Liberalizm gospodarczy Francuzi interpretują jako przyzwolenie dla państwowego interwencjonizmu W ostatnim czasie Rosja nie ma najlepszej prasy w Europie i to mimo wsparcia udzielanego jej przez prezydenta Chiraca. Chirac zawsze gotowy do poparcia jakiejś brzydko pachnącej dyktatury, pół- albo pełnej (jeśli Francja mogłaby cokolwiek na tym zyskać!), nie tak dawno domagał się "większego szacunku" dla wysiłków Rosji w przywracaniu "temu wielkiemu krajowi" należnego mu miejsca w świecie. Niewielu jest chętnych do przyklaskiwania temu wysiłkowi, zwłaszcza w naszej części Europy. Ciężka ręka rosyjskiego autorytaryzmu w sferze gospodarki już spowodowała uwiąd bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Rosji. Zresztą nigdy nie były one wielkie. Poza inwestycjami w wydobycie surowców (tam gdzie one się znajdują) pozostałe stanowią mniej niż jedną trzecią tego, co zostało zainwestowane w Polsce. Ci zaś, którzy zainwestowali na rosyjskiej giełdzie, są skłonni wyjść z niej, byle tylko z niezbyt wielkimi stratami. Mało kto lubi funkcjonować na rynku, na którym pogłoska, że właśnie aresztowano głównego właściciela Norilsk Nickel, powoduje lawinową przecenę akcji o 25 proc. Pogłoska (tym razem!) okazała się nieprawdziwa, ale brzmiała - jak wszyscy wiemy - niezwykle realistycznie. Tego samego dnia załamał się zresztą kurs akcji innej firmy - UES - a to z powodu innej pogłoski, że rząd chce przejąć kontrolę nad należącą do niej elektrownią wodną. Pogłoski, dodajmy, również wielce prawdopodobnej, jako że prywatne przedsiębiorstwa w putinowskiej Rosji są prywatne tylko tymczasowo. Do ewentualnego wydania odmiennej decyzji władzy odnośnie praw własności.
Francja à la Russe
Francja to nie Rosja. Z pewnością. Na przykład Francja - jak to w Europie wypada - dba o formy. Oczywiście, tylko wówczas, gdy może sobie na to pozwolić bez narażenia swoich interesów (a jeśli nie może, to zachowuje się podobnie jak prezydent Francji, który każe nowym krajom członkowskim unii "siedzieć cicho", a nie wtrącać się do polityki zagranicznej możnych tego świata). Natomiast co do treści, filozofii ekonomicznej, polityki gospodarczej czy śmiałych interpretacji własnych posunięć - jakich nie powstydziłyby się "Prawda" czy "Izwiestia" - różnice między Rosją a Francją są już znacznie mniejsze.
I nie jest to bynajmniej presja zaawansowanej eurosklerozy, bowiem tak było zawsze. Moje osobiste zderzenie z francuską nowomową nastąpiło wkrótce po objęciu stanowiska w EBOiR wiosną 1991 r. Otóż zarząd i rada nadzorcza, w której byłem urzędującym dyrektorem, jako jedną z pierwszych transakcji przegłosowały kapitałowe wsparcie częściowej prywatyzacji czeskich linii lotniczych CSA. Kupno udziałów w jednej państwowej firmie (CSA) przez drugą państwową firmę (Air France) prezes banku, Francuz, i francuski członek rady nadzorczej - pełni zachwytu nad tą transakcją - zachwalali jako prywatyzację! My zresztą bierzemy udział w takiej "prywatyzacji" - z oczywistymi skutkami. Gdybyśmy bowiem przeprowadzili prawdziwą prywatyzację TP SA, być może nie mielibyśmy monopolu i tandety jednocześnie.
Szczególne interpretacje prywatyzacji bledną jednak przy niedawnej wypowiedzi nowego ministra finansów Francji Sarkozy'ego. Na konferencji prasowej stwierdził on, że ekonomiczna liberalizacja to "pozwalanie firmom, aby stawały się narodowymi czempionami, a nie zgoda na to, aby przestawały istnieć". Orwell miałby niemałą uciechę z francuskiej interpretacji liberalizmu gospodarczego!
Pozdrowienia od Madame Tussaud!
Proponowałbym jednak nie delektować się formą, lecz nieco poważniej zająć się treścią. Pan Sarkozy - jak na polityka tego szczebla - jest młodym człowiekiem i być może nie bardzo pamięta, że Francja i inne kraje Europy Zachodniej przerabiały tę lekcję już parę dziesiątek lat temu. Francja odkryła wówczas (któreś tam) "wyzwanie amerykańskie" w postaci wielkich, wysoce konkurencyjnych korporacji amerykańskich, operujących na niedawno utworzonym rynku EWG (poprzedniczki Unii Europejskiej).
Zgodnie z duchem owych czasów - czasów natchnionego "majsterkowiczostwa" - Francja zaczęła promować w latach 60. i 70. strategię tworzenia narodowych czempionów. Oznaczało to wywieranie presji na prywatne firmy, by łączyły się, tworząc wielkie jednostki gospodarcze, zdolne do zmierzenia się z Amerykanami. Po marksistowsku uważano bowiem wówczas, że siła amerykańskich korporacji bierze się z ich wielkości. Po latach - i miliardach wydanych franków i innych walut - zachodni Europejczycy odkryli, że narodowi czempioni najczęściej nie są w stanie skutecznie konkurować z firmami amerykańskimi. To nie skala działalności (według hasła: "im większe, tym lepsze"), ale istnienie na amerykańskim rynku wielu ostro konkurujących producentów było źródłem siły firm z USA na mniej konkurencyjnych rynkach europejskich. Pojedyncze firmy europejskie, nie mające takich konkurentów na swoim rynku, były zmuszone podpierać się pomocą państwa. Ostatecznie ta strategia została zarzucona przez rządy krajów EWG pod koniec lat 70.
Tak więc pomysł ministra Sarkozy'ego jest otrzepanym z kurzu modelem wziętym z gabinetu figur woskowych. Jest w nim bowiem tyle samo życia. I jak tu nie wracać do przedstawianej wielokrotnie tezy o Francji i Niemczech jako hamulcowych gospodarczego przyspieszenia, skoro odgrzewa się tam stare, zdyskredytowane pomysły jako receptę na wyjście z eurosklerotycznej stagnacji? Samo życie przypomina nam o tym, kto jest przeszkodą na drodze do dynamicznej, szybko rozwijającej się Europy.
Subtelne różnice
Co oczywiste, Francja, przepychając swoje majsterkowiczowskie pomysły sprzed prawie pół wieku, ma w nosie inne kraje członkowskie i ich interesy. Komisja Europejska, badająca sprawy ratowania kolejnych francuskich molochów - Crédit Lyonnais, France Télécom czy ostatnio Alstomu - bezsilnie protestuje przeciwko skali francuskiej pomocy dla jej ledwo dyszących czempionów.
Podobnie bowiem jak w komunizmie, gdzie wszyscy byli równi, ale Sowieci byli "równiejsi", tak w UE wszyscy są równi, ale Francja jest zdecydowanie "równiejsza". Dlatego kolejna szykowana dawka pieniędzy francuskich podatników dla Alstomu została już przełknięta przez Mario Montiego, unijnego komisarza ds. konkurencji. Skoro minister Sarkozy powiedział, że "uratowanie Alstomu to nie sprawa wyboru, ale obowiązek", to znaczy, że unia nie ma tu już nic do gadania (przy okazji, jak tu się nie śmiać z infantylnego internacjonalizmu Klausa Bachmanna w "Rzeczpospolitej", przekonującego Polaków, że nowa konstytucja UE to koniec walki państw o narodowe interesy!).
We Francji oczywiście nie zamyka się w areszcie nieposłusznych szefów prywatnych firm (tak jak w Rosji), ale też nie zostawia się ich w spokoju, aby radzili sobie na rynku. Kolejne interwencje francuskich polityków w sprawę przejęcia przez Sanofi-Synthelabo francusko-niemieckiego koncernu Aventis, odstraszanie ewentualnego konkurenta Francuzów (szwajcarskiej firmy Novartis) - wszystko to żywcem przypomina rosyjskie w treści, choć francuskie w formie obyczaje w centralnie sterowanej gospodarce.
Minister Sarkozy w pełnym orwellowskich akcentów wystąpieniu powiedział ze swadą, że "Francja nie jest skazana na uwiąd. Nie ma żadnego powodu, byśmy się mieli godzić na marny wzrost gospodarczy". Otóż, przeciwnie, nie ma żadnego powodu, by wierzyć, że może być inaczej. Odgrzewanie starych interwencjonistycznych kotletów jest bowiem drogą donikąd.
Byłoby mi najzupełniej obojętne, że taki będzie efekt kolejnego ataku aktywistycznej gorączki. Francuzom należy się smak kolejnej porażki i to taki, który pozostałby w ustach na dłużej. Być może miałby znaczenie terapeutyczne. Dotychczasowe doświadczenia nie napawają jednak optymizmem, jeśli chodzi o zdolność Francuzów do wyciągania wniosków z lekcji historii gospodarczej. Warto, by inne kraje, które nie chcą tkwić w eurosklerotycznym marazmie, zdały sobie z tego sprawę. Także i Polska.
Francja to nie Rosja. Z pewnością. Na przykład Francja - jak to w Europie wypada - dba o formy. Oczywiście, tylko wówczas, gdy może sobie na to pozwolić bez narażenia swoich interesów (a jeśli nie może, to zachowuje się podobnie jak prezydent Francji, który każe nowym krajom członkowskim unii "siedzieć cicho", a nie wtrącać się do polityki zagranicznej możnych tego świata). Natomiast co do treści, filozofii ekonomicznej, polityki gospodarczej czy śmiałych interpretacji własnych posunięć - jakich nie powstydziłyby się "Prawda" czy "Izwiestia" - różnice między Rosją a Francją są już znacznie mniejsze.
I nie jest to bynajmniej presja zaawansowanej eurosklerozy, bowiem tak było zawsze. Moje osobiste zderzenie z francuską nowomową nastąpiło wkrótce po objęciu stanowiska w EBOiR wiosną 1991 r. Otóż zarząd i rada nadzorcza, w której byłem urzędującym dyrektorem, jako jedną z pierwszych transakcji przegłosowały kapitałowe wsparcie częściowej prywatyzacji czeskich linii lotniczych CSA. Kupno udziałów w jednej państwowej firmie (CSA) przez drugą państwową firmę (Air France) prezes banku, Francuz, i francuski członek rady nadzorczej - pełni zachwytu nad tą transakcją - zachwalali jako prywatyzację! My zresztą bierzemy udział w takiej "prywatyzacji" - z oczywistymi skutkami. Gdybyśmy bowiem przeprowadzili prawdziwą prywatyzację TP SA, być może nie mielibyśmy monopolu i tandety jednocześnie.
Szczególne interpretacje prywatyzacji bledną jednak przy niedawnej wypowiedzi nowego ministra finansów Francji Sarkozy'ego. Na konferencji prasowej stwierdził on, że ekonomiczna liberalizacja to "pozwalanie firmom, aby stawały się narodowymi czempionami, a nie zgoda na to, aby przestawały istnieć". Orwell miałby niemałą uciechę z francuskiej interpretacji liberalizmu gospodarczego!
Pozdrowienia od Madame Tussaud!
Proponowałbym jednak nie delektować się formą, lecz nieco poważniej zająć się treścią. Pan Sarkozy - jak na polityka tego szczebla - jest młodym człowiekiem i być może nie bardzo pamięta, że Francja i inne kraje Europy Zachodniej przerabiały tę lekcję już parę dziesiątek lat temu. Francja odkryła wówczas (któreś tam) "wyzwanie amerykańskie" w postaci wielkich, wysoce konkurencyjnych korporacji amerykańskich, operujących na niedawno utworzonym rynku EWG (poprzedniczki Unii Europejskiej).
Zgodnie z duchem owych czasów - czasów natchnionego "majsterkowiczostwa" - Francja zaczęła promować w latach 60. i 70. strategię tworzenia narodowych czempionów. Oznaczało to wywieranie presji na prywatne firmy, by łączyły się, tworząc wielkie jednostki gospodarcze, zdolne do zmierzenia się z Amerykanami. Po marksistowsku uważano bowiem wówczas, że siła amerykańskich korporacji bierze się z ich wielkości. Po latach - i miliardach wydanych franków i innych walut - zachodni Europejczycy odkryli, że narodowi czempioni najczęściej nie są w stanie skutecznie konkurować z firmami amerykańskimi. To nie skala działalności (według hasła: "im większe, tym lepsze"), ale istnienie na amerykańskim rynku wielu ostro konkurujących producentów było źródłem siły firm z USA na mniej konkurencyjnych rynkach europejskich. Pojedyncze firmy europejskie, nie mające takich konkurentów na swoim rynku, były zmuszone podpierać się pomocą państwa. Ostatecznie ta strategia została zarzucona przez rządy krajów EWG pod koniec lat 70.
Tak więc pomysł ministra Sarkozy'ego jest otrzepanym z kurzu modelem wziętym z gabinetu figur woskowych. Jest w nim bowiem tyle samo życia. I jak tu nie wracać do przedstawianej wielokrotnie tezy o Francji i Niemczech jako hamulcowych gospodarczego przyspieszenia, skoro odgrzewa się tam stare, zdyskredytowane pomysły jako receptę na wyjście z eurosklerotycznej stagnacji? Samo życie przypomina nam o tym, kto jest przeszkodą na drodze do dynamicznej, szybko rozwijającej się Europy.
Subtelne różnice
Co oczywiste, Francja, przepychając swoje majsterkowiczowskie pomysły sprzed prawie pół wieku, ma w nosie inne kraje członkowskie i ich interesy. Komisja Europejska, badająca sprawy ratowania kolejnych francuskich molochów - Crédit Lyonnais, France Télécom czy ostatnio Alstomu - bezsilnie protestuje przeciwko skali francuskiej pomocy dla jej ledwo dyszących czempionów.
Podobnie bowiem jak w komunizmie, gdzie wszyscy byli równi, ale Sowieci byli "równiejsi", tak w UE wszyscy są równi, ale Francja jest zdecydowanie "równiejsza". Dlatego kolejna szykowana dawka pieniędzy francuskich podatników dla Alstomu została już przełknięta przez Mario Montiego, unijnego komisarza ds. konkurencji. Skoro minister Sarkozy powiedział, że "uratowanie Alstomu to nie sprawa wyboru, ale obowiązek", to znaczy, że unia nie ma tu już nic do gadania (przy okazji, jak tu się nie śmiać z infantylnego internacjonalizmu Klausa Bachmanna w "Rzeczpospolitej", przekonującego Polaków, że nowa konstytucja UE to koniec walki państw o narodowe interesy!).
We Francji oczywiście nie zamyka się w areszcie nieposłusznych szefów prywatnych firm (tak jak w Rosji), ale też nie zostawia się ich w spokoju, aby radzili sobie na rynku. Kolejne interwencje francuskich polityków w sprawę przejęcia przez Sanofi-Synthelabo francusko-niemieckiego koncernu Aventis, odstraszanie ewentualnego konkurenta Francuzów (szwajcarskiej firmy Novartis) - wszystko to żywcem przypomina rosyjskie w treści, choć francuskie w formie obyczaje w centralnie sterowanej gospodarce.
Minister Sarkozy w pełnym orwellowskich akcentów wystąpieniu powiedział ze swadą, że "Francja nie jest skazana na uwiąd. Nie ma żadnego powodu, byśmy się mieli godzić na marny wzrost gospodarczy". Otóż, przeciwnie, nie ma żadnego powodu, by wierzyć, że może być inaczej. Odgrzewanie starych interwencjonistycznych kotletów jest bowiem drogą donikąd.
Byłoby mi najzupełniej obojętne, że taki będzie efekt kolejnego ataku aktywistycznej gorączki. Francuzom należy się smak kolejnej porażki i to taki, który pozostałby w ustach na dłużej. Być może miałby znaczenie terapeutyczne. Dotychczasowe doświadczenia nie napawają jednak optymizmem, jeśli chodzi o zdolność Francuzów do wyciągania wniosków z lekcji historii gospodarczej. Warto, by inne kraje, które nie chcą tkwić w eurosklerotycznym marazmie, zdały sobie z tego sprawę. Także i Polska.
Więcej możesz przeczytać w 28/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.