Holendrzy wpadli na diabelski pomysł przeprowadzenia referendum ogólnoeuropejskiego Widmo referendum krąży nad Europą. Referendum, które w kilku krajach europejskich niemal na pewno skończy się odrzuceniem traktatu konstytucyjnego. A z obywatelami nie da się rozmawiać metodą szantażu, która skutkuje w wypadku rządów. Potrzebne są argumenty. Ich brak dostrzegają sami politycy. Kiedy rozmawia się z nimi prywatnie, przyznają, że dokument przyjęty w Brukseli jest zły i powinno się go napisać od nowa. Oficjalna wersja brzmi jednak zupełnie inaczej: musimy traktat przyjąć, a największym zagrożeniem dla tej świetnej konstytucji (bo to określenie jest powtarzane przez czołowych polityków) są głupie narody nie rozumiejące spływających na nie - wraz z traktatem - dobrodziejstw.
Równocześnie każdy opędza się od konieczności wzięcia za traktat odpowiedzialności. Zarówno poprzednia prezydencja UE - Irlandczycy, jak i obecna - Holendrzy, nie wpisała nieszczęsnej pseudokonstytucji na listę swoich głównych celów. Trudno jednak uniknąć odniesienia się do dokumentu, który Romano Prodi, a za nim cała biurokracja brukselska, wychwala jako największe osiągnięcie współczesnej Europy. Prodi w czwartek słowo "eurokonstytucja" odmieniał przez wszystkie przypadki. Przewodniczący musiał mieć jakiś sukces. No i jest nim - dla Prodiego oraz dla zatwierdzonego już na kolejną kadencję niby-ministra spraw zagranicznych Europy Javiera Solany - konstytucja.
Holendrzy, wyraźnie skonfundowani determinacją grupki politycznych emerytów pod wodzą Giscarda d'Estaing i Prodiego, wspieranych głównie przez Niemcy, wpadli więc na pomysł pozbycia się z rąk gorącego konstytucyjnego kartofla. Bernard Bot, minister spraw zagranicznych Holandii, ogłosił pomysł przeprowadzenia referendum europejskiego.
Zapytany przez "Wprost" o cele takiego referendum, stwierdził, że stanowiłoby ono środek nacisku na rządy poszczególnych państw i zwiększałoby legitymację nowej konstytucji. To odpowiedź, jak na dyplomatę przystało, ostrożna. Minister Bot, przekonując do ogólnoeuropejskiego referendum, uznał, że w poszczególnych krajach podczas referendów narodowych będą zadawane różne pytania i "powstanie wrażenie chaosu". Tymczasem jedno pytanie zadane jednocześnie w całej Europie pozwoli wyjaśnić, jak na traktat konstytucyjny zapatruje się większość Europejczyków.
Po serii rozmów z holenderskimi dyplomatami nie wykluczam, że pomysł ministra jest taki, aby z honorami traktat konstytucyjny pochować. Jeśli nawet tak jest, to trumna nie jest warta pogrzebu. Bo pomysł wprowadzenia instytucji ogólnoeuropejskiego referendum jest następnym krokiem w stronę budowania Europy federalnej. Federalistów i zwolenników Europy ojczyzn dzieli odpowiedź na pytanie o to, co jest podmiotem Unii Europejskiej: obywatel Europy czy państwo członkowskie? Uznając sens ogólnoeuropejskiego referendum, godzimy się na to, by przesądzić, że państwa nie mają głosu. Na przykład Niemcy w referendum będą znaczyły więcej niż siedemnaście mniejszych państw UE.
Niedawno nasi euroentuzjaści tłumaczyli, że system podwójnej większości, który wmuszono Polakom w traktacie konstytucyjnym, jest uczciwy i sprawiedliwy. Ledwie wysechł atrament na dokumentach z Brukseli, a już się dowiadujemy, że naprawdę sprawiedliwa jest jednak zasada jednej większości, czyli liczby ludności. Bez względu na intencje polityczne pomysł ministra Boka powinien zostać czym prędzej zdjęty z porządku dziennego, bo może się okazać gwoździem do trumny ledwie co zjednoczonej Europy. A wywracanie za jego pomocą eurokonstytucji może się okazać - zgodnie ze starym polskim powiedzeniem - leczeniem dżumy cholerą.
Holendrzy, wyraźnie skonfundowani determinacją grupki politycznych emerytów pod wodzą Giscarda d'Estaing i Prodiego, wspieranych głównie przez Niemcy, wpadli więc na pomysł pozbycia się z rąk gorącego konstytucyjnego kartofla. Bernard Bot, minister spraw zagranicznych Holandii, ogłosił pomysł przeprowadzenia referendum europejskiego.
Zapytany przez "Wprost" o cele takiego referendum, stwierdził, że stanowiłoby ono środek nacisku na rządy poszczególnych państw i zwiększałoby legitymację nowej konstytucji. To odpowiedź, jak na dyplomatę przystało, ostrożna. Minister Bot, przekonując do ogólnoeuropejskiego referendum, uznał, że w poszczególnych krajach podczas referendów narodowych będą zadawane różne pytania i "powstanie wrażenie chaosu". Tymczasem jedno pytanie zadane jednocześnie w całej Europie pozwoli wyjaśnić, jak na traktat konstytucyjny zapatruje się większość Europejczyków.
Po serii rozmów z holenderskimi dyplomatami nie wykluczam, że pomysł ministra jest taki, aby z honorami traktat konstytucyjny pochować. Jeśli nawet tak jest, to trumna nie jest warta pogrzebu. Bo pomysł wprowadzenia instytucji ogólnoeuropejskiego referendum jest następnym krokiem w stronę budowania Europy federalnej. Federalistów i zwolenników Europy ojczyzn dzieli odpowiedź na pytanie o to, co jest podmiotem Unii Europejskiej: obywatel Europy czy państwo członkowskie? Uznając sens ogólnoeuropejskiego referendum, godzimy się na to, by przesądzić, że państwa nie mają głosu. Na przykład Niemcy w referendum będą znaczyły więcej niż siedemnaście mniejszych państw UE.
Niedawno nasi euroentuzjaści tłumaczyli, że system podwójnej większości, który wmuszono Polakom w traktacie konstytucyjnym, jest uczciwy i sprawiedliwy. Ledwie wysechł atrament na dokumentach z Brukseli, a już się dowiadujemy, że naprawdę sprawiedliwa jest jednak zasada jednej większości, czyli liczby ludności. Bez względu na intencje polityczne pomysł ministra Boka powinien zostać czym prędzej zdjęty z porządku dziennego, bo może się okazać gwoździem do trumny ledwie co zjednoczonej Europy. A wywracanie za jego pomocą eurokonstytucji może się okazać - zgodnie ze starym polskim powiedzeniem - leczeniem dżumy cholerą.
Więcej możesz przeczytać w 29/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.