W "Ostatnim tangu w Paryżu" Marlon Brando swoją kreacją złożył hołd mężczyznom, którzy mają odwagę być słabi Sława była dla Marlona Brando jak 500-kilogramowa małpa, której nigdy nie był w stanie zrzucić z własnych pleców" - powiedział tuż po śmierci gwiazdora jeden z jego hollywoodzkich przyjaciół. Nie chciała mu odpuścić, mimo że nie był dla niej dobrym panem. Małpy nie zrażało ani to, że aktor nigdy o nią specjalnie nie dbał, ani to, że najchętniej zagłodziłby ją na śmierć. Banany były dla niego, a nie dla niej. Za nic miał zaszczyty. Tak naprawdę nic nie obchodziły go panie w długich sukniach i wyelegantowani panowie stojący w kolejce do sławy. W tym względzie przez całe swoje życie był nieprzewidywalny i w pewnym sensie zmienny jak kobieta. Chociaż nikt, nawet jego wrogowie, nie mieli wątpliwości, że mimo swojej kapryśności Brando to stuprocentowy mężczyzna.
Bycie gwiazdorem przestało go interesować w tym samym momencie, w którym nim został. Bycie uwodzicielem straciło dla niego smak, gdy nie musiał się już starać o miłość, bo ta i tak przychodziła do niego na każde zawołanie. Tak jak małpa.
Po pierwszych sukcesach w kontraktach umieszczał punkt, z którego wynikało, że każdego dnia o godzinie czwartej po południu opuści plan filmowy. Szedł wówczas na spotkanie ze swoim psychoanalitykiem. Obaj panowie godzinami przeganiali demony męczące aktora. Zmory, które nie pozwalały mu się cieszyć z zawodowej pozycji i utrudniały partnerskie relacje z kobietami. Autodestrukcja zawsze brała górę. Bywało, że podczas telewizyjnych programów na żywo swoim zachowaniem zawstydzał prowadzących i do zaproszonej aktorki zwracał się słowami: "Zsa Zsa Gabor mówi tak dużo, a przecież z takim biustem mogłaby się w ogóle nie odzywać".
Im bardziej podobał się kobietom, tym częściej w stosunku do nich przybierał manierę szowinistycznego adwersarza. "Mężczyzna może z tobą zrobić tylko jedną rzecz: przelecieć cię" - po swojemu flirtował na oczach telewizyjnej publiczności z inną gwiazdą. Jego erotyczna biografia to dni i lata pełne przygód na jedną noc i takich związków, z których rodziły się dzieci. "Zobaczyłam Marlona po raz pierwszy w październiku 1955 r. - wspomina była żona Anna Kashfi. - Nie zaiskrzyło między nami i żadne dzwony w niebie się nie odezwały". Co więcej, Brando zachowywał się jak mężczyzna, który nie myśli o niczym innym tylko o ucieczce. Kobiety za nim szalały, chciały mu myć stopy i wycierać je własnymi włosami. Równie często go nienawidziły. Niezauważane, lekceważone czy porzucane pragnęły jednego - zemsty. Udzielały wówczas wywiadów, pisały wspomnienia, w których nie wystawiały aktorowi wysokich ocen. Jawił się w nich jako mężczyzna leniwy, bez polotu i nieporadny w alkowie. Mimo to nie zrażony licznymi niepowodzeniami, Brando zakochiwał się w coraz to innej piękności. Otoczony egzotycznymi żonami i kochankami wzbudzał cichy podziw... małpy, ale też głośno manifestowaną niechęć ze strony innych mężczyzn. Według nich, zamiłowanie Brando do Haitanek i Polinezyjek brało się z nadszarpniętego ego aktora i z nieumiejętności radzenia sobie z kobietami o silnej osobowości. "Marlon jest jak dziecko" - mawiał Francis Ford Coppola. Marlon jest niedorosły - skarżyły się byłe kochanki. Tak czy inaczej, Brando doskonale wpisywał się w socjologiczny obrazek swoich czasów.
Świadomie, czy też nieświadomie, stawał się prototypem mężczyny na nowe czasy. To właśnie wtedy w Ameryce zaczęto poddawać w wątpliwość istnienie tzw. tradycyjnej męskości. Zainteresowano się mężczyzną jako mężczyzną, a nie tylko jego funkcjonowaniem w strukturach społecznych. Chociaż gdyby spróbować przyłożyć osobowość Brando do norm proponowanych przez ówczesnych amerykańskich socjologów, to nie pasuje on do żadnych z nich. Bo nie pasuje do tej, która zakładała, że mężczyźni chcą za wszelką cenę osiągnąć uznanie. Brando miał przecież swoją małpę, delikatnie mówiąc, w nosie. Nie wpisuje się w założenie, że w życiorysie każdego mężczyzny trwałe miejsce ma twardość. Każdy, kto widział Brando w "Ostatnim tangu w Paryżu" Bernardo Bertolucciego, nie ma wątpliwości, że stworzona przez niego kreacja to hołd złożony wszystkim tym mężczyznom, którzy mieli i mają odwagę być słabi. W bezkompromisowym portrecie zatraconego w życiu mężczyzny zagrał samego siebie. Wreszcie norma, która miała wyznaczać bycie prawdziwym samcem, a której aktor także zadał kłam, to zadeklarowana już genetycznie antykobiecość. Nie w poglądach, ale w sposobie myślenia i bycia. Brando jak mało kto lubił w życiu prowokować cyniczną brutalnością, ale i uwodzić zmysłową delikatnością, co potem często przenosił na plan. Raz był męski, raz na swój sposób kobiecy. Tylko jego kolega po fachu James Caan nie miał wątpliwości: "Ten z mojego pokolenia, kto nie przyzna, że Marlon był prawdziwym mężczyzną - kłamie". Małpa, mimo że najwierniejsza z wszystkich jego kochanek, milczała w tej sprawie do końca.
Po pierwszych sukcesach w kontraktach umieszczał punkt, z którego wynikało, że każdego dnia o godzinie czwartej po południu opuści plan filmowy. Szedł wówczas na spotkanie ze swoim psychoanalitykiem. Obaj panowie godzinami przeganiali demony męczące aktora. Zmory, które nie pozwalały mu się cieszyć z zawodowej pozycji i utrudniały partnerskie relacje z kobietami. Autodestrukcja zawsze brała górę. Bywało, że podczas telewizyjnych programów na żywo swoim zachowaniem zawstydzał prowadzących i do zaproszonej aktorki zwracał się słowami: "Zsa Zsa Gabor mówi tak dużo, a przecież z takim biustem mogłaby się w ogóle nie odzywać".
Im bardziej podobał się kobietom, tym częściej w stosunku do nich przybierał manierę szowinistycznego adwersarza. "Mężczyzna może z tobą zrobić tylko jedną rzecz: przelecieć cię" - po swojemu flirtował na oczach telewizyjnej publiczności z inną gwiazdą. Jego erotyczna biografia to dni i lata pełne przygód na jedną noc i takich związków, z których rodziły się dzieci. "Zobaczyłam Marlona po raz pierwszy w październiku 1955 r. - wspomina była żona Anna Kashfi. - Nie zaiskrzyło między nami i żadne dzwony w niebie się nie odezwały". Co więcej, Brando zachowywał się jak mężczyzna, który nie myśli o niczym innym tylko o ucieczce. Kobiety za nim szalały, chciały mu myć stopy i wycierać je własnymi włosami. Równie często go nienawidziły. Niezauważane, lekceważone czy porzucane pragnęły jednego - zemsty. Udzielały wówczas wywiadów, pisały wspomnienia, w których nie wystawiały aktorowi wysokich ocen. Jawił się w nich jako mężczyzna leniwy, bez polotu i nieporadny w alkowie. Mimo to nie zrażony licznymi niepowodzeniami, Brando zakochiwał się w coraz to innej piękności. Otoczony egzotycznymi żonami i kochankami wzbudzał cichy podziw... małpy, ale też głośno manifestowaną niechęć ze strony innych mężczyzn. Według nich, zamiłowanie Brando do Haitanek i Polinezyjek brało się z nadszarpniętego ego aktora i z nieumiejętności radzenia sobie z kobietami o silnej osobowości. "Marlon jest jak dziecko" - mawiał Francis Ford Coppola. Marlon jest niedorosły - skarżyły się byłe kochanki. Tak czy inaczej, Brando doskonale wpisywał się w socjologiczny obrazek swoich czasów.
Świadomie, czy też nieświadomie, stawał się prototypem mężczyny na nowe czasy. To właśnie wtedy w Ameryce zaczęto poddawać w wątpliwość istnienie tzw. tradycyjnej męskości. Zainteresowano się mężczyzną jako mężczyzną, a nie tylko jego funkcjonowaniem w strukturach społecznych. Chociaż gdyby spróbować przyłożyć osobowość Brando do norm proponowanych przez ówczesnych amerykańskich socjologów, to nie pasuje on do żadnych z nich. Bo nie pasuje do tej, która zakładała, że mężczyźni chcą za wszelką cenę osiągnąć uznanie. Brando miał przecież swoją małpę, delikatnie mówiąc, w nosie. Nie wpisuje się w założenie, że w życiorysie każdego mężczyzny trwałe miejsce ma twardość. Każdy, kto widział Brando w "Ostatnim tangu w Paryżu" Bernardo Bertolucciego, nie ma wątpliwości, że stworzona przez niego kreacja to hołd złożony wszystkim tym mężczyznom, którzy mieli i mają odwagę być słabi. W bezkompromisowym portrecie zatraconego w życiu mężczyzny zagrał samego siebie. Wreszcie norma, która miała wyznaczać bycie prawdziwym samcem, a której aktor także zadał kłam, to zadeklarowana już genetycznie antykobiecość. Nie w poglądach, ale w sposobie myślenia i bycia. Brando jak mało kto lubił w życiu prowokować cyniczną brutalnością, ale i uwodzić zmysłową delikatnością, co potem często przenosił na plan. Raz był męski, raz na swój sposób kobiecy. Tylko jego kolega po fachu James Caan nie miał wątpliwości: "Ten z mojego pokolenia, kto nie przyzna, że Marlon był prawdziwym mężczyzną - kłamie". Małpa, mimo że najwierniejsza z wszystkich jego kochanek, milczała w tej sprawie do końca.
Więcej możesz przeczytać w 29/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.