Fotografia jest przekazem myśli i fantazji, a nie zapisem rzeczywistości - mówi Ryszard Horowitz Nie wiedział, czy zostać muzykiem jazzowym, czy plastykiem. Tak jak Woody Allen gra na klarnecie. Ryszard Horowitz jest nazywany fotokompozytorem. W sposobie komponowania swoich prac przypomina Mikalojusa Konstantinasa C�iurlionisa (1875-1911). Ten litewski kompozytor, malarz i rysownik tworzył muzyczne obrazy. Podobny stosunek do obrazu miał Roy Lichtenstein (1923-1997). Nowojorski mistrz pop-artu był zafascynowany jazzem (grał na saksofonie) - do swoich obrazów przeniósł technikę jazzowej improwizacji. Jest charakterystyczne, że fotografie Ryszarda Horowitza interpretuje się poprzez pryzmat innych sztuk: malarstwa, poezji, muzyki. - Horowitz to poeta pejzażu - mówi Józef Szajna, plastyk, reżyser teatralny. - Prace Ryszarda są próbą pokazania jakiejś wielkiej wizji świata, daleko wykraczającej poza fotografię - dodaje Gene Gutowski, producent filmowy.
Niedawno firma Tiffany powierzyła Horowitzowi sfotografowanie swoich najcenniejszych brylantów, wartych 3-5 mln dolarów każdy. Tylko najlepsi są wybierani do takich zadań. Horowitz już w 1983 r. został Amerykańskim Fotografikiem Roku. Wtedy też zaliczono go do tzw. idealnego zespołu twórczego - obok reżysera Ridleya Scotta, który robił wówczas reklamówki telewizyjne. To u Horowitza został zamówiony plakat na stulecie kina (artysta przeszedł wówczas po czerwonym dywanie przed centrum festiwalowym w Cannes w towarzystwie Sharon Stone). 25 czerwca w Sali Kolumnowej warszawskiej Opery Narodowej zostanie otwarta wystawa prac Ryszarda Horowitza. Wernisażowi będzie towarzyszyć premiera albumu poświęconego twórczości fotografika. Później ekspozycja powędruje do Centro Borges w Buenos Aires i do Moskwy.
Obraz w głowie
Żona Jerzego Kosińskiego Kiki powiedziała, że Ryszard Horowitz to artysta, dla którego wymyślono komputer. Gdy ogląda się wczesne, komputerowe prace fotografika, widać, że jego pomysłów nie da się podrobić nawet na najszybszych komputerach nowej generacji. Kompozycje Horowitza określają takie pojęcia, jak: symbolika, metafora, finezja i wyobraźnia. Te cechy jego fotografii widać w albumie towarzyszącym wystawie. Można też w nim podejrzeć warsztat Horowitza. - W moim wypadku stwierdzenie, że fotografia kłamie, jest kłamstwem. Bo fotografia jest dla mnie przekazem myśli i fantazji. Ja nie rejestruję rzeczywistości jako takiej - mówi "Wprost" Ryszard Horowitz.
Album Horowitza jest tym, czym zapiski wielkich mistrzów włoskiego renesansu dla ich uczniów. Artysta pokazuje, jak ustawić światło, gdzie umieścić aparat, jak optymalnie wybrać odległość od obiektu. Dla Horowitza każda fotografia to fotokompozycja. Zawsze dąży do tego, by nie być banalnym, schematycznym. Komputerów zaczął używać wtedy, gdy przekonał się, że dzięki nim może uzyskiwać czysto malarskie efekty. - Chodzę do muzeów i podglądam wielkich mistrzów. Podglądam na przykład to, co robili Matisse i Picasso z kolorem - opowiada Ryszard Horowitz. W tym, co robi, widać, czym różni się artysta fotografik od statywu do aparatu. Ten pierwszy ma obraz w głowie, ten drugi utrwala to, co widać przez obiektyw.
Dziecko z listy Schindlera
Kiedy Steven Spielberg realizował "Listę Schindlera", zaprosił Horowitza na plan filmowy. Jako kilkuletnie dziecko Horowitz trafił do Oświęcimia; udało mu się przeżyć dzięki temu, że jego nazwisko zostało wpisane na listę Oskara Schindlera. Po wojnie znalazł się w krakowskim sierocińcu, później zaopiekowała się nim przyjaciółka rodziny Tosia Liebling. Wychowywał się z jej córką Romą (Ligocką - obecnie znaną pisarką) i bratankiem Romanem Polańskim, swoim kuzynem. Rodzice Ryszarda Horowitza cudem przeżyli Holocaust. Gdy matka po wojnie wróciła do Krakowa, odnalazła go przypadkiem - rozpoznała syna w radzieckim filmie o wyzwoleniu Oświęcimia.
Horowitz uczył się w liceum plastycznym, a potem studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Był związany z Piwnicą pod Baranami. Gdy na fali postalinowskiej odwilży do Polski zaczęły napływać artystyczne nowinki z Zachodu, zafascynował się amerykańską fotografią i jej zastosowaniami w mediach. W 1959 r. wyjechał do Nowego Jorku i został stypendystą w Pratt Institute - na kierunku projektowanie i grafika reklamowa. Tam spotkał m.in. Herba Lubalina (projektanta, później współzałożyciela i dyrektora artystycznego ITC) oraz Lou Dorsfmana (dyrektora artystycznego telewizji CBS), dzięki którym poznał fotografa Richarda Avedona, jednego ze swoich mistrzów. Horowitz asystował mu w wielu projektach, m.in. w sesji zdjęciowej Salvadora Dalego. Drugim mistrzem Horowitza był Aleksy Brodovitch z tzw. szkoły nowojorskiej. Wykłady Brodovitcha nauczyły Horowitza, że dobrą sztukę zabija banał. Brodovitch powtarzał swoim uczniom: "Nie róbcie fotografii, zadziwcie mnie".
Obraz w głowie
Żona Jerzego Kosińskiego Kiki powiedziała, że Ryszard Horowitz to artysta, dla którego wymyślono komputer. Gdy ogląda się wczesne, komputerowe prace fotografika, widać, że jego pomysłów nie da się podrobić nawet na najszybszych komputerach nowej generacji. Kompozycje Horowitza określają takie pojęcia, jak: symbolika, metafora, finezja i wyobraźnia. Te cechy jego fotografii widać w albumie towarzyszącym wystawie. Można też w nim podejrzeć warsztat Horowitza. - W moim wypadku stwierdzenie, że fotografia kłamie, jest kłamstwem. Bo fotografia jest dla mnie przekazem myśli i fantazji. Ja nie rejestruję rzeczywistości jako takiej - mówi "Wprost" Ryszard Horowitz.
Album Horowitza jest tym, czym zapiski wielkich mistrzów włoskiego renesansu dla ich uczniów. Artysta pokazuje, jak ustawić światło, gdzie umieścić aparat, jak optymalnie wybrać odległość od obiektu. Dla Horowitza każda fotografia to fotokompozycja. Zawsze dąży do tego, by nie być banalnym, schematycznym. Komputerów zaczął używać wtedy, gdy przekonał się, że dzięki nim może uzyskiwać czysto malarskie efekty. - Chodzę do muzeów i podglądam wielkich mistrzów. Podglądam na przykład to, co robili Matisse i Picasso z kolorem - opowiada Ryszard Horowitz. W tym, co robi, widać, czym różni się artysta fotografik od statywu do aparatu. Ten pierwszy ma obraz w głowie, ten drugi utrwala to, co widać przez obiektyw.
Dziecko z listy Schindlera
Kiedy Steven Spielberg realizował "Listę Schindlera", zaprosił Horowitza na plan filmowy. Jako kilkuletnie dziecko Horowitz trafił do Oświęcimia; udało mu się przeżyć dzięki temu, że jego nazwisko zostało wpisane na listę Oskara Schindlera. Po wojnie znalazł się w krakowskim sierocińcu, później zaopiekowała się nim przyjaciółka rodziny Tosia Liebling. Wychowywał się z jej córką Romą (Ligocką - obecnie znaną pisarką) i bratankiem Romanem Polańskim, swoim kuzynem. Rodzice Ryszarda Horowitza cudem przeżyli Holocaust. Gdy matka po wojnie wróciła do Krakowa, odnalazła go przypadkiem - rozpoznała syna w radzieckim filmie o wyzwoleniu Oświęcimia.
Horowitz uczył się w liceum plastycznym, a potem studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Był związany z Piwnicą pod Baranami. Gdy na fali postalinowskiej odwilży do Polski zaczęły napływać artystyczne nowinki z Zachodu, zafascynował się amerykańską fotografią i jej zastosowaniami w mediach. W 1959 r. wyjechał do Nowego Jorku i został stypendystą w Pratt Institute - na kierunku projektowanie i grafika reklamowa. Tam spotkał m.in. Herba Lubalina (projektanta, później współzałożyciela i dyrektora artystycznego ITC) oraz Lou Dorsfmana (dyrektora artystycznego telewizji CBS), dzięki którym poznał fotografa Richarda Avedona, jednego ze swoich mistrzów. Horowitz asystował mu w wielu projektach, m.in. w sesji zdjęciowej Salvadora Dalego. Drugim mistrzem Horowitza był Aleksy Brodovitch z tzw. szkoły nowojorskiej. Wykłady Brodovitcha nauczyły Horowitza, że dobrą sztukę zabija banał. Brodovitch powtarzał swoim uczniom: "Nie róbcie fotografii, zadziwcie mnie".
Więcej możesz przeczytać w 25/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.