Rockmani wzywają fanów do pójścia do urn, by "zdjąć Busha z urzędu" Michael Moore, twórca antybushowskiego filmu "Fahrenheit 9/11", nie jest sam. Wspiera go głośny, by nie powiedzieć jazgotliwy, chór amerykańskich piosenkarzy i rockmanów. Ponad rok temu to środowisko wygłaszało tylko pojedyncze antywojenne deklaracje. Po prostu czuli wtedy, że mówiąc takie rzeczy w pierwszych dniach po inwazji na Irak, popełniliby samobójstwo. Od kilku miesięcy są już pewni, że niczym nie ryzykują, więc zmontowali potężny antybushowski front. Obok etatowych rockowych kontestatorów oraz programowo antyestablishmentowych punkrockersów i raperów znajdują się w nim wykonawcy pop, dotąd raczej trzymający się z dala od polityki, na przykład Madonna, George Michael czy Rickie Lee Jones. Do frontu przystąpili też niektórzy przedstawiciele w większości konserwatywnego nurtu country.
Skala i intensywność antybushowskiej kampanii zmuszają do postawienia pytania, czy rzeczywiście chodzi tu tylko o wojnę z Irakiem. Antybushowcy twierdzą, że po raz kolejny Amerykanie zostali oszukani przez swojego prezydenta, a ich wielki kraj zmierza ku kolejnej klęsce. Wiedzą, że Ameryka może wielkodusznie przymknąć oko na jakąś Monikę Lewinsky, ale nie wybacza prezydentom trumien spowitych w gwieździsty sztandar. Prawie 40 lat temu przekonał się o tym odpowiedzialny za eskalację wojny w Wietnamie Lyndon B. Johnson. Słuchając dziś takich utworów jak "Bushleaguer" Pearl Jam, "Jubilee" i "Radio Baghdad" Patti Smith czy "Megalomaniac" grupy Incubus, czuje się klimat filmu "Fahrenheit 9/11". Można odnieść wrażenie, że Ameryka marzy o zastąpieniu obecnego prezydenta kimś, kto lepiej sprosta wyzwaniom XXI wieku, tak jak wyzwaniom epoki zimnej wojny sprostał pochowany niedawno w glorii bohatera narodowego prezydent Ronald Reagan.
Bushofobia
Antybushowska kampania zaczęła się w czasach, gdy inwazja na Irak cieszyła się pełnym poparciem mediów i prawie 80 proc. Amerykanów. Pionierami byli Beastie Boys ("In A World Gone Mad"), R.E.M. ("The Last Straw"), Lenny Kravitz ("We Want Peace"), DJ Shadow ("March Of Death") czy System Of A Down ("Boom"). W ubiegłym roku, kilka dni przed antybushowskim wystąpieniem Michaela Moore'a podczas ceremonii rozdania Oscarów, prezydenta zaatakowała żeńska grupa wokalna Dixie Chicks.
Dixie Chicks szybko znalazły naśladowców. W Cleveland podczas ceremonii wprowadzania kolejnych osób do Rockandrollowego Panteonu Sławy Neil Young - 57-letnia legenda rocka - stwierdził: "Dzisiaj świetnie się bawimy, ale za tydzień będziemy zabijać ludzi. Czuję się tak, jakbym siedział w wielkim benzynożernym wanie prowadzonym przez faceta pijanego jak skurwysyn". Po serii takich wystąpień dziś w tym środowisku jest wręcz w złym tonie wyrażać poparcie dla Busha.
Pieśni buntu
Amerykańscy rockmani świadomie podczepiają się pod tradycję pieśni protestu czy bojowych hymnów rozmaitej maści powstańców i rebeliantów. A ta tradycja sięga co najmniej średniowiecza. Dość wziąć do ręki album anarchopunkowej grupy Chumbawamba "English Rebel Songs 1381-1984", by się przekonać, że najstarszy z przypomnianych na nim utworów "The Cutty Wren" pochodzi z czasów chłopskiej rewolty Wata Tylera w XIV wieku. Tego rodzaju utwory nieodmiennie cechował brak pokory i respektu wobec władzy. Nic się nie zmieniło, tyle że w demokracjach za śpiewanie podobnych piosenek nie ląduje się już w lochu czy pod murem.
Ojcem chrzestnym współczesnego protest songu był amerykański bard Woody Guthrie, który z kolei inspirował Boba Dylana i folkowców czasów wielkiego strachu przed nuklearną zagładą i czasów walki o prawa obywatelskie. Ballady "Masters Of War", "Blowin' In The Wind", "A Hard Rain's A-Gonna Fall" czy "It's Alright, Ma (I'm Only Bleeding)" należą do klasyki gatunku. Dylan wszak był duchem niezależnym i nie zamierzał się poddać dyktatowi "czerwonego" Greenwich Village. Gitarę akustyczną zamienił na elektryczną i choć przez amerykańskie brodate sobowtóry Marksa i Engelsa został okrzyknięty renegatem, na tej zamianie zyskał rock.
Rock stał się alternatywnym środkiem przekazu wraz z pojawieniem się antyestablishmentowych i antywojennych songów: od "I-Feel-Like-I'm-Fixin'-To-Die Rag" zespołu Country Joe & The Fish, po "Imagine" i "Give Peace A Chance" Johna Lennona, polityczne spektakle grupy Mothers Of Invention Franka Zappy i lewackie manifestacje protoheavymetalowej formacji MC5 z Detroit. Za szczególnie antyamerykańskie wybryki Biały Dom czasów Richarda Nixona uznał skowyt gitary Jimiego Hendriksa w odegranej na zakończenie festiwalu Woodstock instrumentalnej wersji hymnu państwowego "Star-Spangled Banner" oraz funkowy utwór "War (What Is It Good For?)" Edwina Starra.
Kokietowanie szarpidrutów
Michaela Moore'a w antybushowskiej kampanii wspierają ludzie, którzy tak jak on nie pogodzili się z wygraną Busha w wyborach 2000 r. Należy do nich Fat Mike, lider punkowej formacji NOFX - pomysłodawca i producent bestsellerowej składanki "Rock Against Bush", na której znalazły się nagrania m.in. Offspring, Sum 41, Ataris, Bad Religion i Ministry. Po raz pierwszy w 25-letniej historii punk rocka przedstawiciele tego gatunku wzywają fanów do pójścia do urn, by - jak mówi Mike - "zdjąć Busha z urzędu". W podobnym duchu utrzymany jest apel 2 tys. delegatów czterodniowej hiphopowej konwencji, która odbyła się w Newark w czerwcu tego roku. To gremium reprezentuje wykonawców, którzy sprzedają miliony płyt i praktycznie decydują o modzie i stylu bycia dzisiejszych dwudziestolatków. "Młodzi ludzie muszą zacząć myśleć poważnie o wyborach, bo polityka to długa wojna, a nie pojedyncza bitwa" - oświadczył dziennikarzowi "Miami Herald" rzecznik prasowy konwencji.
Z wieloletniego uśpienia przebudziła się ostatnio organizacja Rock the Vote, która powstała przed wyborami w 1992 r. i której przypisuje się pozyskanie głosów decydujących o zwycięstwie Billa Clintona nad Bushem seniorem. Cel, jakim było odsunięcie od władzy republikanów, został wtedy osiągnięty. Dziś głoszą oni, że za sprawą Busha juniora są poważnie zagrożone wolności obywatelskie, w tym święta dla każdego Amerykanina pierwsza poprawka gwarantująca swobodę wypowiedzi. Rock the Vote chce i może ponownie odegrać rolę języczka u wagi w zbliżających się wyborach.
Rywal Busha John Kerry zdaje sobie sprawę z potencjalnego znaczenia elektoratu rockowo-hiphopowo-punkrockowo-heavymetalowo-altrockowego. Nie na darmo całą prasę obiegło niedawno jego zdjęcie z Johnem Lennonem zrobione podczas jednego z antywojennych wieców na początku lat 70. Sam Kerry pojawił się na scenie z gitarą podczas koncertu Moby'ego. Zakładając, że i tym razem głosy rozłożą się w proporcji 50:50, kokietowanie szarpidrutów może się okazać trafioną inwestycją. Problem w tym, że jeśli Kerry ma rzeczywiście zadatki na męża stanu, jakiego wygląda z utęsknieniem Ameryka, bardzo głęboko je ukrył.
Bushofobia
Antybushowska kampania zaczęła się w czasach, gdy inwazja na Irak cieszyła się pełnym poparciem mediów i prawie 80 proc. Amerykanów. Pionierami byli Beastie Boys ("In A World Gone Mad"), R.E.M. ("The Last Straw"), Lenny Kravitz ("We Want Peace"), DJ Shadow ("March Of Death") czy System Of A Down ("Boom"). W ubiegłym roku, kilka dni przed antybushowskim wystąpieniem Michaela Moore'a podczas ceremonii rozdania Oscarów, prezydenta zaatakowała żeńska grupa wokalna Dixie Chicks.
Dixie Chicks szybko znalazły naśladowców. W Cleveland podczas ceremonii wprowadzania kolejnych osób do Rockandrollowego Panteonu Sławy Neil Young - 57-letnia legenda rocka - stwierdził: "Dzisiaj świetnie się bawimy, ale za tydzień będziemy zabijać ludzi. Czuję się tak, jakbym siedział w wielkim benzynożernym wanie prowadzonym przez faceta pijanego jak skurwysyn". Po serii takich wystąpień dziś w tym środowisku jest wręcz w złym tonie wyrażać poparcie dla Busha.
Pieśni buntu
Amerykańscy rockmani świadomie podczepiają się pod tradycję pieśni protestu czy bojowych hymnów rozmaitej maści powstańców i rebeliantów. A ta tradycja sięga co najmniej średniowiecza. Dość wziąć do ręki album anarchopunkowej grupy Chumbawamba "English Rebel Songs 1381-1984", by się przekonać, że najstarszy z przypomnianych na nim utworów "The Cutty Wren" pochodzi z czasów chłopskiej rewolty Wata Tylera w XIV wieku. Tego rodzaju utwory nieodmiennie cechował brak pokory i respektu wobec władzy. Nic się nie zmieniło, tyle że w demokracjach za śpiewanie podobnych piosenek nie ląduje się już w lochu czy pod murem.
Ojcem chrzestnym współczesnego protest songu był amerykański bard Woody Guthrie, który z kolei inspirował Boba Dylana i folkowców czasów wielkiego strachu przed nuklearną zagładą i czasów walki o prawa obywatelskie. Ballady "Masters Of War", "Blowin' In The Wind", "A Hard Rain's A-Gonna Fall" czy "It's Alright, Ma (I'm Only Bleeding)" należą do klasyki gatunku. Dylan wszak był duchem niezależnym i nie zamierzał się poddać dyktatowi "czerwonego" Greenwich Village. Gitarę akustyczną zamienił na elektryczną i choć przez amerykańskie brodate sobowtóry Marksa i Engelsa został okrzyknięty renegatem, na tej zamianie zyskał rock.
Rock stał się alternatywnym środkiem przekazu wraz z pojawieniem się antyestablishmentowych i antywojennych songów: od "I-Feel-Like-I'm-Fixin'-To-Die Rag" zespołu Country Joe & The Fish, po "Imagine" i "Give Peace A Chance" Johna Lennona, polityczne spektakle grupy Mothers Of Invention Franka Zappy i lewackie manifestacje protoheavymetalowej formacji MC5 z Detroit. Za szczególnie antyamerykańskie wybryki Biały Dom czasów Richarda Nixona uznał skowyt gitary Jimiego Hendriksa w odegranej na zakończenie festiwalu Woodstock instrumentalnej wersji hymnu państwowego "Star-Spangled Banner" oraz funkowy utwór "War (What Is It Good For?)" Edwina Starra.
Kokietowanie szarpidrutów
Michaela Moore'a w antybushowskiej kampanii wspierają ludzie, którzy tak jak on nie pogodzili się z wygraną Busha w wyborach 2000 r. Należy do nich Fat Mike, lider punkowej formacji NOFX - pomysłodawca i producent bestsellerowej składanki "Rock Against Bush", na której znalazły się nagrania m.in. Offspring, Sum 41, Ataris, Bad Religion i Ministry. Po raz pierwszy w 25-letniej historii punk rocka przedstawiciele tego gatunku wzywają fanów do pójścia do urn, by - jak mówi Mike - "zdjąć Busha z urzędu". W podobnym duchu utrzymany jest apel 2 tys. delegatów czterodniowej hiphopowej konwencji, która odbyła się w Newark w czerwcu tego roku. To gremium reprezentuje wykonawców, którzy sprzedają miliony płyt i praktycznie decydują o modzie i stylu bycia dzisiejszych dwudziestolatków. "Młodzi ludzie muszą zacząć myśleć poważnie o wyborach, bo polityka to długa wojna, a nie pojedyncza bitwa" - oświadczył dziennikarzowi "Miami Herald" rzecznik prasowy konwencji.
Z wieloletniego uśpienia przebudziła się ostatnio organizacja Rock the Vote, która powstała przed wyborami w 1992 r. i której przypisuje się pozyskanie głosów decydujących o zwycięstwie Billa Clintona nad Bushem seniorem. Cel, jakim było odsunięcie od władzy republikanów, został wtedy osiągnięty. Dziś głoszą oni, że za sprawą Busha juniora są poważnie zagrożone wolności obywatelskie, w tym święta dla każdego Amerykanina pierwsza poprawka gwarantująca swobodę wypowiedzi. Rock the Vote chce i może ponownie odegrać rolę języczka u wagi w zbliżających się wyborach.
Rywal Busha John Kerry zdaje sobie sprawę z potencjalnego znaczenia elektoratu rockowo-hiphopowo-punkrockowo-heavymetalowo-altrockowego. Nie na darmo całą prasę obiegło niedawno jego zdjęcie z Johnem Lennonem zrobione podczas jednego z antywojennych wieców na początku lat 70. Sam Kerry pojawił się na scenie z gitarą podczas koncertu Moby'ego. Zakładając, że i tym razem głosy rozłożą się w proporcji 50:50, kokietowanie szarpidrutów może się okazać trafioną inwestycją. Problem w tym, że jeśli Kerry ma rzeczywiście zadatki na męża stanu, jakiego wygląda z utęsknieniem Ameryka, bardzo głęboko je ukrył.
Więcej możesz przeczytać w 29/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.