Marlon Brando cenił "Podwójne życie Weroniki" Krzysztofa Kieślowskiego Marlon był dla kina tym, czym Kopernik dla astronomii i Einstein dla fizyki. Przed nim aktorstwo było płaskie i sztuczne jak celofan, po nim krwiste jak dobry befsztyk". Tak o zmarłym w ubiegły czwartek Marlonie Brando mówi Sean Penn, aktor i reżyser. Brando był mistrzem, na którym wzorowali się Jack Nicholson, Robert De Niro, Paul Newman, Al Pacino, Sean Penn, Edward Norton czy Benicio Del Toro. Jak do wzorca z Sévres przyrównywano do niego najlepsze role Marka Kondrata, Bogusława Lindy, Krzysztofa Majchrzaka czy Mirosława Baki. Ten ostatni w filmie "Chce mi się wyć" Jacka Skalskiego wcielił się w postać wzorowaną na bohaterze "Ostatniego tanga w Paryżu" Bertolucciego. Brando przeprowadził w grze aktorskiej taką rewolucję, jakiej w muzyce popularnej dokonał Elvis Presley, a w malarstwie - Jackson Pollock.
Reżyser własnego pogrzebu
Trzy miesiące temu Brando skończył 80 lat. Od dawna nie przypominał szczupłego, wysportowanego chłopca, który w latach 50. był bożyszczem kobiet na świecie. Gdy wystąpił na ekranie w podkoszulku, już pół roku później podobne podkoszulki nosiło 50 mln Amerykanów. Pierwszą statuetkę Oscara za rolę w filmie "Na nabrzeżach" odbierał jako trzydziestolatek. Przed nim żaden aktor nie cieszył się takim uwielbieniem. I to mimo że twierdził: "Szanuję widzów, ale mam w dupie wszystkie te wrzeszczące idiotki, które chętnie by mi się oddały, zamiast się oddać ćwiczeniom mózgu, który opuścił im się o metr". O Brando można wszystko powiedzieć, tylko nie to, że schlebiał publiczności czy dbał o polityczną poprawność.
Pod koniec życia ważył niemal 200 kilogramów, był chory na cukrzycę, miał problemy z sercem i poruszał się na wózku inwalidzkim. Większą część roku spędzał na odciętej od świata prywatnej polinezyjskiej wyspie Tetiaroa. Ostatnio układał tam scenariusz własnego pogrzebu. W roli mistrza ceremonii i prowadzącego kondukt obsadził Jacka Nicholsona. Najważniejszą rolę drugoplanową - wygłaszającego żałobną mowę - powierzył Michaelowi Jacksonowi. Ostatnia scena ceremonii - rozsypanie wśród palm popiołów po kremacji zwłok - ma się rozegrać w egzotycznej scenerii wysepki Tetiaroa. Brando zarejestrował swoje instrukcje na kasetach magnetofonowych, które rozdał przyjaciołom. Nie zdąży już zagrać swojej ostatniej roli filmowej. Miał grać samego siebie - w gorzkiej historii o rozczarowaniu amerykańskim snem "Brando & Brando", reżyserowanej przed Ridhę Behiego.
Aktor prawdziwy
- Brando był prekursorem oszczędnego grania: niósł z sobą ogromną porcję prawdy i szczerości. Szkoda takiego chłopa - mówi "Wprost" Krzysztof Majchrzak, którego aktorstwo jest często porównywane do gry słynnego Marlona. Brando, syn irlandzkiego emigranta, wcale nie marzył o karierze aktora. Do szkoły aktorskiej prowadzonej przez Lee Strasberga (ucznia Stanisławskiego) i Stellę Adler trafił za namową ojca. Tam nauczył się psychologicznego podejścia do kreowanej postaci, czucia własnej cielesności. Po raz pierwszy pokazał się na dużym ekranie w 1950 r. w "Pokłosiu wojny" Freda Zinnemanna. Do historii kina przeszła jednak jego następna rola w "Tramwaju zwanym pożądaniem" Elii Kazana. W postać przystojnego, porywczego "Polaczka" Stanleya Kowalskiego wcielił się wtedy po raz drugi. Głównego bohatera słynnej sztuki Tennessee Williamsa zagrał bowiem już cztery lata wcześniej na Broadwayu. Nie teatr jednak, a Hollywood doprowadziło do tego, że był powszechnie uznawany za największego aktora XX wieku.
Brando był świeży, prawdziwy, przekonujący: nie grał, że płacze, tylko płakał. Nie udawał zdenerwowania, ale naprawdę wpadał w furię. Aktorzy i reżyserzy starszego pokolenia wpadali w furię, widząc takie aktorstwo. Tak było na przykład z Charliem Chaplinem, z którym spotkał się na planie "Hrabiny z Hongkongu". Chaplin wymyślał dla Brando kolejne gagi, okraszając je groteskowymi, tanecznymi ruchami. "Brando spełnił większość zaleceń Chaplina, ale na końcu wykonał dwa niesłychanie realistyczne beknięcia, które zabiły całą komedię" - wspominał David Robinson w książce "Chaplin".
Brando chętnie grał outsiderów i buntowników ("Dziki", "Jak ptaki bez gniazd"), bo sam był kimś takim. I był bardzo odważny: w filmie "W zwierciadle złotego oka" (1967) wcielił się w rolę homoseksualisty, a w "Młodych lwach" (1958) zaledwie kilkanaście lat po zakończeniu II wojny światowej zagrał sympatycznego nazistę. Przełomowym w jego karierze był rok 1972, kiedy Brando wykreował dwie wielkie role. W "Ojcu chrzestnym" stworzył mityczną postać nestora przestępczego klanu, zaś w "Ostatnim tangu w Paryżu" Bernardo Bertolucciego zagrał wyuzdanego kochanka - rolę na granicy pornografii tak fizycznej jak psychicznej. Jego ostatnią wybitną kreacją był pułkownik Kurtz, przetrącony przez wojnę w Wietnamie szaleniec i ekscentryk, z "Czasu Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli (1979).
Brando, Presley, Pollock
Kariera Brando rozwinęła się w latach 50., kiedy w muzyce, filmie czy malarstwie dokonywała się rewolucja formalna i stylistyczna na miarę tej z lat 20. XX wieku. Na estradzie triumfy święcił Elvis Presley. Późniejszy król rock and rolla w swojej muzyce łączył lekkość popowych ballad, ludyczne przesłanie muzyki country, energię i wokalną urodę pieśni gospel oraz utwory czarnych wykonawców z nurtu rhythm and blues. Presley stał się takim gigantem estrady jak Brando - kina.
Malarstwo lat 50. zrewolucjonizował z kolei Jackson Pollock. Inspiracje czerpał z meksykańskich fresków, malowideł rdzennych mieszkańców Ameryki, dokonań europejskiej awangardy lat 20. czy teorii psychologicznych Carla Gustawa Junga. Wypluwane czy też "wykapywane" na płótno strugi farby tworzyły czyste, oryginalne, pełne energii formy. Malarska ekspresja Pollocka była bardzo podobna do aktorskiej ekspresji Brando. Technika Pollocka była równie nowatorska jak gra Brando. I tak jak wielki aktor Pollock był znienawidzony przez twórców starszej generacji.
Brando, Kieślowski, Preisner
- Byłem wtedy dość tęgi, ale przy Brando czułem się jak patyczek. Cały czas jadł i popijał czerwone wino. Upiliśmy się okropnie - musiało go wynosić kilku ochroniarzy - wspomina swoje spotkanie z Marlonem krakowianin Zbigniew Preisner. Polski kompozytor miał być autorem muzyki do "Wyspy dr. Moreau", w której grał Brando. W grudniu 1996 r. spędził cztery dni z ekipą na planie filmu w północnoaustralijskim buszu. Ostatecznie zmienił się reżyser filmu i Preisner muzyki nie napisał. Preis-ner pamięta, że Brando miał na planie gigantyczną przyczepę, wręcz wielki dom z basenem. Aktor wychodził z niej tylko na konkretne ujęcia i od razu zmieniał wszystkie polecenia reżysera. Wdał się wtedy w konflikt z Valem Kilmerem, który nie chciał uznać dyktatury Brando na planie.
Kompozytor twierdzi, że Brando pytał go o Krzysztofa Kieślowskiego, bo widział i cenił jego "Podwójne życie Weroniki". Miał też narzekać na Francisa Forda Coppolę, który podobno nie zapłacił mu tyle, na ile się umówili za "Czas Apokalipsy".
- Był zamknięty w sobie, sprawiał wrażenie, jakby był nieszczęśliwy. Mówił, że gdyby tylko miał z czego utrzymać swoją wyspę, zrezygnowałby z aktorstwa. Bo tak naprawdę nienawidził Hollywood - opowiada Preisner.
Zły facet
Mimo że Brando wielokrotnie obraźliwie wypowiadał się o Hollywood ("to miejsce, w którym nawet dziwki nie są prawdziwe, tylko grają" - mówił), prawie wszystko zawdzięczał "fabryce snów". Co więcej, stał się jej największym symbolem. Aleję Mulholland Drive w Beverly Hills nazywano Bad Boys Drive, dlatego że mieszkał tam Brando oraz dwaj inni buntownicy i outsiderzy: Warren Beatty oraz Jack Nicholson.
Brando miał trzy żony, przypisuje się mu ojcostwo dziewięciorga dzieci. Jego najstarszy syn Christian w 1990 r. trafił do więzienia za zabójstwo przyjaciela swojej siostry. Pięć lat później córka Cheyenne popełniła samobójstwo. Młodszy syn Miko był ochroniarzem Michaela Jacksona, dzięki temu Brando zaprzyjaźnił się z królem popu.
Ostatnim z 39 kinowych filmów w dorobku Brando jest "Rozgrywka" sprzed trzech lat. Historię zuchwałej kradzieży reklamowano w czasie premiery jako przekazanie aktorskiej pałeczki dwóm jego wybitnym kontynuatorom: Robertowi De Niro oraz Edwardowi Nortonowi. Tak naprawdę tych kontynuatorów są tysiące, bo dzisiaj nie grać jak Brando to znaczy grać źle.
Trzy miesiące temu Brando skończył 80 lat. Od dawna nie przypominał szczupłego, wysportowanego chłopca, który w latach 50. był bożyszczem kobiet na świecie. Gdy wystąpił na ekranie w podkoszulku, już pół roku później podobne podkoszulki nosiło 50 mln Amerykanów. Pierwszą statuetkę Oscara za rolę w filmie "Na nabrzeżach" odbierał jako trzydziestolatek. Przed nim żaden aktor nie cieszył się takim uwielbieniem. I to mimo że twierdził: "Szanuję widzów, ale mam w dupie wszystkie te wrzeszczące idiotki, które chętnie by mi się oddały, zamiast się oddać ćwiczeniom mózgu, który opuścił im się o metr". O Brando można wszystko powiedzieć, tylko nie to, że schlebiał publiczności czy dbał o polityczną poprawność.
Pod koniec życia ważył niemal 200 kilogramów, był chory na cukrzycę, miał problemy z sercem i poruszał się na wózku inwalidzkim. Większą część roku spędzał na odciętej od świata prywatnej polinezyjskiej wyspie Tetiaroa. Ostatnio układał tam scenariusz własnego pogrzebu. W roli mistrza ceremonii i prowadzącego kondukt obsadził Jacka Nicholsona. Najważniejszą rolę drugoplanową - wygłaszającego żałobną mowę - powierzył Michaelowi Jacksonowi. Ostatnia scena ceremonii - rozsypanie wśród palm popiołów po kremacji zwłok - ma się rozegrać w egzotycznej scenerii wysepki Tetiaroa. Brando zarejestrował swoje instrukcje na kasetach magnetofonowych, które rozdał przyjaciołom. Nie zdąży już zagrać swojej ostatniej roli filmowej. Miał grać samego siebie - w gorzkiej historii o rozczarowaniu amerykańskim snem "Brando & Brando", reżyserowanej przed Ridhę Behiego.
Aktor prawdziwy
- Brando był prekursorem oszczędnego grania: niósł z sobą ogromną porcję prawdy i szczerości. Szkoda takiego chłopa - mówi "Wprost" Krzysztof Majchrzak, którego aktorstwo jest często porównywane do gry słynnego Marlona. Brando, syn irlandzkiego emigranta, wcale nie marzył o karierze aktora. Do szkoły aktorskiej prowadzonej przez Lee Strasberga (ucznia Stanisławskiego) i Stellę Adler trafił za namową ojca. Tam nauczył się psychologicznego podejścia do kreowanej postaci, czucia własnej cielesności. Po raz pierwszy pokazał się na dużym ekranie w 1950 r. w "Pokłosiu wojny" Freda Zinnemanna. Do historii kina przeszła jednak jego następna rola w "Tramwaju zwanym pożądaniem" Elii Kazana. W postać przystojnego, porywczego "Polaczka" Stanleya Kowalskiego wcielił się wtedy po raz drugi. Głównego bohatera słynnej sztuki Tennessee Williamsa zagrał bowiem już cztery lata wcześniej na Broadwayu. Nie teatr jednak, a Hollywood doprowadziło do tego, że był powszechnie uznawany za największego aktora XX wieku.
Brando był świeży, prawdziwy, przekonujący: nie grał, że płacze, tylko płakał. Nie udawał zdenerwowania, ale naprawdę wpadał w furię. Aktorzy i reżyserzy starszego pokolenia wpadali w furię, widząc takie aktorstwo. Tak było na przykład z Charliem Chaplinem, z którym spotkał się na planie "Hrabiny z Hongkongu". Chaplin wymyślał dla Brando kolejne gagi, okraszając je groteskowymi, tanecznymi ruchami. "Brando spełnił większość zaleceń Chaplina, ale na końcu wykonał dwa niesłychanie realistyczne beknięcia, które zabiły całą komedię" - wspominał David Robinson w książce "Chaplin".
Brando chętnie grał outsiderów i buntowników ("Dziki", "Jak ptaki bez gniazd"), bo sam był kimś takim. I był bardzo odważny: w filmie "W zwierciadle złotego oka" (1967) wcielił się w rolę homoseksualisty, a w "Młodych lwach" (1958) zaledwie kilkanaście lat po zakończeniu II wojny światowej zagrał sympatycznego nazistę. Przełomowym w jego karierze był rok 1972, kiedy Brando wykreował dwie wielkie role. W "Ojcu chrzestnym" stworzył mityczną postać nestora przestępczego klanu, zaś w "Ostatnim tangu w Paryżu" Bernardo Bertolucciego zagrał wyuzdanego kochanka - rolę na granicy pornografii tak fizycznej jak psychicznej. Jego ostatnią wybitną kreacją był pułkownik Kurtz, przetrącony przez wojnę w Wietnamie szaleniec i ekscentryk, z "Czasu Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli (1979).
Brando, Presley, Pollock
Kariera Brando rozwinęła się w latach 50., kiedy w muzyce, filmie czy malarstwie dokonywała się rewolucja formalna i stylistyczna na miarę tej z lat 20. XX wieku. Na estradzie triumfy święcił Elvis Presley. Późniejszy król rock and rolla w swojej muzyce łączył lekkość popowych ballad, ludyczne przesłanie muzyki country, energię i wokalną urodę pieśni gospel oraz utwory czarnych wykonawców z nurtu rhythm and blues. Presley stał się takim gigantem estrady jak Brando - kina.
Malarstwo lat 50. zrewolucjonizował z kolei Jackson Pollock. Inspiracje czerpał z meksykańskich fresków, malowideł rdzennych mieszkańców Ameryki, dokonań europejskiej awangardy lat 20. czy teorii psychologicznych Carla Gustawa Junga. Wypluwane czy też "wykapywane" na płótno strugi farby tworzyły czyste, oryginalne, pełne energii formy. Malarska ekspresja Pollocka była bardzo podobna do aktorskiej ekspresji Brando. Technika Pollocka była równie nowatorska jak gra Brando. I tak jak wielki aktor Pollock był znienawidzony przez twórców starszej generacji.
Brando, Kieślowski, Preisner
- Byłem wtedy dość tęgi, ale przy Brando czułem się jak patyczek. Cały czas jadł i popijał czerwone wino. Upiliśmy się okropnie - musiało go wynosić kilku ochroniarzy - wspomina swoje spotkanie z Marlonem krakowianin Zbigniew Preisner. Polski kompozytor miał być autorem muzyki do "Wyspy dr. Moreau", w której grał Brando. W grudniu 1996 r. spędził cztery dni z ekipą na planie filmu w północnoaustralijskim buszu. Ostatecznie zmienił się reżyser filmu i Preisner muzyki nie napisał. Preis-ner pamięta, że Brando miał na planie gigantyczną przyczepę, wręcz wielki dom z basenem. Aktor wychodził z niej tylko na konkretne ujęcia i od razu zmieniał wszystkie polecenia reżysera. Wdał się wtedy w konflikt z Valem Kilmerem, który nie chciał uznać dyktatury Brando na planie.
Kompozytor twierdzi, że Brando pytał go o Krzysztofa Kieślowskiego, bo widział i cenił jego "Podwójne życie Weroniki". Miał też narzekać na Francisa Forda Coppolę, który podobno nie zapłacił mu tyle, na ile się umówili za "Czas Apokalipsy".
- Był zamknięty w sobie, sprawiał wrażenie, jakby był nieszczęśliwy. Mówił, że gdyby tylko miał z czego utrzymać swoją wyspę, zrezygnowałby z aktorstwa. Bo tak naprawdę nienawidził Hollywood - opowiada Preisner.
Zły facet
Mimo że Brando wielokrotnie obraźliwie wypowiadał się o Hollywood ("to miejsce, w którym nawet dziwki nie są prawdziwe, tylko grają" - mówił), prawie wszystko zawdzięczał "fabryce snów". Co więcej, stał się jej największym symbolem. Aleję Mulholland Drive w Beverly Hills nazywano Bad Boys Drive, dlatego że mieszkał tam Brando oraz dwaj inni buntownicy i outsiderzy: Warren Beatty oraz Jack Nicholson.
Brando miał trzy żony, przypisuje się mu ojcostwo dziewięciorga dzieci. Jego najstarszy syn Christian w 1990 r. trafił do więzienia za zabójstwo przyjaciela swojej siostry. Pięć lat później córka Cheyenne popełniła samobójstwo. Młodszy syn Miko był ochroniarzem Michaela Jacksona, dzięki temu Brando zaprzyjaźnił się z królem popu.
Ostatnim z 39 kinowych filmów w dorobku Brando jest "Rozgrywka" sprzed trzech lat. Historię zuchwałej kradzieży reklamowano w czasie premiery jako przekazanie aktorskiej pałeczki dwóm jego wybitnym kontynuatorom: Robertowi De Niro oraz Edwardowi Nortonowi. Tak naprawdę tych kontynuatorów są tysiące, bo dzisiaj nie grać jak Brando to znaczy grać źle.
Mistrz Brando |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 28/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.