Kolejny raz Stany Zjednoczone dały nauczkę "starej Europie" Testament, jaki zostawił Niemcom Konrad Adenauer, zalecał pojednania z Francuzami, Polakami i Izraelem. Traktat elizejski był pierwszym politycznym krokiem ku przyjaźni niemiecko-francuskiej. Potem były gesty - Mitterrand z Kohlem pod Verdun, ostatnio Schröder z Chirakiem w Normandii. Dowiedzieliśmy się, że niemiecki kanclerz jest "bratem" francuskiego prezydenta. Polityka to jednak interesy. Francja była potrzebna Niemcom do przezwyciężenia powojennej izolacji i nieufności. Niemcy były potrzebne Francji jako potężne wsparcie jej europejskich i globalnych ambicji. Teraz to braterstwo i wspólnota interesów zaczęły słabnąć.
Na gruzach mocarstwowej unii
Od czasów de Gaulle'a Francja przyjęła kurs antyamerykański. Powody było różne - od interesów strategicznych na Bliskim Wschodzie po rywalizację z producentami win kalifornijskich. Demokratyczne Niemcy odgrywały rolę pomostu między USA i Europą. Nie zaniedbywali tej misji kanclerze wywodzący się z partii socjaldemokratycznej, pielęgnowali te więzi kanclerze chadeccy. Przyjaźń niemiecko-amerykańska ostatecznie załamała się przed dwoma laty, kiedy Amerykanie przygotowywali się do uderzenia na Irak, a Gerhard Schröder tracił szansę na reelekcję. Wówczas sojusz niemiecko-francuski bardzo się umocnił, wspólny front antyamerykański przyniósł Schröderowi wyborczy sukces.
Powstanie tandemu francusko-niemieckiego pomyślane było nie tylko jako stworzenie osi sprzeciwu wobec interwencji w Iraku, ale miało także cele dalekosiężne - zdominowanie Europy, a zwłaszcza nowych państw UE, i pokierowanie losami kontynentu tak, by zaspokoić ambicje narodowe i wielkomocarstwowe. Na naszych oczach miały się narodzić nowe supermocarstwa albo nawet jedno podwójne supermocarstwo, zdolne zrównoważyć potęgę Ameryki.
Można już spojrzeć z dystansu na to, co się w Europie wyprawiało w ostatnich latach. Z głoszonej idei solidarnej, jednolitej gospodarczo i politycznej unii pozostały gruzy. Francuzi i Niemcy włożyli wiele wysiłku w to, by za pomocą haseł antyamerykańskich podzielić Europę i zasiać strach przed hegemonią Berlina i Paryża. W tym politycznym duecie Niemcy grały drugie skrzypce. Nie tylko dlatego, że trudno przypisać socjaldemokracie Schröderowi wdzięk, ujmujący sposób bycia, a tym bardziej charyzmę, ale również dlatego, że sojusznik tradycyjnie ma za nic przyjaźnie i przyrzeczenia, gdy idzie o egoistyczne interesy Wielkiego Narodu. Tak było zawsze i tak będzie.
Sekretarz obrony USA Donald Rumsfeld niezwykle trafnie nazwał koalicję antyamerykańską "starą Europą". Francuzów nie powinno to szokować, ich polityka nie zmienia się od stuleci. Powinno jednak zaboleć Niemców, którzy w roli przeciwnika USA (im zawdzięczają powstanie pierwszego demokratycznego państwa niemieckiego) nigdy tak naprawdę nie chcieli występować. Dlatego zresztą kanclerz i jego minister spraw zagranicznych Joschka Fischer próbowali naprawić wrażenie, jakie sprzeciw wobec interwencji w Iraku zrobił na administracji waszyngtońskiej. Fischer nieustannie latał do Waszyngtonu z nadzieją wybłagania u Busha audiencji dla swego kanclerza.
Niemcy upokorzone
O tym, jak bardzo stronie niemieckiej zależało na pojednaniu się z Ameryką, świadczy uwaga, z jaką niemieckie media śledziły każdy gest prezydenta Busha w trakcie międzynarodowych szczytów, i wyłapywanie wszystkich śladów sympatii amerykańskiego partnera dla Schrödera. Mieliśmy do czynienia z następującym paradoksem: z jednej strony, politycy niemieccy próbowali ograniczyć szkody wyrządzone na arenie międzynarodowej, podkreślając, że nie mają nic przeciwko narodowi amerykańskiemu, a są jedynie pacyfistami przeciwnymi wojnie. Z drugiej zaś społeczeństwo dawało wyraz swoim rozhuśtanym emocjom, a media i lewica wszystkich odcieni nawoływały do antyamerykańskich demonstracji.
Niemcy nie są wcale nienawistni wobec Amerykanów, ale zasłużyli sobie na takie miano i tak zostaną zapamiętani przez młode pokolenie Polaków, Brytyjczyków czy Słowaków. Popełnili kolejny historyczny błąd, który niezwykle trudno będzie naprawić. I na dodatek na tym nie skorzystali. Zostali za to upokorzeni, na przykład gdy kanclerza Niemiec na europejskim szczycie reprezentował prezydent Francji. Nie ma nawet większej nadziei, że Francja wesprze Niemcy w staraniach o stałe członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa. Paryż nie wykazuje w tej sprawie entuzjazmu. W wywiadzie dla niemieckiego tygodnika "Focus" francuska minister obrony Michele Alliot-Marie pytanie o to zbyła: niektóre duże kraje, na przykład Niemcy, nie są reprezentowane w radzie, co nie odpowiada wymaganiom dzisiejszego świata. Musimy znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.
Na pocieszenie Francuzi proponują Niemcom, że zgodzą się, by Niemiec był zastępcą ich przedstawiciela w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Myślę, że dla Berlina było to o jedno upokorzenie za dużo. Stosunki między Berlinem i Paryżem pogorszyły się tak bardzo, że nie ma już o tym mowy. Zrezygnowano też ze starań o osobne miejsce w Radzie Bezpieczeństwa dla UE. W tej sprawie istnieje zresztą formalna przeszkoda - UE nie ma osobowości prawnej, nie jest (na razie) równoważnikiem państwa, nie może być nawet członkiem ONZ. Dopiero konstytucja europejska miałaby jej nadać taki status, ale mało kto wierzy w urzeczywistnienie konstytucyjnego projektu.
Kocham cię.
Ja ciebie też nie
Niemcy zorientowali się, że oś Paryż - Berlin nie wystarczy do sprawowania "kierowniczej roli" w UE, o czym świadczą próby zawarcia sojuszu z Londynem. Pewna arogancja okazywana przez duet mocarstw raczej zniechęcała resztę Europy do wspierania projektów integracyjnych Paryża i Berlina.
Szczególnie dobrze widać to w polityce gospodarczej. Łamanie paktu stabilizacyjnego przez Niemcy i Francję i próby narzucenia nowym krajom członkowskim unii wysokości podatków odbywały się w pełnej harmonii. Tam jednak, gdzie chodzi o stricte narodowe korzyści, przyjaźń się kończy. Francuzi dali ostatnio Niemcom dwie znakomite lekcje narodowego egoizmu, stosując brutalne metody interwencjonizmu państwowego skierowane przeciw niemieckim interesom.
Najpierw rząd francuski pomógł farmaceutycznemu koncernowi Sanofi-Synthelabo w przejęciu firmy Aventis z mieszanym kapitałem niemiecko-francuskim. Następnie uniemożliwił niemieckiemu Siemensowi zakup części Alstomu, zbankrutowanej firmy francuskiej. Ponieważ Francuzi nie mieli zamiaru się tłumaczyć ze swego postępowania, premier Raffarin i jego minister finansów Sarkozy po prostu odwołali spotkanie ze Schröderem i ministrem finansów Eichelem na temat wspólnej polityki gospodarczej. Według "Financial Times Deutschland", kanclerz wściekł się do tego stopnia, iż zarzucił Francji nacjonalistyczną politykę gospodarczą, podważającą współpracę niemiecko-francuską w Europie.
Stan stosunków niemiecko-francuskich znakomicie oddaje dwujęzyczny tytuł komentarza zamieszczonego ostatnio w brytyjskim tygodniku "Economist": "Je t'aime, ich auch nicht", co znaczy: kocham cię, ja ciebie też nie. Wśród przykładów politycznych rozdźwięków między Paryżem i Bonn "Economist" przytacza znamienne dane potwierdzające chłodny raczej stosunek Francuzów do Niemców. Od 1970 r. liczba uczniów francuskich zgłębiających język niemiecki spadła z 14 proc. do 9 proc. Tygodnik cytuje ministerialnego doradcę francuskiego, który mówi: "Francuzi spędzają wakacje w Hiszpanii lub we Włoszech, wysyłają dzieci na studia do Londynu albo USA. Nikt nie jeździ do Niemiec".
Rozbicie twardego jądra
Wspólna aktywność Niemiec i Francji na forum międzynarodowym ogranicza się dziś, po uchwaleniu przez RB ONZ korzystnej dla USA rezolucji w sprawie Iraku, do uchylania się od uczestnictwa w ewentualnych akcjach NATO w tym kraju. Nie ma w tym niczego nowego. Francja nie należy do struktur wojskowych sojuszu, Niemcom nie pozwala na to konstytucja. Zwraca uwagę aktywność dyplomacji niemieckiej na rzecz sfinalizowania rezolucji irackiej i tępy do ostatka upór Paryża, stawiającego warunek jak najszybszego wyjścia wojsk koalicji z Iraku. Stanowisko Francji miało prozaiczną podstawę: Paryż spieszy się, by zacząć inwestować w Iraku i odzyskać utracone wpływy. Z armią amerykańską w tym regionie jest to mało możliwe.
Dziś stosunki niemiecko-amerykańskie są dobre - lepsze, niż można było tego oczekiwać kilka miesięcy temu. Postarały się o to obie strony. Twarde jądro Europy pęka, kolejny raz USA dały nauczkę "starej Europie", przeprowadzając, z kosmetycznymi ustępstwami, swoją wolę. W tle tych ważnych wydarzeń następuje konsolidacja służb bezpieczeństwa krajów UE, dzięki współpracy ze służbami amerykańskimi niemal codziennie zatrzymywani są islamscy terroryści działający na kontynencie. Trwa również wielka akcja odnowy Ameryki. Europejska lewica uważa, że stałą, ostrą krytyką Stanów Zjednoczonych i ich polityki wpłynie na wybory prezydenckie w USA i uczyni z Ameryki drugą Europę. Nie bacząc na realia XXI wieku ani na to, że przeciętny Amerykanin ma w nosie europejski styl życia oraz stosunek do świata i pozostaje wierny ideałom swojej konstytucji.
Od czasów de Gaulle'a Francja przyjęła kurs antyamerykański. Powody było różne - od interesów strategicznych na Bliskim Wschodzie po rywalizację z producentami win kalifornijskich. Demokratyczne Niemcy odgrywały rolę pomostu między USA i Europą. Nie zaniedbywali tej misji kanclerze wywodzący się z partii socjaldemokratycznej, pielęgnowali te więzi kanclerze chadeccy. Przyjaźń niemiecko-amerykańska ostatecznie załamała się przed dwoma laty, kiedy Amerykanie przygotowywali się do uderzenia na Irak, a Gerhard Schröder tracił szansę na reelekcję. Wówczas sojusz niemiecko-francuski bardzo się umocnił, wspólny front antyamerykański przyniósł Schröderowi wyborczy sukces.
Powstanie tandemu francusko-niemieckiego pomyślane było nie tylko jako stworzenie osi sprzeciwu wobec interwencji w Iraku, ale miało także cele dalekosiężne - zdominowanie Europy, a zwłaszcza nowych państw UE, i pokierowanie losami kontynentu tak, by zaspokoić ambicje narodowe i wielkomocarstwowe. Na naszych oczach miały się narodzić nowe supermocarstwa albo nawet jedno podwójne supermocarstwo, zdolne zrównoważyć potęgę Ameryki.
Można już spojrzeć z dystansu na to, co się w Europie wyprawiało w ostatnich latach. Z głoszonej idei solidarnej, jednolitej gospodarczo i politycznej unii pozostały gruzy. Francuzi i Niemcy włożyli wiele wysiłku w to, by za pomocą haseł antyamerykańskich podzielić Europę i zasiać strach przed hegemonią Berlina i Paryża. W tym politycznym duecie Niemcy grały drugie skrzypce. Nie tylko dlatego, że trudno przypisać socjaldemokracie Schröderowi wdzięk, ujmujący sposób bycia, a tym bardziej charyzmę, ale również dlatego, że sojusznik tradycyjnie ma za nic przyjaźnie i przyrzeczenia, gdy idzie o egoistyczne interesy Wielkiego Narodu. Tak było zawsze i tak będzie.
Sekretarz obrony USA Donald Rumsfeld niezwykle trafnie nazwał koalicję antyamerykańską "starą Europą". Francuzów nie powinno to szokować, ich polityka nie zmienia się od stuleci. Powinno jednak zaboleć Niemców, którzy w roli przeciwnika USA (im zawdzięczają powstanie pierwszego demokratycznego państwa niemieckiego) nigdy tak naprawdę nie chcieli występować. Dlatego zresztą kanclerz i jego minister spraw zagranicznych Joschka Fischer próbowali naprawić wrażenie, jakie sprzeciw wobec interwencji w Iraku zrobił na administracji waszyngtońskiej. Fischer nieustannie latał do Waszyngtonu z nadzieją wybłagania u Busha audiencji dla swego kanclerza.
Niemcy upokorzone
O tym, jak bardzo stronie niemieckiej zależało na pojednaniu się z Ameryką, świadczy uwaga, z jaką niemieckie media śledziły każdy gest prezydenta Busha w trakcie międzynarodowych szczytów, i wyłapywanie wszystkich śladów sympatii amerykańskiego partnera dla Schrödera. Mieliśmy do czynienia z następującym paradoksem: z jednej strony, politycy niemieccy próbowali ograniczyć szkody wyrządzone na arenie międzynarodowej, podkreślając, że nie mają nic przeciwko narodowi amerykańskiemu, a są jedynie pacyfistami przeciwnymi wojnie. Z drugiej zaś społeczeństwo dawało wyraz swoim rozhuśtanym emocjom, a media i lewica wszystkich odcieni nawoływały do antyamerykańskich demonstracji.
Niemcy nie są wcale nienawistni wobec Amerykanów, ale zasłużyli sobie na takie miano i tak zostaną zapamiętani przez młode pokolenie Polaków, Brytyjczyków czy Słowaków. Popełnili kolejny historyczny błąd, który niezwykle trudno będzie naprawić. I na dodatek na tym nie skorzystali. Zostali za to upokorzeni, na przykład gdy kanclerza Niemiec na europejskim szczycie reprezentował prezydent Francji. Nie ma nawet większej nadziei, że Francja wesprze Niemcy w staraniach o stałe członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa. Paryż nie wykazuje w tej sprawie entuzjazmu. W wywiadzie dla niemieckiego tygodnika "Focus" francuska minister obrony Michele Alliot-Marie pytanie o to zbyła: niektóre duże kraje, na przykład Niemcy, nie są reprezentowane w radzie, co nie odpowiada wymaganiom dzisiejszego świata. Musimy znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.
Na pocieszenie Francuzi proponują Niemcom, że zgodzą się, by Niemiec był zastępcą ich przedstawiciela w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Myślę, że dla Berlina było to o jedno upokorzenie za dużo. Stosunki między Berlinem i Paryżem pogorszyły się tak bardzo, że nie ma już o tym mowy. Zrezygnowano też ze starań o osobne miejsce w Radzie Bezpieczeństwa dla UE. W tej sprawie istnieje zresztą formalna przeszkoda - UE nie ma osobowości prawnej, nie jest (na razie) równoważnikiem państwa, nie może być nawet członkiem ONZ. Dopiero konstytucja europejska miałaby jej nadać taki status, ale mało kto wierzy w urzeczywistnienie konstytucyjnego projektu.
Kocham cię.
Ja ciebie też nie
Niemcy zorientowali się, że oś Paryż - Berlin nie wystarczy do sprawowania "kierowniczej roli" w UE, o czym świadczą próby zawarcia sojuszu z Londynem. Pewna arogancja okazywana przez duet mocarstw raczej zniechęcała resztę Europy do wspierania projektów integracyjnych Paryża i Berlina.
Szczególnie dobrze widać to w polityce gospodarczej. Łamanie paktu stabilizacyjnego przez Niemcy i Francję i próby narzucenia nowym krajom członkowskim unii wysokości podatków odbywały się w pełnej harmonii. Tam jednak, gdzie chodzi o stricte narodowe korzyści, przyjaźń się kończy. Francuzi dali ostatnio Niemcom dwie znakomite lekcje narodowego egoizmu, stosując brutalne metody interwencjonizmu państwowego skierowane przeciw niemieckim interesom.
Najpierw rząd francuski pomógł farmaceutycznemu koncernowi Sanofi-Synthelabo w przejęciu firmy Aventis z mieszanym kapitałem niemiecko-francuskim. Następnie uniemożliwił niemieckiemu Siemensowi zakup części Alstomu, zbankrutowanej firmy francuskiej. Ponieważ Francuzi nie mieli zamiaru się tłumaczyć ze swego postępowania, premier Raffarin i jego minister finansów Sarkozy po prostu odwołali spotkanie ze Schröderem i ministrem finansów Eichelem na temat wspólnej polityki gospodarczej. Według "Financial Times Deutschland", kanclerz wściekł się do tego stopnia, iż zarzucił Francji nacjonalistyczną politykę gospodarczą, podważającą współpracę niemiecko-francuską w Europie.
Stan stosunków niemiecko-francuskich znakomicie oddaje dwujęzyczny tytuł komentarza zamieszczonego ostatnio w brytyjskim tygodniku "Economist": "Je t'aime, ich auch nicht", co znaczy: kocham cię, ja ciebie też nie. Wśród przykładów politycznych rozdźwięków między Paryżem i Bonn "Economist" przytacza znamienne dane potwierdzające chłodny raczej stosunek Francuzów do Niemców. Od 1970 r. liczba uczniów francuskich zgłębiających język niemiecki spadła z 14 proc. do 9 proc. Tygodnik cytuje ministerialnego doradcę francuskiego, który mówi: "Francuzi spędzają wakacje w Hiszpanii lub we Włoszech, wysyłają dzieci na studia do Londynu albo USA. Nikt nie jeździ do Niemiec".
Rozbicie twardego jądra
Wspólna aktywność Niemiec i Francji na forum międzynarodowym ogranicza się dziś, po uchwaleniu przez RB ONZ korzystnej dla USA rezolucji w sprawie Iraku, do uchylania się od uczestnictwa w ewentualnych akcjach NATO w tym kraju. Nie ma w tym niczego nowego. Francja nie należy do struktur wojskowych sojuszu, Niemcom nie pozwala na to konstytucja. Zwraca uwagę aktywność dyplomacji niemieckiej na rzecz sfinalizowania rezolucji irackiej i tępy do ostatka upór Paryża, stawiającego warunek jak najszybszego wyjścia wojsk koalicji z Iraku. Stanowisko Francji miało prozaiczną podstawę: Paryż spieszy się, by zacząć inwestować w Iraku i odzyskać utracone wpływy. Z armią amerykańską w tym regionie jest to mało możliwe.
Dziś stosunki niemiecko-amerykańskie są dobre - lepsze, niż można było tego oczekiwać kilka miesięcy temu. Postarały się o to obie strony. Twarde jądro Europy pęka, kolejny raz USA dały nauczkę "starej Europie", przeprowadzając, z kosmetycznymi ustępstwami, swoją wolę. W tle tych ważnych wydarzeń następuje konsolidacja służb bezpieczeństwa krajów UE, dzięki współpracy ze służbami amerykańskimi niemal codziennie zatrzymywani są islamscy terroryści działający na kontynencie. Trwa również wielka akcja odnowy Ameryki. Europejska lewica uważa, że stałą, ostrą krytyką Stanów Zjednoczonych i ich polityki wpłynie na wybory prezydenckie w USA i uczyni z Ameryki drugą Europę. Nie bacząc na realia XXI wieku ani na to, że przeciętny Amerykanin ma w nosie europejski styl życia oraz stosunek do świata i pozostaje wierny ideałom swojej konstytucji.
Więcej możesz przeczytać w 25/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.