by czerpał pomysły z "Gazety Wyborczej" - mówi Cywińska. Być może, tyle że z pewnością w Sopocie żaden Szekspir się nie objawił. Prezentowane tam teksty i ich inscenizacje są bełkotliwym oszustwem i banalną miazgą, uszlachetnioną na siłę dzięki szyldowi Teatru Telewizji.
997
Większość nagród festiwalu w Sopocie zgarnęła "Łucja i jej dzieci" Marka Pruchniewskiego - sztandarowy przykład udramatyzowanej na siłę publicystyki. Makabryczną historię wiejskiej dzieciobójczyni autor znalazł w gazetowym reportażu. Zrobił z niej coś pomiędzy grecką tragedią a horrorem, ze wskazaniem na to drugie. Dobra telewizyjna inscenizacja mogłaby pomóc słabemu tekstowi - niestety, dostaliśmy coś przypominającego rodzajowe scenki odgrywane przez amatorów na potrzeby programu "997".
O ile "Łucja" to odpowiedź na pytanie, jak sobie mały Jaś wyobraża starożytną tragedię, o tyle "Kąpielisko Ostrów" Pawła Huelle jest przykładem Czechowa dla ubogich. Opowieść o skłóconej rodzinie mieszkającej w domu, który najstarszy syn chce przerobić na pensjonat, nadawałaby się co najwyżej na odcinek "Plebanii".
Nagrodzony za tekst "Fryzjer" Macieja Pieprzycy to z kolei obraz prowincjonalnego miasteczka, w którym schemat pogania stereotyp. Tytułowy bohater, podejrzany o morderstwo, jest osaczany przez sąsiadów, wśród których są partyjny aparatczyk o brudnych rękach, rozplotkowana kioskarka, młodzież bez perspektyw przesiadująca na rynku i, oczywiście, własna żona. Tak konwencjonalną i przewidywalną wizję Polski B mógłby stworzyć trzynastolatek po obejrzeniu magazynu "Uwaga!" w TVN.
- Do Teatru Telewizji często trafiają skromne scenariusze, nie nadające się na film. Teatr ten jest jednak potrzebny, bo promuje kulturę, co zmusza widza, by się zetknął z czymś lepszym niż telenowela - mówi Jacek Bromski, prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Prezes Bromski chyba nie porównywał ostatnich teatrów i najnowszych telenowel - mógłby być bardzo zaskoczony.
Studio ratunkowe
Założenie, że Teatr Telewizji ma być dla wszystkich, jest fałszywe i dlatego poniedziałkowy program stał się zapchajdziurą dla nikogo. Zdecydowanie lepiej radzi sobie "Studio Teatralne Dwójki", nadające przedstawienia dwa razy w miesiącu, bardzo późnym wieczorem. Przynajmniej wiadomo, że to pasmo przeznaczone jest dla koneserów (choć nie zawsze, bo to z tego pasma pochodzi "Łucja i jej dzieci"). W "Studiu" jest miejsce na eksperymenty formalne i jakimś cudem udaje się dobierać naprawdę niezłe współczesne teksty, także polskie. Dowodzi tego choćby "51 minut" Villqista - opowieść o matce przyjeżdżającej do syna chorego na AIDS. Gdyby nie świetne role Stanisławy Celińskiej i Adama Woronowicza w tym właśnie przedstawieniu, jury "Dwóch teatrów" nie miałoby kogo nagrodzić.
Twórcom Teatru Telewizji nie dało do myślenia, że skoro to taka wielka wartość, inne nacje nie powinny od niej stronić. - Takiego Teatru Telewizji jak w Polsce nie ma nigdzie na świecie - przyznaje Jerzy Koenig, szef Teatru Telewizji w latach 1982-1999. I choćby dlatego Paweł Konic, obecny szef Teatru Telewizji zapowiada, że przedstawień będzie jeszcze więcej.
Teatr Telewizji 2003 |
---|
Najwięcej widzów
Najmniej widzów
Spektakle w Jedynce
Spektakle w Dwójce
|
Więcej możesz przeczytać w 25/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.