Koniec oszukańczego systemu pseudobezpłatnej opieki medycznej To już jest koniec, nie ma już nic. Jesteśmy wolni, możemy iść" - śpiewa Kuba Sienkiewicz, lider Elektrycznych Gitar. Kuba to ta sama osoba co doktor Jakub Sienkiewicz, znany neurolog. Słowa te precyzyjnie mówią o tym, co się dzieje w służbie zdrowia. To już jest koniec konstytucyjnego kłamstwa o bezpłatnej służbie zdrowia: nie było jej, nie ma i nie będzie, choć była zapisana w konstytucji PRL i zapis ten znalazł się także w ustawie zasadniczej przyjętej w 1997 r. Obecnie mamy w lecznictwie dwa systemy - jak w handlu późnej PRL, gdy istniały sklepy komercyjne: zaopatrzenie w mięso było złe mimo ich istnienia. Tylko prywatyzacja może przerwać to błędne koło. Właściwie prywatyzacja służby zdrowia już się dokonała, tyle że sprywatyzowali się przede wszystkim lekarze, a nie placówki. Zresztą i szpitale są już w sporej części prywatne: de facto należą do tych, którzy kupili ich długi. Prawie w pełni sprywatyzowana jest stomatologia - na początku lat 90. w prywatnych gabinetach leczyło się około 12 proc. Polaków, obecnie - już prawie 70 proc. Podobnie jest z ginekologią: na początku lat 90. prywatne gabinety ginekologiczne odwiedzało 4 proc. Polek, dziś - niemal 40 proc. Polacy wydają na ochronę zdrowia około 51 mld zł (ponad 13 mld USD), czyli ponad 6 proc. PKB. Wydajemy więc na ten cel więcej niż kraje o zbliżonym do naszego poziomie rozwoju. Aż 20 mld zł z tej sumy płacone jest w prywatnych placówkach i w formie łapówek, a połowa z pozostałych 31 mld zł (dysponuje nimi Narodowy Fundusz Zdrowia) też jest w różny sposób sprywatyzowana. Po co więc trwamy w oszukańczym systemie pseudobezpłatnej służby zdrowia?
Ekonomia złodziejstwa
Obecnie coraz więcej szpitali odmawia podpisania umów z Narodowym Funduszem Zdrowia i żąda opłat za leczenie. W tych szpitalach, które "świadczą usługi w systemie ubezpieczeniowym", czas oczekiwania na zabiegi się wydłuża. Tak bardzo, że na zabieg angioplastyki, wykonany Andrzejowi Lepperowi od ręki, zwykły pacjent oczekuje w Instytucie Kardiologii w Aninie dwa lata, czyli ma minimalną szansę przeżycia. Ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Powoli jednak przyzwyczajamy się także do tego, że niewykonalne są procedury najprostsze, takie jak założenie gipsu (ostatnio w Wieluniu pacjenci ze złamanymi kończynami czekali tydzień).
W tej sytuacji kierowany przez Marka Belkę rząd SLD, który wszak powstał po to, aby "ratować służbę zdrowia", zachowuje stoicki spokój. Nie robi nic, aby poprawić sytuację, i podejmuje jedynie pozorowane działania w kwestii zasad funkcjonowania służby zdrowia w przyszłości. Oznacza to, że zamierza zakonserwować marnotrawny i korupcjogenny system stworzony przez Mariusza Łapińskiego. Nie zamierza także twórcy tego systemu postawić przed Trybunałem Stanu, czym potwierdza przypuszczenia, że system ów został stworzony także po to, by zasilać partyjną kasę.
Wszystko to dzieje się przy stale i systematycznie rosnących obciążeniach podatkowych obywateli oraz wzrastających dochodach NFZ. W 1999 r., kiedy powstał nowy system, kasy chorych wydały 20,5 mld zł. W tym roku NFZ dysponuje kwotą 31,2 mld zł, czyli o 10,7 mld zł (o 51 proc.) wyższą. Przypomnijmy kolejny raz: pieniądze z NFZ stanowią tylko część naszych wydatków na ochronę zdrowia! W latach 1999-2004 ceny wzrosły tylko o 22 proc., oznacza to więc realne zwiększenie wydatków systemu obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych o 28 proc. Gdzie się podziały te pieniądze? Można szacować, że połowę rozkradziono, a druga połowa została zmarnotrawiona.
Towarzysz limit
Marnotrawstwo w systemie opieki zdrowotnej polega na tym, że jest to typowa gospodarka niedoboru. Są pacjenci, którzy potrzebują pomocy medycznej, są bezrobotni lub pracujący na pół gwizdka lekarze, jest nie wykorzystany sprzęt. Usługa jednak nie może być wykonana, bo na przeszkodzie stoi towarzysz limit. Dzieląc pieniądze, ważni funkcjonariusze - odnotujmy, że ich utrzymanie będzie nas w tym roku kosztować prawie 350 mln zł (tyle kosztuje utrzymanie wszystkich szpitali klinicznych w Polsce!) - zdecydowali bowiem, ile zabiegów można wykonać i ilu chorych przyjąć. Przydział ów wyczerpuje się bardzo szybko i placówka medyczna może leczyć następnych pacjentów jedynie na własny koszt. Oczywiście te placówki muszą popaść w długi.
Rządzący socjaliści twierdzą, że wprowadzenie odpłatności i rynkowego mechanizmu rozdziału dóbr i usług medycznych nie tylko byłoby niesprawiedliwe, ale też nie zmieniłoby sytuacji, bo "pieniędzy nie będzie więcej". Jak zwykle łżą. Po pierwsze, tylko w ten sposób pieniędzy może być w systemie więcej, bo ludzie wolą zapłacić i żyć, niż korzystać z dobrodziejstwa pseudodarmowej służby zdrowia i zejść z tego świata. Po drugie, tylko rynek zapewnia, że usługodawca zawsze dostanie pieniądze za to, co robi, więc wzrośnie liczba wykonywanych usług. Na początku dzięki lepszemu wykorzystaniu istniejącego majątku i niższym kosztom (więcej pacjentów to niższe koszty stałe), następnie dzięki temu, że pieniądze trafią do najlepszych, którzy będą je inwestować w rozwój.
Wstyd powtarzać ekonomiczne banały, trzeba to jednak robić, skoro pomysł Jerzego Hausnera, aby wprowadzić zasadę minimalnego współpłacenia przez korzystających z trzech podstawowych usług medycznych (wizyta u lekarza domowego - 2 zł, wizyta u specjalisty - 5 zł i dzień pobytu w szpitalu - 10 zł), został storpedowany przez biuro polityczne rządzącej partii, które potępiło odchylenie prawicowe tow. Hausnera i postanowiło, że służba zdrowia będzie w Polsce za darmo. Albowiem - jak oświadczył marszałek Sejmu i doktor nauk ekonomicznych Józef Oleksy - "projekt wprowadzenia częściowej odpłatności za świadczenia medyczne był dowodem na to, jak bardzo władza oderwała się od społeczeństwa". I dodał: "Sama racja ekonomiczna nie może przesądzać ważnych spraw". Czy senaty Szkoły Głównej Handlowej i Uniwersytetu Łódzkiego nie powinny w tej sytuacji pomyśleć o odebraniu Józefowi Oleksemu i Markowi Belce tytułów doktora ekonomii?
Gdzie giną pieniądze pacjentów?
Lecznictwo szpitalne pochłania najwięcej pieniędzy z obowiązkowego podatku zdrowotnego. W tym roku, zgodnie z planem finansowym NFZ, miało dostać prawie 12 mld zł, a po protestach ma otrzymać o 700 mln zł więcej. Do kosztów należy doliczyć długi szpitali, które (mimo kolejnych oddłużeń, w tym o 7 mld zł w 1999 r.) przekraczały na początku 2004 r. 10 mld zł (co oznacza, że dzisiaj musi to być kilkanaście miliardów).
Z czego wynika ten dług? Mamy w Polsce ponad 180 tys. łóżek szpitalnych i jest to z pewnością zbyt dużo (ze wskaźnikiem 5 łóżek na 1000 mieszkańców plasujemy się na 18. miejscu w świecie; Wielka Brytania ma wskaźnik 4,1, a Stany Zjednoczone i Szwecja - 3,7). Najwięcej zbędnych łóżek jest w szpitalach powiatowych. Wszystko to jednak są tylko hipotezy, bowiem bez mechanizmu rynkowego nikt nie odpowie na pytanie, który szpital jest niepotrzebny, bez zagrożenia upadłościowego nigdy nie będzie także skutecznego mechanizmu likwidacji szpitali niepotrzebnych. Dla ich nominalnych właścicieli, czyli samorządów, szpital zawsze jest potrzebny, gdyż daje mieszkańcom pozór bezpieczeństwa medycznego, tworząc jednocześnie miejsca pracy.
Na blokowanie restrukturyzacji polskiego szpitalnictwa wskazują przeciągające się prace nad projektem ustawy o pomocy publicznej i restrukturyzacji zakładów opieki zdrowotnej, przewidującej, że szpitale będą mogły skorzystać z kolejnego oddłużenia pod warunkiem przekształcenia się w spółki użyteczności publicznej, których współwłaścicielami mogłyby być podmioty niepubliczne, mające prawo do objęcia 25 proc. udziałów. - Jest to ustawa blokowana i nie podejmowana, a ta destrukcja jest wynikiem lobbingu branżowego środowisk medycznych, którym nie odpowiada zapis uniemożliwiający ponowne zadłużanie się szpitali - uważa Jerzy Hausner.
Bałagan w szpitalach i brak realnego właściciela pilnującego, by szpitalny sprzęt czy leki nie były wykorzystywane do wykonywania prywatnych fuch, były zawsze na rękę znacznej części personelu. Obecna sytuacja jeszcze to ułatwia. Który bowiem pacjent, wijąc się z bólu i wiedząc, że jego zdrowie jest zagrożone, nie wniesie stosownej opłaty, by nie czekać kilku miesięcy na operację refundowaną przez NFZ? Do tego dochodzą przykłady po prostu kryminalne. Wyniki kontroli przeprowadzonej w warszawskich szpitalach wykazały oszustwa na kwotę 36 mln zł (rekord dotyczył kuracji 82-letniego mężczyzny, któremu - bez jego wiedzy - po mastektomii zrekonstruowano w szpitalu pierś, poddano badaniu audiologicznemu niemowląt i wyleczono z zaburzeń smaku i powonienia, karmiąc go pozajelitowo. Za to szpital wystawił NFZ rachunek na 20 553 zł).
Najdroższe leki świata
W pierwszym roku funkcjonowania kas chorych na refundację leków wydano nieco ponad 3 mld zł, co stanowiło 16 proc. całości wydatków. W ubiegłym roku - przypomnijmy, że sztandarowym hasłem Mariusza Łapińskiego była walka z koncernami farmaceutycznymi - w dziewięciomiesięcznym planie finansowym NFZ na refundację leków przewidziano 4,4 mld zł, a rzeczywistość była jeszcze gorsza, gdyż faktyczne wydatki wyniosły 5,1 mld zł (25 proc. wszystkich wydatków!). Wyraźnie widać, że refundacja leków rozsadza system publicznego finansowania ochrony zdrowia. Na dodatek pacjenci z własnych pieniędzy muszą dopłacać za leki ponad 10 mld zł, co sprawia, że część z nich jest zmuszona zrezygnować z leczenia.
Po części jest to efekt postępu i otwarcia rynku. Jeśli chodzi o dostępność najnowocześniejszych farmaceutyków, zmianę, która nastąpiła po roku 1990, można porównać z przesiadką z syrenki do mercedesa. Znowu jednak jest to jedynie częściowe wytłumaczenie. Jesteśmy bowiem krajem, który nie tylko zajmuje prawdopodobnie pierwsze miejsce pod względem udziału refundacji w wydatkach publicznych, ale ma też - licząc w cenach rynkowych - jedne z najdroższych leków świata.
To efekt szalenie korupcjogennego systemu refundowania i ordynowania leków. Dopuszczenie leku - nawet funkcjonującego w krajach unijnych - do obrotu w Polsce wymaga bowiem zgody urzędu rejestracji. I to jest pierwszy dodatkowy koszt dla producenta (w poszczególnych wypadkach procedury rejestracyjne mogły trwać kilka lat lub tygodni), który musi uwzględnić go w cenie. Koszt drugi wiąże się z wpisaniem leku na listę refundacyjną. Zawsze istniało podejrzenie, że taki wpis musi kosztować. Podejrzenie to jednak zbliżyło się do pewności po zrealizowaniu genialnego pomysłu Mariusza Łapińskiego polegającego na takiej zmianie prawa farmaceutycznego, która bezpośrednio podporządkowała rejestrację leków ministerstwu. A ponieważ to Łapińskiemu jako ministrowi podlegał także NFZ, stworzony został układ trzy w jednym. Ten sam podmiot leki dopuszczał, refundował i ordynował. Pozwalało to zaproponować producentowi łapówkę za rejestrację i refundację leku (vide: sprawa Deszczyńskiego, byłego szefa gabinetu ministra), jednocześnie dając do zrozumienia, że podmioty świadczące dany typ usług będą zapisywać na receptach wyłącznie ten specyfik. Zapewne podnosiło to owe dodatkowe koszty producenta, ale za to załatwiało sprawę hurtowo i zwalniało go z obowiązku organizowania na Bahamach szkoleń dla lekarzy.
Co ciekawe, wystarczyłoby zlikwidować procedurę rejestracyjno-refundacyjną (w sprzedaży są wszystkie leki występujące w cywilizowanych krajach plus przetestowane leki krajowe), a leki ułożyć w grupy leczące podobne dolegliwości, wprowadzając jednocześnie zasadę, że refundowany jest (nawet do 100 proc. ceny) medykament najtańszy. Pacjent miałby zatem wybór: korzystałby z bardzo taniego generyku bądź płacił więcej za nowe leki. W oczywisty sposób musiałoby to zmienić nastawienie producentów, zmuszając ich do konkurowania ceną zamiast współzawodnictwa przez dowody wdzięczności.
Teraz Marks!
Aby uratować polską służbę zdrowia, nie wystarczy - co z radością proponują środowiska lekarskie - wpompować weń więcej pieniędzy. Dodatkowe pieniądze muszą być dobrze zaadresowane i racjonalnie wykorzystane. Nie trzeba mędrca, aby wiedzieć, że jest to możliwe przy maksymalnym urynkowieniu systemu i pojawieniu się po stronie podażowej działających efektywnie, najlepiej prywatnych właścicieli. Oznaczałoby to zamrożenie lub nawet obniżenie wysokości podatku zdrowotnego i decentralizację wydatkowania tych pieniędzy przy równoczesnym wprowadzeniu współpłatności za wszystkie usługi medyczne oraz promowaniu rozwoju indywidualnych ubezpieczeń medycznych. Rzecz jasna, w imię sprawiedliwości społecznej można w system ten wbudować rozwiązania chroniące najbiedniejszych, przewlekle chorych czy cierpiących na choroby, których leczenie jest szczególnie kosztowne. Takie rozwiązania w poszczególnych krajach istnieją i ich implementacja, a nie sam fakt modyfikacji systemu, powinna być przedmiotem dyskusji.
Wrażliwy społecznie lewicowy rząd i sam Marek Belka niczego takiego jednak nie zrobią, bo marzą tylko od dotrwaniu do wyborów jesienią 2005 r. i załapaniu się w nich choćby na 5 procent głosów. Dlatego bardziej prawdopodobny jest inny scenariusz: służba zdrowia będzie dalej gnić i konać wskutek toczącej ją gangreny. Ponieważ jednak ktoś musi ludzi leczyć, przy cichej zgodzie władz placówki medyczne przejdą na "nie rejestrowane leczenie odpłatne". Ukształtuje się opisana przez Karola Marksa "prosta, przypadkowa forma wymiany". Medycy będą brali za swe usługi ceny zróżnicowane, uzależnione od wolnych mocy przerobowych i zamożności pacjenta (od jednego 5 tys. zł, od innego połeć słoniny i kopę jaj). Z biegiem czasu rynek będzie się uśredniał, przechodząc do "rozwiniętej pieniężnej formy wymiany". Z kolei pacjenci, którzy zauważą, że jednorazowe wydatki medyczne są bardzo kosztowne, zaczną poszukiwać możliwości ubezpieczeń.
W ten sposób za jakieś 50 lat z truchła uspołecznionej służby zdrowia wyrośnie zdrowy system. A 50 tys. funkcjonariuszy NFZ, siedzących w gabinetach przy ulicy Grójeckiej, w licznych oddziałach terenowych oraz urzędach rejestrowania, refundowania, kontraktowania itp., najprawdopodobniej tego w ogóle nie zauważy.
Obecnie coraz więcej szpitali odmawia podpisania umów z Narodowym Funduszem Zdrowia i żąda opłat za leczenie. W tych szpitalach, które "świadczą usługi w systemie ubezpieczeniowym", czas oczekiwania na zabiegi się wydłuża. Tak bardzo, że na zabieg angioplastyki, wykonany Andrzejowi Lepperowi od ręki, zwykły pacjent oczekuje w Instytucie Kardiologii w Aninie dwa lata, czyli ma minimalną szansę przeżycia. Ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Powoli jednak przyzwyczajamy się także do tego, że niewykonalne są procedury najprostsze, takie jak założenie gipsu (ostatnio w Wieluniu pacjenci ze złamanymi kończynami czekali tydzień).
W tej sytuacji kierowany przez Marka Belkę rząd SLD, który wszak powstał po to, aby "ratować służbę zdrowia", zachowuje stoicki spokój. Nie robi nic, aby poprawić sytuację, i podejmuje jedynie pozorowane działania w kwestii zasad funkcjonowania służby zdrowia w przyszłości. Oznacza to, że zamierza zakonserwować marnotrawny i korupcjogenny system stworzony przez Mariusza Łapińskiego. Nie zamierza także twórcy tego systemu postawić przed Trybunałem Stanu, czym potwierdza przypuszczenia, że system ów został stworzony także po to, by zasilać partyjną kasę.
Wszystko to dzieje się przy stale i systematycznie rosnących obciążeniach podatkowych obywateli oraz wzrastających dochodach NFZ. W 1999 r., kiedy powstał nowy system, kasy chorych wydały 20,5 mld zł. W tym roku NFZ dysponuje kwotą 31,2 mld zł, czyli o 10,7 mld zł (o 51 proc.) wyższą. Przypomnijmy kolejny raz: pieniądze z NFZ stanowią tylko część naszych wydatków na ochronę zdrowia! W latach 1999-2004 ceny wzrosły tylko o 22 proc., oznacza to więc realne zwiększenie wydatków systemu obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych o 28 proc. Gdzie się podziały te pieniądze? Można szacować, że połowę rozkradziono, a druga połowa została zmarnotrawiona.
Towarzysz limit
Marnotrawstwo w systemie opieki zdrowotnej polega na tym, że jest to typowa gospodarka niedoboru. Są pacjenci, którzy potrzebują pomocy medycznej, są bezrobotni lub pracujący na pół gwizdka lekarze, jest nie wykorzystany sprzęt. Usługa jednak nie może być wykonana, bo na przeszkodzie stoi towarzysz limit. Dzieląc pieniądze, ważni funkcjonariusze - odnotujmy, że ich utrzymanie będzie nas w tym roku kosztować prawie 350 mln zł (tyle kosztuje utrzymanie wszystkich szpitali klinicznych w Polsce!) - zdecydowali bowiem, ile zabiegów można wykonać i ilu chorych przyjąć. Przydział ów wyczerpuje się bardzo szybko i placówka medyczna może leczyć następnych pacjentów jedynie na własny koszt. Oczywiście te placówki muszą popaść w długi.
Rządzący socjaliści twierdzą, że wprowadzenie odpłatności i rynkowego mechanizmu rozdziału dóbr i usług medycznych nie tylko byłoby niesprawiedliwe, ale też nie zmieniłoby sytuacji, bo "pieniędzy nie będzie więcej". Jak zwykle łżą. Po pierwsze, tylko w ten sposób pieniędzy może być w systemie więcej, bo ludzie wolą zapłacić i żyć, niż korzystać z dobrodziejstwa pseudodarmowej służby zdrowia i zejść z tego świata. Po drugie, tylko rynek zapewnia, że usługodawca zawsze dostanie pieniądze za to, co robi, więc wzrośnie liczba wykonywanych usług. Na początku dzięki lepszemu wykorzystaniu istniejącego majątku i niższym kosztom (więcej pacjentów to niższe koszty stałe), następnie dzięki temu, że pieniądze trafią do najlepszych, którzy będą je inwestować w rozwój.
Wstyd powtarzać ekonomiczne banały, trzeba to jednak robić, skoro pomysł Jerzego Hausnera, aby wprowadzić zasadę minimalnego współpłacenia przez korzystających z trzech podstawowych usług medycznych (wizyta u lekarza domowego - 2 zł, wizyta u specjalisty - 5 zł i dzień pobytu w szpitalu - 10 zł), został storpedowany przez biuro polityczne rządzącej partii, które potępiło odchylenie prawicowe tow. Hausnera i postanowiło, że służba zdrowia będzie w Polsce za darmo. Albowiem - jak oświadczył marszałek Sejmu i doktor nauk ekonomicznych Józef Oleksy - "projekt wprowadzenia częściowej odpłatności za świadczenia medyczne był dowodem na to, jak bardzo władza oderwała się od społeczeństwa". I dodał: "Sama racja ekonomiczna nie może przesądzać ważnych spraw". Czy senaty Szkoły Głównej Handlowej i Uniwersytetu Łódzkiego nie powinny w tej sytuacji pomyśleć o odebraniu Józefowi Oleksemu i Markowi Belce tytułów doktora ekonomii?
Gdzie giną pieniądze pacjentów?
Lecznictwo szpitalne pochłania najwięcej pieniędzy z obowiązkowego podatku zdrowotnego. W tym roku, zgodnie z planem finansowym NFZ, miało dostać prawie 12 mld zł, a po protestach ma otrzymać o 700 mln zł więcej. Do kosztów należy doliczyć długi szpitali, które (mimo kolejnych oddłużeń, w tym o 7 mld zł w 1999 r.) przekraczały na początku 2004 r. 10 mld zł (co oznacza, że dzisiaj musi to być kilkanaście miliardów).
Z czego wynika ten dług? Mamy w Polsce ponad 180 tys. łóżek szpitalnych i jest to z pewnością zbyt dużo (ze wskaźnikiem 5 łóżek na 1000 mieszkańców plasujemy się na 18. miejscu w świecie; Wielka Brytania ma wskaźnik 4,1, a Stany Zjednoczone i Szwecja - 3,7). Najwięcej zbędnych łóżek jest w szpitalach powiatowych. Wszystko to jednak są tylko hipotezy, bowiem bez mechanizmu rynkowego nikt nie odpowie na pytanie, który szpital jest niepotrzebny, bez zagrożenia upadłościowego nigdy nie będzie także skutecznego mechanizmu likwidacji szpitali niepotrzebnych. Dla ich nominalnych właścicieli, czyli samorządów, szpital zawsze jest potrzebny, gdyż daje mieszkańcom pozór bezpieczeństwa medycznego, tworząc jednocześnie miejsca pracy.
Na blokowanie restrukturyzacji polskiego szpitalnictwa wskazują przeciągające się prace nad projektem ustawy o pomocy publicznej i restrukturyzacji zakładów opieki zdrowotnej, przewidującej, że szpitale będą mogły skorzystać z kolejnego oddłużenia pod warunkiem przekształcenia się w spółki użyteczności publicznej, których współwłaścicielami mogłyby być podmioty niepubliczne, mające prawo do objęcia 25 proc. udziałów. - Jest to ustawa blokowana i nie podejmowana, a ta destrukcja jest wynikiem lobbingu branżowego środowisk medycznych, którym nie odpowiada zapis uniemożliwiający ponowne zadłużanie się szpitali - uważa Jerzy Hausner.
Bałagan w szpitalach i brak realnego właściciela pilnującego, by szpitalny sprzęt czy leki nie były wykorzystywane do wykonywania prywatnych fuch, były zawsze na rękę znacznej części personelu. Obecna sytuacja jeszcze to ułatwia. Który bowiem pacjent, wijąc się z bólu i wiedząc, że jego zdrowie jest zagrożone, nie wniesie stosownej opłaty, by nie czekać kilku miesięcy na operację refundowaną przez NFZ? Do tego dochodzą przykłady po prostu kryminalne. Wyniki kontroli przeprowadzonej w warszawskich szpitalach wykazały oszustwa na kwotę 36 mln zł (rekord dotyczył kuracji 82-letniego mężczyzny, któremu - bez jego wiedzy - po mastektomii zrekonstruowano w szpitalu pierś, poddano badaniu audiologicznemu niemowląt i wyleczono z zaburzeń smaku i powonienia, karmiąc go pozajelitowo. Za to szpital wystawił NFZ rachunek na 20 553 zł).
Najdroższe leki świata
W pierwszym roku funkcjonowania kas chorych na refundację leków wydano nieco ponad 3 mld zł, co stanowiło 16 proc. całości wydatków. W ubiegłym roku - przypomnijmy, że sztandarowym hasłem Mariusza Łapińskiego była walka z koncernami farmaceutycznymi - w dziewięciomiesięcznym planie finansowym NFZ na refundację leków przewidziano 4,4 mld zł, a rzeczywistość była jeszcze gorsza, gdyż faktyczne wydatki wyniosły 5,1 mld zł (25 proc. wszystkich wydatków!). Wyraźnie widać, że refundacja leków rozsadza system publicznego finansowania ochrony zdrowia. Na dodatek pacjenci z własnych pieniędzy muszą dopłacać za leki ponad 10 mld zł, co sprawia, że część z nich jest zmuszona zrezygnować z leczenia.
Po części jest to efekt postępu i otwarcia rynku. Jeśli chodzi o dostępność najnowocześniejszych farmaceutyków, zmianę, która nastąpiła po roku 1990, można porównać z przesiadką z syrenki do mercedesa. Znowu jednak jest to jedynie częściowe wytłumaczenie. Jesteśmy bowiem krajem, który nie tylko zajmuje prawdopodobnie pierwsze miejsce pod względem udziału refundacji w wydatkach publicznych, ale ma też - licząc w cenach rynkowych - jedne z najdroższych leków świata.
To efekt szalenie korupcjogennego systemu refundowania i ordynowania leków. Dopuszczenie leku - nawet funkcjonującego w krajach unijnych - do obrotu w Polsce wymaga bowiem zgody urzędu rejestracji. I to jest pierwszy dodatkowy koszt dla producenta (w poszczególnych wypadkach procedury rejestracyjne mogły trwać kilka lat lub tygodni), który musi uwzględnić go w cenie. Koszt drugi wiąże się z wpisaniem leku na listę refundacyjną. Zawsze istniało podejrzenie, że taki wpis musi kosztować. Podejrzenie to jednak zbliżyło się do pewności po zrealizowaniu genialnego pomysłu Mariusza Łapińskiego polegającego na takiej zmianie prawa farmaceutycznego, która bezpośrednio podporządkowała rejestrację leków ministerstwu. A ponieważ to Łapińskiemu jako ministrowi podlegał także NFZ, stworzony został układ trzy w jednym. Ten sam podmiot leki dopuszczał, refundował i ordynował. Pozwalało to zaproponować producentowi łapówkę za rejestrację i refundację leku (vide: sprawa Deszczyńskiego, byłego szefa gabinetu ministra), jednocześnie dając do zrozumienia, że podmioty świadczące dany typ usług będą zapisywać na receptach wyłącznie ten specyfik. Zapewne podnosiło to owe dodatkowe koszty producenta, ale za to załatwiało sprawę hurtowo i zwalniało go z obowiązku organizowania na Bahamach szkoleń dla lekarzy.
Co ciekawe, wystarczyłoby zlikwidować procedurę rejestracyjno-refundacyjną (w sprzedaży są wszystkie leki występujące w cywilizowanych krajach plus przetestowane leki krajowe), a leki ułożyć w grupy leczące podobne dolegliwości, wprowadzając jednocześnie zasadę, że refundowany jest (nawet do 100 proc. ceny) medykament najtańszy. Pacjent miałby zatem wybór: korzystałby z bardzo taniego generyku bądź płacił więcej za nowe leki. W oczywisty sposób musiałoby to zmienić nastawienie producentów, zmuszając ich do konkurowania ceną zamiast współzawodnictwa przez dowody wdzięczności.
Teraz Marks!
Aby uratować polską służbę zdrowia, nie wystarczy - co z radością proponują środowiska lekarskie - wpompować weń więcej pieniędzy. Dodatkowe pieniądze muszą być dobrze zaadresowane i racjonalnie wykorzystane. Nie trzeba mędrca, aby wiedzieć, że jest to możliwe przy maksymalnym urynkowieniu systemu i pojawieniu się po stronie podażowej działających efektywnie, najlepiej prywatnych właścicieli. Oznaczałoby to zamrożenie lub nawet obniżenie wysokości podatku zdrowotnego i decentralizację wydatkowania tych pieniędzy przy równoczesnym wprowadzeniu współpłatności za wszystkie usługi medyczne oraz promowaniu rozwoju indywidualnych ubezpieczeń medycznych. Rzecz jasna, w imię sprawiedliwości społecznej można w system ten wbudować rozwiązania chroniące najbiedniejszych, przewlekle chorych czy cierpiących na choroby, których leczenie jest szczególnie kosztowne. Takie rozwiązania w poszczególnych krajach istnieją i ich implementacja, a nie sam fakt modyfikacji systemu, powinna być przedmiotem dyskusji.
Wrażliwy społecznie lewicowy rząd i sam Marek Belka niczego takiego jednak nie zrobią, bo marzą tylko od dotrwaniu do wyborów jesienią 2005 r. i załapaniu się w nich choćby na 5 procent głosów. Dlatego bardziej prawdopodobny jest inny scenariusz: służba zdrowia będzie dalej gnić i konać wskutek toczącej ją gangreny. Ponieważ jednak ktoś musi ludzi leczyć, przy cichej zgodzie władz placówki medyczne przejdą na "nie rejestrowane leczenie odpłatne". Ukształtuje się opisana przez Karola Marksa "prosta, przypadkowa forma wymiany". Medycy będą brali za swe usługi ceny zróżnicowane, uzależnione od wolnych mocy przerobowych i zamożności pacjenta (od jednego 5 tys. zł, od innego połeć słoniny i kopę jaj). Z biegiem czasu rynek będzie się uśredniał, przechodząc do "rozwiniętej pieniężnej formy wymiany". Z kolei pacjenci, którzy zauważą, że jednorazowe wydatki medyczne są bardzo kosztowne, zaczną poszukiwać możliwości ubezpieczeń.
W ten sposób za jakieś 50 lat z truchła uspołecznionej służby zdrowia wyrośnie zdrowy system. A 50 tys. funkcjonariuszy NFZ, siedzących w gabinetach przy ulicy Grójeckiej, w licznych oddziałach terenowych oraz urzędach rejestrowania, refundowania, kontraktowania itp., najprawdopodobniej tego w ogóle nie zauważy.
Abonament na zdrowie Miesięczne ceny pakietów usług medycznych w prywatnej służbie zdrowia |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 29/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.