Rozmowy z politykami w telewizji i stacjach radiowych są tak anachroniczne jak nieme kino Politycy bardzo się dla nas, wyborców, poświęcają. Gdy my po przebudzeniu włączamy radio, oni już dawno są po porannej toalecie i odpowiadają na pytania. Najwcześniej zaczynają "Sygnały dnia" w pierwszym programie Polskiego Radia. Potem trzeba biec do "Salonu politycznego Trójki", by zaraz zamienić się w "Gościa Radia Zet". Czasem uda się jeszcze wpaść do TOK FM. Mniej istotne jest, czy wyborcy tego naprawdę słuchają. Są dowody, że niekoniecznie. Podobnie jest z telewizją. Przekonanie, że nadawanie rozmów z politykami jest samograjem na dekady, przypomina wiarę twórców niemego kina, iż na zawsze niemym ono pozostanie. Jakież było ich zaskoczenie, gdy w kinie pojawił się dźwięk, a potem kolor. Rozmowy z politykami w mediach elektronicznych są takim niemym kinem - gatunkiem skazanym na wymarcie.
Odklejacz Tyczyński
Pierwszą osobą, która po niemal piętnastu latach doszła do wniosku, że Polacy nie słuchają polityków, albo słuchają ich coraz mniej chętnie, i odważyła się ich odkleić od mikrofonów, był prezes RMF FM Stanisław Tyczyński. Przed rokiem po wakacyjnej przerwie wywiady z politykami nie wróciły na antenę. W okolicach krakowskiego kopca Kościuszki nie zaobserwowano jednak demonstracji rozczarowanych słuchaczy. Słuchalność RMF w porannym prime time wciąż rośnie, i to zdecydowanie szybciej niż w innych pasmach. Podobny manewr jak Tyczyński wykonali mniej więcej w tym samym czasie Mariusz i Piotr Walterowie. Zaproponowali przeniesienie programu Moniki Olejnik "Kropka nad i" z TVN do informacyjnego TVN 24. Olejnik się nie zgodziła i od początku września możemy ją oglądać w publicznej Jedynce w programie "Prosto w oczy".
Prosto do Olejnik podążają po znojnym dniu politycy, których wysłuchaliśmy wcześniej w stacjach radiowych, w TVN 24 oraz w publicznej TVP 3. A to i tak pewien postęp, bo do niedawna tych samych zmęczonych pracą dla Polski osobników mogliśmy oglądać codziennie w "Gościu Jedynki" (ulubionym programie SLD), "Monitorze Wiadomości" (również TVP 1), "Politycznym graffiti" (Polsat), w niesławnej pamięci "Tygodniku politycznym Jedynki" (zwoływanym przez Andrzeja Kwiatkowskiego zlocie wysłanników Sejmu, rządu i prezydenta), "Linii specjalnej" (antena Dwójki na godzinę oddana jednemu działaczowi!) i najbardziej kuriozalnym programie politycznym w dziejach światowej telewizji, czyli w "Forum".
Ścinanie gadających głów
Kuriozalność programu "Forum", którą dostrzega nawet prowadzący go Kamil Durczok (nieoficjalnie mówi się, że wkrótce zrezygnuje), polega na tym, że mocą rozporządzenia Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przedstawiciele wszystkich partii, na które głosowało więcej niż 3 proc. wyborców, muszą tam zostać zaproszeni. W cywilizowanych krajach zaprasza się do telewizji polityków, którzy mają coś ważnego do powiedzenia. W krajach totalitarnych polityk mówi, co chce. Tymczasem "Forum" to ni pies, ni wydra, liczy się procenty głosów i czas wystąpień, podczas których można wygłaszać deklaracje. Dlatego politycy zamiast mówić deklamują - najczęściej idiotyzmy.
Polskie media elektroniczne są dotknięte czymś, co można by nazwać syndromem "Forum". Kiedy TVN zrezygnował z "Kropki nad i" Moniki Olejnik, biadano nad upadkiem stacji. Tymczasem jej szefowie doskonale wyczuli, że forma wywiadu politycznego w dobie atrakcyjnych telewizyjnych widowisk to anachronizm. Prof. Wiesław Godzic, medioznawca, autor książki o współczesnych gatunkach telewizyjnych, zauważa, że gadające głowy polityków są specjalnością środkowoeuropejską. - Nigdzie indziej nie pozwala się politykom na tak obszerne prezentowanie poglądów w dowolnych kwestiach. Nigdzie indziej nie zostaje się też gwiazdą dziennikarstwa dlatego, że potrafi się zadawać pytania politykom i egzekwować odpowiedzi. To powinien umieć każdy dziennikarz - mówi Godzic.
Jesienny wysyp telewizyjnej publicystyki pitraszonej przez największe gwiazdy polskiego dziennikarstwa pokazuje przynajmniej dwa zjawiska. Po pierwsze, kończy się czas gadających głów, statycznych rozmów politycznych, których niekwestionowaną królową była przez lata Monika Olejnik. Po drugie, pojawiły się nieśmiałe próby pożenienia publicystyki z rozrywką. Wciąż przeważa talk, ale tu i ówdzie kiełkuje show, do którego wszak telewizja jest stworzona. Kamil Durczok w "Debacie" zaprasza rozemocjonowany tłum gości, u Jacka Żakowskiego pływa dostojny sum, a Piotr Najsztub rozmawia z Romanem Giertychem na gigantycznych obcasach, by mu dorównać wzrostem. Gwiazdy naszego dziennikarstwa nieśmiało próbują stworzyć coś, co w USA zwie się info-entertainment lub political-entertainment. Na razie są to próby średnio udane. By się powiodły, trzeba ostatecznie ściąć gadające głowy.
Oczekiwano tego od Tomasza Lisa. Ale jego nowy polsatowski program "Co z tą Polską?" na pewno nie jest wytyczeniem nowego standardu. Lisowi udało się zamerykanizować newsy, ale nad rewolucją publicystyczną musi jeszcze popracować.
Nudny anachronizm
Według badań amerykańskich, tzw. attention spent, czyli skupienie uwagi przeciętnego widza, wynosi około 8 minut. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie zaproponuje w prime time 15-minutowej rozmowy z politykiem na tematy bieżące. Propozycja w rodzaju programu "Prosto w oczy" to pomysł powrotu do prehistorii telewizji. TVP chwali się sukcesem i 2,5-milionową widownią. Tyle że z prowadzonych od ośmiu lat badań AGB wynika, że po "Wiadomościach" można puścić cokolwiek, a i tak telewizory będą włączone w dwóch, trzech milionach domów.
Skacząc po telewizyjnych kanałach, możemy się zatrzymać na scenie, która może się zdarzyć tylko w polskiej telewizji. Oto dwóch albo więcej polityków wrzeszczy na siebie, a prowadzący debatę dziennikarz rozpaczliwie próbuje odzyskać kontrolę nad programem. Ostatnio takie sytuacje mogliśmy oglądać u Moniki Olejnik (Lech Kaczyński kontra Marek Borowski) i Bogdana Rymanowskiego (szalejący Andrzej Lepper i kpiący z niego Jan Rokita). - W Polsce istnieje recepta na udany program: trzeba zaprosić dwóch polityków, którzy się nie lubią, i niech się kłócą - mówi Tomasz Sekielski, który w TVN 24 wspólnie z Andrzejem Morozowskim prowadzi "Prześwietlenie". - To potwornie oklepana formuła, tak jak i w ogóle schemat wywiadu z politykami. Oni rzadko bywają dobrymi rozmówcami. Zresztą, skoro kreują pewne wydarzenia, to dlaczego mają je jeszcze komentować? - dodaje Sekielski. Sekunduje mu Kamil Durczok. - Czas programów, które politycy traktują niczym przedłużenie sejmowej mównicy, już minął - twierdzi Durczok. - Rozmowy z politykami to schodząca formuła. W Polsce jest może pięciu polityków, którzy potrafią ciekawie mówić - dodaje Dorota Gawryluk, prowadząca do niedawna w Polsacie "Polityczne graffiti". Ma jednak receptę na to, co z tym począć. - Ja coraz rzadziej pytam o kwestie merytoryczne, a coraz częściej o sprawy ludzkie - mówi Gawryluk.
- Ile razy można kogoś pytać, czy poprze rząd Belki? To w ogóle nie jest ciekawe - wzdryga się Sekielski. Jego zdaniem, korzystnym dla widza zabiegiem jest zapraszanie do programów o polityce ludzi spoza polityki. Gdy rozgrywała się tragedia w Biesłanie, zaprosił rapera Eldo, który przeszedł na islam. Jego punkt widzenia wydał mu się ciekawszy od tego, co na wszystkich kanałach recytowali Polko, Petelicki czy Dziewulski.
Prowadzący "Prześwietlenie" Sekielski i Morozowski wyglądają na poważnych dziennikarzy, ale przyprawiają program kilkoma szczyptami humoru. Kłócą się na wizji, żartują z siebie i gości. Ponieważ wychodzi im to nieźle, od ich programu do show jest już blisko. Tym bardziej że autorzy "Prześwietlenia" potrafią korzystać ze środków telewizyjnych. Gdy pytali Leszka Millera o jego słynną goebbelsowską metaforę, pokazywali filmy z bunkra Hitlera, w tym zdjęcia martwego Goebbelsa.
Tradycyjnego wywiadu politycznego broni Monika Olejnik, klasyk gatunku. - To nie formuła się wypaliła, lecz politycy. Opatrzyły się ich twarze, znudziły tematy. Wybory i nowy parlament zmienią tę sytuację - przekonuje. Jej zdaniem, wywiad telewizyjny przeżyje. - Jeżeli Larry King od lat rozmawia z politykami, to dlaczego ja mam tego nie robić? I czy w ramach robienia show mam zapraszać do studia tańczące panienki? - pyta. Tyle że Larry King już od dawna zaprasza głównie gwiazdy, a jego program ma coraz więcej cech show.
Polityka drukowana
Przyszłość należy jednak do tych, którzy pójdą śladem wytyczonym przez Sekielskiego i Morozowskiego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi, że polityków nie należy zapraszać do studia telewizyjnego czy radiowego. Forma tradycyjnego wywiadu z politykiem wywodzi się jednak z czasów, które prof. Godzic nazywa paleotelewizją. - Jeszcze w latach 80. nawet właściciele zachodnich stacji komercyjnych uważali, że misja mediów polega również na tym, by często dawać głos politykom. Dziś pojawiają się oni w konkretnej sprawie w wiadomościach albo w programach rozrywkowych, podobnie jak inne celebrities - mówi Godzic. Jest jeszcze inna możliwość: ponieważ rozmowy o polityce budzą zainteresowanie niszowe, niczym programy dla działkowców, pasują do stacji niszowych, takich jak TVN 24 czy Radio TOK FM. Przywoływany przez Monikę Olejnik Larry King występuje właśnie w informacyjnym CNN, które w USA ma jedynie
4 proc. oglądalności.
Neil Postman w książce "Zabawić się na śmierć" dowodzi, że różne tematy pasują do rozmaitych mediów. I tak "poważna polityka" z definicji źle wypada w telewizji, której istotą jest rozrywka, a cechą - szybkość przekazu. Najlepszym medium był dla niej druk, a kiedy został zdystansowany przez telewizję, tradycyjna polityczna debata podupadła. Dziś trzeba nowych sposobów, by dotrzeć do widzów.
Przez talk-show do Białego Domu
Proces, który w Polsce zauważa na razie niewielka część właścicieli mediów, polityków i dziennikarzy, na Zachodzie już się dokonał. Badania Pew Research Center przeprowadzone przed ostatnimi wyborami prezydenckimi w USA pokazały, że jedynie 14 proc. ankietowanych podejmowało decyzję na podstawie tego, co usłyszą w programach politycznych. Al Gore przegrał, bo przywiązywał do nich zbyt dużą wagę - przyznali to po głosowaniu sztabowcy demokratów. George W. Bush zyskał zaś kilkaset tysięcy głosów dzięki występowi w talk-show Oprah Winfrey, gdzie bynajmniej nie mówił o polityce. Nic w tym dziwnego. Co piąty Amerykanin przed trzydziestką czerpie informacje o polityce wyłącznie z programów rozrywkowych. "Droga do Białego Domu wiedzie przez mój talk-show" - mówi David Letterman, gwiazdor amerykańskiej telewizji. I ma rację. Sztaby wszystkich liczących się polityków zabiegają, by we właściwym momencie pojawić cię w jego "Tonight Show", w "Oprah Winfrey Show", u Conana O'Briena bądź Jaya Leno. Arnold Schwarzenegger swoją decyzję o kandydowaniu na gubernatora Kalifornii ogłosił właśnie u Leno. Jeśli w USA polityk z pierwszej ligi zaczyna w telewizji występować w sprawach politycznych, to oznacza, że poważne kłopoty ma albo on, albo cały kraj. Wywiady polityczne (głównie z ekspertami) pojawiają się w kanałach informacyjnych albo w niszowej telewizji publicznej.
Medialny szpital na peryferiach
- Regularne przesłuchania typu Olejnik nie pojawiają się w niemieckiej telewizji. To jest chyba polska specjalność - mówi Gerhard Gnauck, warszawski korespondent "Die Welt". Do niedawna w Niemczech politycy zabiegali o zaproszenie od Haralda Schmidta, on zapraszał jednak tylko najważniejszych, z Joschką Fischerem i Gueneterem Verheugenem na czele. Program uważany za telewizyjny salon, bardzo prestiżowy, choć nie aż tak bardzo popularny, realizuje obecnie Sabine Christiansen. I czasem zaprasza polityków. We Francji i Włoszech nie brak programów publicystycznych. Jednak, z powodu oglądalności, wszyscy marzą, by pojawić się w przypominającym naszą "Bezludną wyspę" programie "Niech żyje niedziela" Michaela Bricera. Podobną rangę ma we Włoszech "Maurizio Costanzo Show" na Canale 5, flagowej telewizji Berlusconiego.
Nasi politycy jeszcze nie wiedzą, że bardziej niż ględzenie u Moniki Olejnik pomógłby ich wizerunkowi udział w TVN-owskim "Mamy cię" czy wizyta u Kuby Wojewódzkiego. W obu programach dobrze wypadł Marek Borowski, nie dziwią więc jego wysokie ostatnio notowania. Większość polityków boi się jednak Wojewódzkiego. W Polsce i innych krajach postkomunistycznych wciąż dominuje przekonanie, że politycy powinni się wypowiadać na mównicy, z odpowiednim namaszczeniem. To "rozpasanie publicystyczne" tyleż wywodzi się z początku lat 90., gdy pojawili się "nasi" politycy, ile z czasów dawniejszych. Stanowi dziwny koktajl dziewiczych lat wolności słowa i zamordyzmu, bo przecież wszyscy nadawcy są od polityków w jakimś stopniu zależni.
Dziś, gdy sekunda telewizyjnego czasu kosztuje dziesiątki tysięcy złotych, oglądając sążniste materiały z czasów PRL, popadamy często w nastrój sympatycznego rozrzewnienia, ale i potwornej nudy. Ile bełkotu lało się z ekranu! W tamtych czasach tkwią tak kuriozalne programy jak "Forum". Możemy się pocieszać, że w innych krajach naszego regionu jest jeszcze gorzej, bo nie dość, że media elektroniczne udostępniają anteny gadającym politycznym głowom niemal bez ograniczeń, to jeszcze dziennikarze są wobec rządzących równie ostrzy jak "Trybuna" wobec SLD. W czeskiej telewizji publicznej wybuchł nawet z tego powodu strajk, a mimo to niewiele się zmieniło. Kiedy przed rokiem pokazywano nową serię "Szpitala na peryferiach", kultowy serial komentowali politycy, którzy przy okazji pogadali sobie o sytuacji służby zdrowia. Polskie media elektroniczne szczęśliwie już nie są szpitalem, ale odrastające niczym u hydry polityczne głowy sytuują nas na medialnych peryferiach. Można skończyć z tą hydrą, bo gadające głowy nie trzymają się zbyt mocno.
Pierwszą osobą, która po niemal piętnastu latach doszła do wniosku, że Polacy nie słuchają polityków, albo słuchają ich coraz mniej chętnie, i odważyła się ich odkleić od mikrofonów, był prezes RMF FM Stanisław Tyczyński. Przed rokiem po wakacyjnej przerwie wywiady z politykami nie wróciły na antenę. W okolicach krakowskiego kopca Kościuszki nie zaobserwowano jednak demonstracji rozczarowanych słuchaczy. Słuchalność RMF w porannym prime time wciąż rośnie, i to zdecydowanie szybciej niż w innych pasmach. Podobny manewr jak Tyczyński wykonali mniej więcej w tym samym czasie Mariusz i Piotr Walterowie. Zaproponowali przeniesienie programu Moniki Olejnik "Kropka nad i" z TVN do informacyjnego TVN 24. Olejnik się nie zgodziła i od początku września możemy ją oglądać w publicznej Jedynce w programie "Prosto w oczy".
Prosto do Olejnik podążają po znojnym dniu politycy, których wysłuchaliśmy wcześniej w stacjach radiowych, w TVN 24 oraz w publicznej TVP 3. A to i tak pewien postęp, bo do niedawna tych samych zmęczonych pracą dla Polski osobników mogliśmy oglądać codziennie w "Gościu Jedynki" (ulubionym programie SLD), "Monitorze Wiadomości" (również TVP 1), "Politycznym graffiti" (Polsat), w niesławnej pamięci "Tygodniku politycznym Jedynki" (zwoływanym przez Andrzeja Kwiatkowskiego zlocie wysłanników Sejmu, rządu i prezydenta), "Linii specjalnej" (antena Dwójki na godzinę oddana jednemu działaczowi!) i najbardziej kuriozalnym programie politycznym w dziejach światowej telewizji, czyli w "Forum".
Ścinanie gadających głów
Kuriozalność programu "Forum", którą dostrzega nawet prowadzący go Kamil Durczok (nieoficjalnie mówi się, że wkrótce zrezygnuje), polega na tym, że mocą rozporządzenia Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przedstawiciele wszystkich partii, na które głosowało więcej niż 3 proc. wyborców, muszą tam zostać zaproszeni. W cywilizowanych krajach zaprasza się do telewizji polityków, którzy mają coś ważnego do powiedzenia. W krajach totalitarnych polityk mówi, co chce. Tymczasem "Forum" to ni pies, ni wydra, liczy się procenty głosów i czas wystąpień, podczas których można wygłaszać deklaracje. Dlatego politycy zamiast mówić deklamują - najczęściej idiotyzmy.
Polskie media elektroniczne są dotknięte czymś, co można by nazwać syndromem "Forum". Kiedy TVN zrezygnował z "Kropki nad i" Moniki Olejnik, biadano nad upadkiem stacji. Tymczasem jej szefowie doskonale wyczuli, że forma wywiadu politycznego w dobie atrakcyjnych telewizyjnych widowisk to anachronizm. Prof. Wiesław Godzic, medioznawca, autor książki o współczesnych gatunkach telewizyjnych, zauważa, że gadające głowy polityków są specjalnością środkowoeuropejską. - Nigdzie indziej nie pozwala się politykom na tak obszerne prezentowanie poglądów w dowolnych kwestiach. Nigdzie indziej nie zostaje się też gwiazdą dziennikarstwa dlatego, że potrafi się zadawać pytania politykom i egzekwować odpowiedzi. To powinien umieć każdy dziennikarz - mówi Godzic.
Jesienny wysyp telewizyjnej publicystyki pitraszonej przez największe gwiazdy polskiego dziennikarstwa pokazuje przynajmniej dwa zjawiska. Po pierwsze, kończy się czas gadających głów, statycznych rozmów politycznych, których niekwestionowaną królową była przez lata Monika Olejnik. Po drugie, pojawiły się nieśmiałe próby pożenienia publicystyki z rozrywką. Wciąż przeważa talk, ale tu i ówdzie kiełkuje show, do którego wszak telewizja jest stworzona. Kamil Durczok w "Debacie" zaprasza rozemocjonowany tłum gości, u Jacka Żakowskiego pływa dostojny sum, a Piotr Najsztub rozmawia z Romanem Giertychem na gigantycznych obcasach, by mu dorównać wzrostem. Gwiazdy naszego dziennikarstwa nieśmiało próbują stworzyć coś, co w USA zwie się info-entertainment lub political-entertainment. Na razie są to próby średnio udane. By się powiodły, trzeba ostatecznie ściąć gadające głowy.
Oczekiwano tego od Tomasza Lisa. Ale jego nowy polsatowski program "Co z tą Polską?" na pewno nie jest wytyczeniem nowego standardu. Lisowi udało się zamerykanizować newsy, ale nad rewolucją publicystyczną musi jeszcze popracować.
Nudny anachronizm
Według badań amerykańskich, tzw. attention spent, czyli skupienie uwagi przeciętnego widza, wynosi około 8 minut. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie zaproponuje w prime time 15-minutowej rozmowy z politykiem na tematy bieżące. Propozycja w rodzaju programu "Prosto w oczy" to pomysł powrotu do prehistorii telewizji. TVP chwali się sukcesem i 2,5-milionową widownią. Tyle że z prowadzonych od ośmiu lat badań AGB wynika, że po "Wiadomościach" można puścić cokolwiek, a i tak telewizory będą włączone w dwóch, trzech milionach domów.
Skacząc po telewizyjnych kanałach, możemy się zatrzymać na scenie, która może się zdarzyć tylko w polskiej telewizji. Oto dwóch albo więcej polityków wrzeszczy na siebie, a prowadzący debatę dziennikarz rozpaczliwie próbuje odzyskać kontrolę nad programem. Ostatnio takie sytuacje mogliśmy oglądać u Moniki Olejnik (Lech Kaczyński kontra Marek Borowski) i Bogdana Rymanowskiego (szalejący Andrzej Lepper i kpiący z niego Jan Rokita). - W Polsce istnieje recepta na udany program: trzeba zaprosić dwóch polityków, którzy się nie lubią, i niech się kłócą - mówi Tomasz Sekielski, który w TVN 24 wspólnie z Andrzejem Morozowskim prowadzi "Prześwietlenie". - To potwornie oklepana formuła, tak jak i w ogóle schemat wywiadu z politykami. Oni rzadko bywają dobrymi rozmówcami. Zresztą, skoro kreują pewne wydarzenia, to dlaczego mają je jeszcze komentować? - dodaje Sekielski. Sekunduje mu Kamil Durczok. - Czas programów, które politycy traktują niczym przedłużenie sejmowej mównicy, już minął - twierdzi Durczok. - Rozmowy z politykami to schodząca formuła. W Polsce jest może pięciu polityków, którzy potrafią ciekawie mówić - dodaje Dorota Gawryluk, prowadząca do niedawna w Polsacie "Polityczne graffiti". Ma jednak receptę na to, co z tym począć. - Ja coraz rzadziej pytam o kwestie merytoryczne, a coraz częściej o sprawy ludzkie - mówi Gawryluk.
- Ile razy można kogoś pytać, czy poprze rząd Belki? To w ogóle nie jest ciekawe - wzdryga się Sekielski. Jego zdaniem, korzystnym dla widza zabiegiem jest zapraszanie do programów o polityce ludzi spoza polityki. Gdy rozgrywała się tragedia w Biesłanie, zaprosił rapera Eldo, który przeszedł na islam. Jego punkt widzenia wydał mu się ciekawszy od tego, co na wszystkich kanałach recytowali Polko, Petelicki czy Dziewulski.
Prowadzący "Prześwietlenie" Sekielski i Morozowski wyglądają na poważnych dziennikarzy, ale przyprawiają program kilkoma szczyptami humoru. Kłócą się na wizji, żartują z siebie i gości. Ponieważ wychodzi im to nieźle, od ich programu do show jest już blisko. Tym bardziej że autorzy "Prześwietlenia" potrafią korzystać ze środków telewizyjnych. Gdy pytali Leszka Millera o jego słynną goebbelsowską metaforę, pokazywali filmy z bunkra Hitlera, w tym zdjęcia martwego Goebbelsa.
Tradycyjnego wywiadu politycznego broni Monika Olejnik, klasyk gatunku. - To nie formuła się wypaliła, lecz politycy. Opatrzyły się ich twarze, znudziły tematy. Wybory i nowy parlament zmienią tę sytuację - przekonuje. Jej zdaniem, wywiad telewizyjny przeżyje. - Jeżeli Larry King od lat rozmawia z politykami, to dlaczego ja mam tego nie robić? I czy w ramach robienia show mam zapraszać do studia tańczące panienki? - pyta. Tyle że Larry King już od dawna zaprasza głównie gwiazdy, a jego program ma coraz więcej cech show.
Polityka drukowana
Przyszłość należy jednak do tych, którzy pójdą śladem wytyczonym przez Sekielskiego i Morozowskiego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi, że polityków nie należy zapraszać do studia telewizyjnego czy radiowego. Forma tradycyjnego wywiadu z politykiem wywodzi się jednak z czasów, które prof. Godzic nazywa paleotelewizją. - Jeszcze w latach 80. nawet właściciele zachodnich stacji komercyjnych uważali, że misja mediów polega również na tym, by często dawać głos politykom. Dziś pojawiają się oni w konkretnej sprawie w wiadomościach albo w programach rozrywkowych, podobnie jak inne celebrities - mówi Godzic. Jest jeszcze inna możliwość: ponieważ rozmowy o polityce budzą zainteresowanie niszowe, niczym programy dla działkowców, pasują do stacji niszowych, takich jak TVN 24 czy Radio TOK FM. Przywoływany przez Monikę Olejnik Larry King występuje właśnie w informacyjnym CNN, które w USA ma jedynie
4 proc. oglądalności.
Neil Postman w książce "Zabawić się na śmierć" dowodzi, że różne tematy pasują do rozmaitych mediów. I tak "poważna polityka" z definicji źle wypada w telewizji, której istotą jest rozrywka, a cechą - szybkość przekazu. Najlepszym medium był dla niej druk, a kiedy został zdystansowany przez telewizję, tradycyjna polityczna debata podupadła. Dziś trzeba nowych sposobów, by dotrzeć do widzów.
Przez talk-show do Białego Domu
Proces, który w Polsce zauważa na razie niewielka część właścicieli mediów, polityków i dziennikarzy, na Zachodzie już się dokonał. Badania Pew Research Center przeprowadzone przed ostatnimi wyborami prezydenckimi w USA pokazały, że jedynie 14 proc. ankietowanych podejmowało decyzję na podstawie tego, co usłyszą w programach politycznych. Al Gore przegrał, bo przywiązywał do nich zbyt dużą wagę - przyznali to po głosowaniu sztabowcy demokratów. George W. Bush zyskał zaś kilkaset tysięcy głosów dzięki występowi w talk-show Oprah Winfrey, gdzie bynajmniej nie mówił o polityce. Nic w tym dziwnego. Co piąty Amerykanin przed trzydziestką czerpie informacje o polityce wyłącznie z programów rozrywkowych. "Droga do Białego Domu wiedzie przez mój talk-show" - mówi David Letterman, gwiazdor amerykańskiej telewizji. I ma rację. Sztaby wszystkich liczących się polityków zabiegają, by we właściwym momencie pojawić cię w jego "Tonight Show", w "Oprah Winfrey Show", u Conana O'Briena bądź Jaya Leno. Arnold Schwarzenegger swoją decyzję o kandydowaniu na gubernatora Kalifornii ogłosił właśnie u Leno. Jeśli w USA polityk z pierwszej ligi zaczyna w telewizji występować w sprawach politycznych, to oznacza, że poważne kłopoty ma albo on, albo cały kraj. Wywiady polityczne (głównie z ekspertami) pojawiają się w kanałach informacyjnych albo w niszowej telewizji publicznej.
Medialny szpital na peryferiach
- Regularne przesłuchania typu Olejnik nie pojawiają się w niemieckiej telewizji. To jest chyba polska specjalność - mówi Gerhard Gnauck, warszawski korespondent "Die Welt". Do niedawna w Niemczech politycy zabiegali o zaproszenie od Haralda Schmidta, on zapraszał jednak tylko najważniejszych, z Joschką Fischerem i Gueneterem Verheugenem na czele. Program uważany za telewizyjny salon, bardzo prestiżowy, choć nie aż tak bardzo popularny, realizuje obecnie Sabine Christiansen. I czasem zaprasza polityków. We Francji i Włoszech nie brak programów publicystycznych. Jednak, z powodu oglądalności, wszyscy marzą, by pojawić się w przypominającym naszą "Bezludną wyspę" programie "Niech żyje niedziela" Michaela Bricera. Podobną rangę ma we Włoszech "Maurizio Costanzo Show" na Canale 5, flagowej telewizji Berlusconiego.
Nasi politycy jeszcze nie wiedzą, że bardziej niż ględzenie u Moniki Olejnik pomógłby ich wizerunkowi udział w TVN-owskim "Mamy cię" czy wizyta u Kuby Wojewódzkiego. W obu programach dobrze wypadł Marek Borowski, nie dziwią więc jego wysokie ostatnio notowania. Większość polityków boi się jednak Wojewódzkiego. W Polsce i innych krajach postkomunistycznych wciąż dominuje przekonanie, że politycy powinni się wypowiadać na mównicy, z odpowiednim namaszczeniem. To "rozpasanie publicystyczne" tyleż wywodzi się z początku lat 90., gdy pojawili się "nasi" politycy, ile z czasów dawniejszych. Stanowi dziwny koktajl dziewiczych lat wolności słowa i zamordyzmu, bo przecież wszyscy nadawcy są od polityków w jakimś stopniu zależni.
Dziś, gdy sekunda telewizyjnego czasu kosztuje dziesiątki tysięcy złotych, oglądając sążniste materiały z czasów PRL, popadamy często w nastrój sympatycznego rozrzewnienia, ale i potwornej nudy. Ile bełkotu lało się z ekranu! W tamtych czasach tkwią tak kuriozalne programy jak "Forum". Możemy się pocieszać, że w innych krajach naszego regionu jest jeszcze gorzej, bo nie dość, że media elektroniczne udostępniają anteny gadającym politycznym głowom niemal bez ograniczeń, to jeszcze dziennikarze są wobec rządzących równie ostrzy jak "Trybuna" wobec SLD. W czeskiej telewizji publicznej wybuchł nawet z tego powodu strajk, a mimo to niewiele się zmieniło. Kiedy przed rokiem pokazywano nową serię "Szpitala na peryferiach", kultowy serial komentowali politycy, którzy przy okazji pogadali sobie o sytuacji służby zdrowia. Polskie media elektroniczne szczęśliwie już nie są szpitalem, ale odrastające niczym u hydry polityczne głowy sytuują nas na medialnych peryferiach. Można skończyć z tą hydrą, bo gadające głowy nie trzymają się zbyt mocno.
Więcej możesz przeczytać w 41/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.