Polacy najbardziej amerykańskimi Europejczykami? Proamerykańskim nastawieniem, sympatią, ba, wręcz miłością do Ameryki wyróżniają się Polacy wśród Europejczyków, nawet tych nowych. Nie jest to miłość bezwarunkowa. Ostatnio nawet prezydenta Kwaśniewskiego naszły wątpliwości co do sensowności amerykańskiej polityki w Iraku. W miarę jak rosną polskie straty, mnożą się głosy sceptyczne i krytyczne. Pojawiła się także nowa lewica, powtarzająca w rozwodnionej formie modne w Europie antyamerykańskie hasła. Niektórzy Polacy, wychowani na dawnej komunistycznej propagandzie, nie wyzbyli się jeszcze stereotypu amerykańskiego imperializmu. Ale cóż to znaczy w porównaniu z nastrojami w starej Europie, gdzie Amerykanie i Ameryka wywołują nieskrywaną repulsję. W oczach Europejczyków to nie były kagiebista Putin i nie bin Laden, lecz George Bush stanowi największe zagrożenie dla pokoju światowego. Pod wieloma względami obecny antyamerykanizm nie różni się wiele od antysemityzmu. Prowadzi w każdym razie do tego samego intelektualnego otępienia. I tak, gdy europejskie media donoszą o jakimś nieszczęściu na świecie, prędzej czy później okazuje się, że stoją za tym Amerykanie. W niektórych komentarzach nawet za zamach w Biesłanie odpowiedzialnością obarczano amerykańską politykę.
Dlaczego kochamy Amerykę?
Nie da się ukryć, że polska miłość do Ameryki nie jest miłością odwzajemnioną. Małe szanse mamy u niej, bogatej i potężnej, my, peryferyjni biedacy. Ale - jak w życiu prywatnym - brak wzajemności nie zmniejsza żaru uczucia. Co jest jego źródłem? Co może łączyć Polskę, kraj biedny i niewielki, słowiańskokatolicki, z najbogatszym i najpotężniejszym państwem świata, zbudowanym na angloprotestanckiej kulturze? W kulturze tej silny był antypapizm, uprzedzenia wobec katolicyzmu oraz pogardliwa niechęć do biednych imigrantów z Europy Wschodniej i Południowej, którzy długo nie byli uznawani za zupełnie białych. Nie zawsze chcemy pamiętać, że polish jokes pojawiły się znacznie wcześniej niż dowcipy Haralda Schmitta, a zasługi Woodrowa Wilsona dla polskiej niepodległości zrównoważył miłośnik Stalina Franklin Delano Roosevelt w Teheranie i Jałcie.
Cynik powiedziałby, że polska sympatia do USA bierze się z tego, że Amerykanie są daleko, za oceanem, a Niemcy i Rosjanie tuż za miedzą. A o te miedze toczyły się krwawe spory, w których nas najczęściej dotkliwie bito, tak że Polska na 120 lat zmieniła się w graniczny euroregion, w którym w zwalczaniu polskiego nacjonalizmu zgodnie współpracowali Rosjanie i Niemcy.
Jak jednak wyjaśnić to, że uczucie jest nie mniejsze u tych, którzy z bliska poznali obiekt swego pożądania? Gdy pytać Polaków zamieszkałych w Niemczech o stosunek do nowego kraju zamieszkania, nawet tzw. późni przesiedleńcy, którzy często wręcz afiszują się ze swą niemieckością, udzielają zgoła wymijających odpowiedzi. Często żyją od jednego wyjazdu do Polski do drugiego. W Ameryce jest inaczej - mieszkający tam Polacy, także ci, którzy przybyli w latach 80. lub później, daliby się za nią pokrajać. Amerykź można pokochać, Niemcy i inne kraje europejskie, łącznie z Francją, która coraz bardziej traci dawne republikańskie zalety, budzą co najwyżej letnie uczucia.
Amerykański dom kontra europejska gościna
Arnold Schwarzenegger w swoim doskonale przyjętym przemówieniu na konwencji republikanów jeszcze raz wyjaśnił, skąd się bierze różnica w uczuciach wobec Ameryki. Mówił o otwartości Ameryki dla obcych, o tym, że każdy może zostać Amerykaninem i odnieść sukces, jeśli tylko tak usilnie pracuje, jak kiedyś on nad swoimi mięśniami. Jego austriacki akcent nikogo w Ameryce nie razi - co najwyżej jest przedmiotem ciepłych żartów. Amerykanie są dumni ze Schwarzeneggera, a on z Ameryki. W Ameryce imigrant może się czuć jak w domu, w Europie pozostaje zawsze kimś na łaskawym chlebie. Tak tłumaczył mi kiedyś pewien Etiopczyk, wiozący mnie taksówką na lotnisko Baltimore Washington International. W latach 80. studiował on weterynarię na Uniwersytecie im. Lumumby w Moskwie, przez Berlin Wschodni przedostał się na drugą stronę. Poprosił o azyl i mimo że uzyskał pomoc materialną oraz opiekę, wspominał ten czas jako horror, jako zupełne ubezwłasnowolnienie. Na szczęście udało mu się wydostać do USA. "Teraz nie jestem weterynarzem, muszę pracować jako taksówkarz, ale jestem u siebie" - powiedział. W Niemczech nigdy nie byłby u siebie, na zawsze pozostałby gościem.
Być może jednak Polacy czują się w USA szczególnie dobrze - i to nawet wtedy, gdy nie uda się im nakręcić kasowego filmu, poślubić kogoś z klanu Kennedych i zostać gubernatorem stanu, lecz gdy po prostu osiądą w chicagowskim Jackowie lub innym równie atrakcyjnym miejscu, gdy znajdą pracę piastunki, gdy uda im się otworzyć warsztat samochodowy lub zaczepić na jakimś podrzędnym uniwersytecie.
Rzecz w tym, że pewne cechy kultury amerykańskiej, które w dzisiejszej Europie budzą niechęć i zdziwienie, Polakom zdają się zupełnie nie przeszkadzać. Na przykład tak irytujący postnarodowych Europejczyków amerykański patriotyzm - z jego niezbędnymi rytuałami, jak recytowanie "pledge of allegiance" przy każdej możliwej okazji - sprawia raczej pozytywne wrażenie, szczególnie że łączy się z tak nam bliską retoryką wolności. Także religijność amerykańskiego społeczeństwa, zwłaszcza odkąd osłabły antykatolickie przesądy, budzi sympatię, jest pomostem między Polakami a Amerykanami, ułatwia integrację przyjezdnych z Polski.
Kultura patriotyczna
Kultura amerykańska, także ta masowa, jest patriotyczna i religijna zarazem - nie inaczej niż tradycyjna kultura polska. Religia przenika życie codzienne w USA w stopniu nieznanym w tzw. rdzeniu Europy. W Europie nie do pomyślenia są samochody z naklejkami "Jesus is Lord" lub "Jesus never fails". W amerykańskich szkołach nadal czyta się dzieła literackie, które uczą postrzegać ludzką egzystencję w religijnej perspektywie, na przykład poezję transcendentalistów. Gdy w Eleanor Roosevelt High School, do której chodziła moja córka, nauczyciel angielskiego wyznał, że jest ateistą, zaszokował tym uczniów. W Niemczech szokiem byłaby deklaracja odwrotna. Dla większości Niemców religia jest opresywną, wrogą człowiekowi siłą, a naród to pojęcie kojarzące się z najczarniejszymi kartami najnowszej historii. Ich literacka edukacja w kwestiach religijnych ogranicza się do "Natana mędrca" Lessinga, a literatura patriotyczna jest na szkolnym indeksie - Guenther Grass zastąpił całkowicie Friedricha Schillera, nie mówiąc już o poetach "reakcyjnego romantyzmu". Także kościoły starają się skupić na pracy socjalnej i nic nie budzi większego popłochu niż żarliwa pobożność, nie daj Boże, nie dość tolerancyjna i ekumeniczna.
Mimo całego amerykańskiego indywidualizmu młodzież w USA wychowuje się w duchu poświęcenia dla narodowej wspólnoty, z poświęceniem życia włącznie. W życiu obywatelskim nadal cenione są cnoty heroiczne, żołnierskie. Polakowi wychowanemu na "Chłopcach z placu broni", "Kamieniach na szaniec" czy "Trylogii" na pewno łatwiej zaakceptować ten model wychowania i obywatelskości niż model zachodnieuropejski, w którym wspólnotowe więzi i zobowiązania są traktowane z najwyższą nieufnością, w którym indywidualizm przybiera formę egotyzmu, a jedyną politycznie poprawną formą ofiarności jest praca charytatywna, najlepiej na rzecz Trzeciego Świata, lub walka o ochronę środowiska.
Polska jak Stany Zjednoczone
Podobieństwo Polski i USA potwierdzają dane liczbowe. Samuel Huntington w swej ostatniej książce na temat amerykańskiej tożsamości "Who are we? The challenges to America's national identity" przytacza wyniki porównawczych badań z początku lat 90., dotyczących religijności i patriotyzmu. Polska znajduje się na tej dwuwymiarowej skali w pobliżu USA. Oba kraje sytuują się bardzo wysoko. Polska nieco niżej pod względem dumy narodowej i nieco wyżej pod względem religijności. Z krajów europejskich jedynie w Irlandii równie silnie ceni się te wartości. Natomiast Francja, Niemcy, Belgia i Holandia, czyli rdzeń unii, mieszczą się u dołu obu osi.
Po 1989 r. Polacy, przynajmniej ci z wielkich miast, nasi yuppies, nauczyli się niemal amerykańskiego stosunku do pracy. Jak pokazują badania, Polak pracuje rocznie 600 godzin dłużej niż przeciętny Europejczyk. Ameryka jest w porównaniu z Europą krajem ciężkiej pracy. Wbrew temu, co się często twierdzi, to samo można powiedzieć o Polsce - tylko z efektywnością jest u nas znacznie gorzej. I choć ekonomiści i politycy narzekają na nadmierny poziom zabezpieczeń społecznych, Polacy nauczyli się sami sobie radzić w stopniu, o jakim nie śni się przywykłym do państwowej opieki tzw. rdzennym Europejczykom.
To, że trzeba się napracować, by odnieść sukces, Amerykanie wiedzą nie tylko od Schwarzeneggera. W niektórych szkołach nadal nawiązuje się do opisanego przez Maxa Webera etosu wczesnego kapitalizmu. W Eleanor Roosevelt High School w ramach jednej z prac domowych uczniowie musieli przez tydzień praktykować "cnoty Franklina", co dzień inną, a nauczyciel przekonywał uczniów, że powinni spać najwyżej 6 godzin, by nie tracić czasu - z życiem towarzyskim mieli zaczekać do czasu rozpoczęcia studiów. Dzisiaj to słynący kiedyś z pracowitości Niemcy, szczególnie młodzi, żyją na luzie.
Także pod względem obyczajowym bliżej Polakom do Ameryki niż do rdzenia Europy. Polacy nie są purytanami, ale daleko im na przykład do permisywności Holendrów, Belgów i Niemców. W Niemczech dominuje nieskrępowany naturalizm, obcy wstydliwym Słowianom. Jak trafnie głosił kiedyś pewien plakat, dewizą tego naturalizmu jest hasło: "Alles, was mein Koerper braucht, ist gut" ("Wszystko, czego potrzebuje moje ciało, jest dobre"). Połączenie tej naturalnej ludowej zmysłowości z państwem opieki społecznej przyjmuje czasem groteskowe formy. Swego czasu prasa doniosła, że sąd administracyjny w Ansbach odrzucił powództwo pewnego obywatela żyjącego z opieki społecznej. Domagał się on od urzędu opieki społecznej (Sozialamt) zwrotu kosztów wizyt w domu publicznym, niezbędnych dla jego równowagi psychicznej i fizycznej, naruszonej przedłużającą się nieobecnością małżonki, która wyjechała do rodziny do Tajlandii. Obok kosztów czterech pobytów w domu publicznym (każdy po 124 euro) domagał się także zwrotu kosztów 8 filmów pornograficznych, dwóch magazynów (Kontaktmagzine) oraz środków do samozaspokojenia (prasa dyskretnie nie podała jakich). Choć było to jeszcze przed wprowadzeniem surowych reform "Hartz IV", sąd odrzucił te roszczenia, argumentując, iż wydatki zostały już pokryte przez pobieraną przez tego obywatela zapomogę społeczną (Sozialhilfe) w wysokości 287 euro miesięcznie.
Kultura ascezy i powściągliwości
W USA obok stref obyczajowej wolności, tak lubianych przez przez Michela Foucaulta, który wielokrotnie korzystał z sadomasochistycznych usług oferowanych w San Francisco, ciągle istnieje kultura ascezy. Już to, że przed ukończeniem 21. roku życia nie można pić alkoholu, że w szkołach nie można palić papierosów, wywołuje szok u przyjeżdżającej na wymianę europejskiej młodzieży. Uczeń z Fryburga nie różnił się w tym od ucznia z Madrytu - obaj tęsknili za piwem, papierosami i piłką nożną.
W Polsce ciągle jeszcze daleko nam do tych standardów, ale nadrabiamy dystans. Gdy przed paru latu czytałem w "Washington Post" o uczniu drugiej klasy szkoły podstawowej napiętnowanym i wyrzuconym ze szkoły za pocałowanie koleżanki, wydawało mi się, że podobna reakcja nie byłaby możliwa w Polsce. Po wyborze rzeczniczki rządu do spraw rodziny, która zapowiedziała, że wkrótce polskie przedszkolaki będą edukowane w kwestii molestowania, należy sądzić, że prześcigniemy USA. Miejmy nadzieję, że także polska policja pójdzie w ślady nowojorskiej czy waszyngtońskiej w egzekwowaniu prawa. Jak wiadomo, z prawem w USA nie ma żartów, o czym świadczy nie tylko przypadek Marthy Stewart, która wylądowała w więzieniu za naruszenie zasad przy sprzedaży akcji i za utrudnianie działania wymiaru sprawiedliwości, ale także pewnej 13-latki, która została zakuta w kajdanki i zamknięta na wiele godzin, gdy przyłapano ją z frytką w ustach w metrze, gdzie obowiązuje zakaz jedzenia.
Pożyteczna wojna kulturowa
Po wybuchu wojny w Iraku głośno było w europejskich mediach o ograniczeniach wolności prasy, która powstrzymywała się od krytycznych doniesień z frontu. Mimo to - i mimo politycznej poprawności - Stany Zjednoczone są oazą wolnego słowa, gdzie nadal dopuszcza się zróżnicowane opinie. Nie poszukuje się konsensu za wszelką cenę, lecz pozwala na zderzenie różnych opinii w stopniu nieznanym w rdzennej Europie. Wynika to także z tego, że Ameryka jest krajem wojny kulturowej. Także pod tym względem jest nam bardziej bliska niż Europa Zachodnia, gdzie nie ma już w zasadzie sporów kulturowych, obyczajowych lub ideologicznych, a wszystko tonie w powszechnej tolerancji. Program taki jak "Warto rozmawiać" Jana Pospieszalskiego mógłby być pokazywany w Stanach Zjednoczonych, ale nie w Europie. Amerykanie są - jak pisała przed paru laty Gertrud Himmelfarb w swej książce "One Nation, Two Cultures" - jednym narodem, ale o dwóch kulturach. Także w Polsce po 1989 r. pojawiło się podobne zjawisko rozdźwięku kulturowego. Można nawet powiedzieć, że Polacy są jednym narodem o trzech kulturach: postkomunistycznie spatologizowanej niskiej kulturze plebejskiej (oddziałującej też na warstwy wyższe), tradycyjnej wysokiej kulturze polskiej oraz ponowoczesnej, imitacyjnej kulturze nowej elity.
Korupcja polityków i ich mafijne powiązania nasuwają na myśl filmy amerykańskie o latach trzydziestych. Wspaniałe i prawdziwie amerykańskie bywają wzloty i upadki polskich przedsiębiorców i polityków. Lech Wałęsa, który nigdy nie nie był lubiany przez snobistycznych Europejczyków, w Ameryce nadal cieszy się wielką estymą. Jest wzorem prawdziwie amerykańskiej kariery - od elektryka do prezydenta. W ogóle nasze elity, które zdobyły pieniądze i władzę, są w swym stylu życia bardziej amerykańskie niż europejskie, gdzie pieniądze ma się od pokoleń.
Bródno jak Bronx
Amerykę dzielą od rdzenia Europy nie tylko wartości, ale i forma, sposób życia. Na przykład kultura miejska. W USA opisany przez Waltera Benjamina paryski flaneur nie jest możliwy - nie przewidziano dróg dla spacerowiczów, bo często brakuje zwykłego chodnika. Może jedynym wyjątkiem jest Nowy Jork oraz parę innych zaeuropeizowanych miejsc tego typu. Miejskość amerykańska jest brzydka i kiczowata - podobnie jak polska. Wszędzie także można napotkać pawiloniki budzące nadwiślańskie skojarzenia. Nasza stolica jest najlepszym świadectwem tego powinowactwa. Zniszczona w czasie wojny, odbudowana przez komunistów, a teraz modernizowana przez peryferyjny dziki kapitalizm nie przypomina miasta europejskiego, lecz raczej amerykańskie. Nie wiem, czy krakus może lubić miasta amerykańskie, ale warszawiak może się czuć w nich prawie jak w domu, tylko nieco większym. Niektóre regiony Warszawy - jak południowa część Alej Jerozolimskich - zostały chyba zbudowane na amerykański wzór i podobieństwo. Bródno niewiele różni się do Bronksu, a zamknięte, chronione przez straże osiedla nowozamożnych przypominają mieszkalne twierdze Los Angeles, opisane przez znakomitego socjologa miasta Mike'a Davisa w książce "City of Quartz". Oczywiście, wszystko to na naszą skromną skalę.
Europejczykowi trudno znieść amerykańską żywność. Dla Włocha, Francuza czy Hiszpana to, co jedzą na co dzień przeciętni Amerykanie (ale są także znakomite restauracje), świadczy tylko o tym, jak nisko może upaść cywilizacja (lub raczej że może w ogóle się nie podnieść do pewnego poziomu). W jakimś sensie Amerykanie nie odeszli daleko od czasów Uptona Sinclara, chociaż nie chodzi już o warunki higieniczne, lecz o chemię i biotechnologię. W czasie ostatniego półrocznego pobytu tylko dwa razy udało nam się kupić coś podobnego do chleba - raz miał to być "tradycyjny polski chleb żytni", wypieczony w Chicago, innym razem "tradycyjny niemiecki pumpernikiel". Ale i tym wypiekom daleko było do prawdziwego polskiego czy niemieckiego pieczywa - w Niemczech nie sposób sobie wyobrazić życia bez świeżych bułek lub doskonałego chleba od piekarza za rogiem. Polacy nie są tak wybredni jak wychowani w dobrobycie rdzenni Europejczycy. W komunizmie przyzwyczaili się jeść byle co, choć także pod tym względem nastąpiła ogromna zmiana, ale o ograniczonym zasięgu społecznym. Co więcej, jeszcze na początku lat 90. chodzono do jednego z pierwszych McDonaldów w Warszawie niemal uroczyście, jak do najlepszej restauracji.
Honor i ojczyzna
Stany Zjednoczone nie są krajem nowoczesnym ani ponowoczesnym, mimo wysiłków radykalnej lewicy. Łączą tradycjonalizm z nowoczesnością, przyjemne zacofanie z postępem, tradycyjne dobra z wolnością. Wspaniała technika sąsiaduje tu z infrastrukturą z czasów króla Ćwieczka, co bywa uciążliwe, bo gdy na przykład w Waszyngtonie zawieje silniejszy wiatr, tysiące ludzi natychmiast jest pozbawionych prądu.
Można by mnożyć szczegóły - zabawne i irytujące, budujące i odstraszające - w nie do końca przecież poważnej komparatystyce. Najistotniejsze wydaje się jednak to, że USA są dzisiaj nie tylko obrońcą wolności, ale także kultury Zachodu, w której nie tylko nie umarł Bóg, a przetrwały także - mimo wysiłków dominującej na uniwersytetach i w mediach kulturowej lewicy - honor i ojczyzna. Mimo piętnastoletnich wysiłków modernizacyjnych Polacy również nie chcą się rozstać z tymi starociami.
Czy wszystkie podobieństwa między Polską i USA nie nasuwają wniosku, że nie jesteśmy krajem europejskim w dzisiejszym sensie tego słowa? Kiedyś Polska robiła wrażenie kraju południowego, który nieszczęsnym przypadkiem został rzucony na północ, a w dodatku pozbawiony kuchni śródziemnomorskiej i wina. Teraz mogłaby być jednym z pośledniejszych stanów USA. Na pewno jednak to raczej Stany Zjednoczone niż rdzeń Europy oferują nam bardziej pociągający i bliższy naszej rzeczywistość model modernizacji.
Nie da się ukryć, że polska miłość do Ameryki nie jest miłością odwzajemnioną. Małe szanse mamy u niej, bogatej i potężnej, my, peryferyjni biedacy. Ale - jak w życiu prywatnym - brak wzajemności nie zmniejsza żaru uczucia. Co jest jego źródłem? Co może łączyć Polskę, kraj biedny i niewielki, słowiańskokatolicki, z najbogatszym i najpotężniejszym państwem świata, zbudowanym na angloprotestanckiej kulturze? W kulturze tej silny był antypapizm, uprzedzenia wobec katolicyzmu oraz pogardliwa niechęć do biednych imigrantów z Europy Wschodniej i Południowej, którzy długo nie byli uznawani za zupełnie białych. Nie zawsze chcemy pamiętać, że polish jokes pojawiły się znacznie wcześniej niż dowcipy Haralda Schmitta, a zasługi Woodrowa Wilsona dla polskiej niepodległości zrównoważył miłośnik Stalina Franklin Delano Roosevelt w Teheranie i Jałcie.
Cynik powiedziałby, że polska sympatia do USA bierze się z tego, że Amerykanie są daleko, za oceanem, a Niemcy i Rosjanie tuż za miedzą. A o te miedze toczyły się krwawe spory, w których nas najczęściej dotkliwie bito, tak że Polska na 120 lat zmieniła się w graniczny euroregion, w którym w zwalczaniu polskiego nacjonalizmu zgodnie współpracowali Rosjanie i Niemcy.
Jak jednak wyjaśnić to, że uczucie jest nie mniejsze u tych, którzy z bliska poznali obiekt swego pożądania? Gdy pytać Polaków zamieszkałych w Niemczech o stosunek do nowego kraju zamieszkania, nawet tzw. późni przesiedleńcy, którzy często wręcz afiszują się ze swą niemieckością, udzielają zgoła wymijających odpowiedzi. Często żyją od jednego wyjazdu do Polski do drugiego. W Ameryce jest inaczej - mieszkający tam Polacy, także ci, którzy przybyli w latach 80. lub później, daliby się za nią pokrajać. Amerykź można pokochać, Niemcy i inne kraje europejskie, łącznie z Francją, która coraz bardziej traci dawne republikańskie zalety, budzą co najwyżej letnie uczucia.
Amerykański dom kontra europejska gościna
Arnold Schwarzenegger w swoim doskonale przyjętym przemówieniu na konwencji republikanów jeszcze raz wyjaśnił, skąd się bierze różnica w uczuciach wobec Ameryki. Mówił o otwartości Ameryki dla obcych, o tym, że każdy może zostać Amerykaninem i odnieść sukces, jeśli tylko tak usilnie pracuje, jak kiedyś on nad swoimi mięśniami. Jego austriacki akcent nikogo w Ameryce nie razi - co najwyżej jest przedmiotem ciepłych żartów. Amerykanie są dumni ze Schwarzeneggera, a on z Ameryki. W Ameryce imigrant może się czuć jak w domu, w Europie pozostaje zawsze kimś na łaskawym chlebie. Tak tłumaczył mi kiedyś pewien Etiopczyk, wiozący mnie taksówką na lotnisko Baltimore Washington International. W latach 80. studiował on weterynarię na Uniwersytecie im. Lumumby w Moskwie, przez Berlin Wschodni przedostał się na drugą stronę. Poprosił o azyl i mimo że uzyskał pomoc materialną oraz opiekę, wspominał ten czas jako horror, jako zupełne ubezwłasnowolnienie. Na szczęście udało mu się wydostać do USA. "Teraz nie jestem weterynarzem, muszę pracować jako taksówkarz, ale jestem u siebie" - powiedział. W Niemczech nigdy nie byłby u siebie, na zawsze pozostałby gościem.
Być może jednak Polacy czują się w USA szczególnie dobrze - i to nawet wtedy, gdy nie uda się im nakręcić kasowego filmu, poślubić kogoś z klanu Kennedych i zostać gubernatorem stanu, lecz gdy po prostu osiądą w chicagowskim Jackowie lub innym równie atrakcyjnym miejscu, gdy znajdą pracę piastunki, gdy uda im się otworzyć warsztat samochodowy lub zaczepić na jakimś podrzędnym uniwersytecie.
Rzecz w tym, że pewne cechy kultury amerykańskiej, które w dzisiejszej Europie budzą niechęć i zdziwienie, Polakom zdają się zupełnie nie przeszkadzać. Na przykład tak irytujący postnarodowych Europejczyków amerykański patriotyzm - z jego niezbędnymi rytuałami, jak recytowanie "pledge of allegiance" przy każdej możliwej okazji - sprawia raczej pozytywne wrażenie, szczególnie że łączy się z tak nam bliską retoryką wolności. Także religijność amerykańskiego społeczeństwa, zwłaszcza odkąd osłabły antykatolickie przesądy, budzi sympatię, jest pomostem między Polakami a Amerykanami, ułatwia integrację przyjezdnych z Polski.
Kultura patriotyczna
Kultura amerykańska, także ta masowa, jest patriotyczna i religijna zarazem - nie inaczej niż tradycyjna kultura polska. Religia przenika życie codzienne w USA w stopniu nieznanym w tzw. rdzeniu Europy. W Europie nie do pomyślenia są samochody z naklejkami "Jesus is Lord" lub "Jesus never fails". W amerykańskich szkołach nadal czyta się dzieła literackie, które uczą postrzegać ludzką egzystencję w religijnej perspektywie, na przykład poezję transcendentalistów. Gdy w Eleanor Roosevelt High School, do której chodziła moja córka, nauczyciel angielskiego wyznał, że jest ateistą, zaszokował tym uczniów. W Niemczech szokiem byłaby deklaracja odwrotna. Dla większości Niemców religia jest opresywną, wrogą człowiekowi siłą, a naród to pojęcie kojarzące się z najczarniejszymi kartami najnowszej historii. Ich literacka edukacja w kwestiach religijnych ogranicza się do "Natana mędrca" Lessinga, a literatura patriotyczna jest na szkolnym indeksie - Guenther Grass zastąpił całkowicie Friedricha Schillera, nie mówiąc już o poetach "reakcyjnego romantyzmu". Także kościoły starają się skupić na pracy socjalnej i nic nie budzi większego popłochu niż żarliwa pobożność, nie daj Boże, nie dość tolerancyjna i ekumeniczna.
Mimo całego amerykańskiego indywidualizmu młodzież w USA wychowuje się w duchu poświęcenia dla narodowej wspólnoty, z poświęceniem życia włącznie. W życiu obywatelskim nadal cenione są cnoty heroiczne, żołnierskie. Polakowi wychowanemu na "Chłopcach z placu broni", "Kamieniach na szaniec" czy "Trylogii" na pewno łatwiej zaakceptować ten model wychowania i obywatelskości niż model zachodnieuropejski, w którym wspólnotowe więzi i zobowiązania są traktowane z najwyższą nieufnością, w którym indywidualizm przybiera formę egotyzmu, a jedyną politycznie poprawną formą ofiarności jest praca charytatywna, najlepiej na rzecz Trzeciego Świata, lub walka o ochronę środowiska.
Polska jak Stany Zjednoczone
Podobieństwo Polski i USA potwierdzają dane liczbowe. Samuel Huntington w swej ostatniej książce na temat amerykańskiej tożsamości "Who are we? The challenges to America's national identity" przytacza wyniki porównawczych badań z początku lat 90., dotyczących religijności i patriotyzmu. Polska znajduje się na tej dwuwymiarowej skali w pobliżu USA. Oba kraje sytuują się bardzo wysoko. Polska nieco niżej pod względem dumy narodowej i nieco wyżej pod względem religijności. Z krajów europejskich jedynie w Irlandii równie silnie ceni się te wartości. Natomiast Francja, Niemcy, Belgia i Holandia, czyli rdzeń unii, mieszczą się u dołu obu osi.
Po 1989 r. Polacy, przynajmniej ci z wielkich miast, nasi yuppies, nauczyli się niemal amerykańskiego stosunku do pracy. Jak pokazują badania, Polak pracuje rocznie 600 godzin dłużej niż przeciętny Europejczyk. Ameryka jest w porównaniu z Europą krajem ciężkiej pracy. Wbrew temu, co się często twierdzi, to samo można powiedzieć o Polsce - tylko z efektywnością jest u nas znacznie gorzej. I choć ekonomiści i politycy narzekają na nadmierny poziom zabezpieczeń społecznych, Polacy nauczyli się sami sobie radzić w stopniu, o jakim nie śni się przywykłym do państwowej opieki tzw. rdzennym Europejczykom.
To, że trzeba się napracować, by odnieść sukces, Amerykanie wiedzą nie tylko od Schwarzeneggera. W niektórych szkołach nadal nawiązuje się do opisanego przez Maxa Webera etosu wczesnego kapitalizmu. W Eleanor Roosevelt High School w ramach jednej z prac domowych uczniowie musieli przez tydzień praktykować "cnoty Franklina", co dzień inną, a nauczyciel przekonywał uczniów, że powinni spać najwyżej 6 godzin, by nie tracić czasu - z życiem towarzyskim mieli zaczekać do czasu rozpoczęcia studiów. Dzisiaj to słynący kiedyś z pracowitości Niemcy, szczególnie młodzi, żyją na luzie.
Także pod względem obyczajowym bliżej Polakom do Ameryki niż do rdzenia Europy. Polacy nie są purytanami, ale daleko im na przykład do permisywności Holendrów, Belgów i Niemców. W Niemczech dominuje nieskrępowany naturalizm, obcy wstydliwym Słowianom. Jak trafnie głosił kiedyś pewien plakat, dewizą tego naturalizmu jest hasło: "Alles, was mein Koerper braucht, ist gut" ("Wszystko, czego potrzebuje moje ciało, jest dobre"). Połączenie tej naturalnej ludowej zmysłowości z państwem opieki społecznej przyjmuje czasem groteskowe formy. Swego czasu prasa doniosła, że sąd administracyjny w Ansbach odrzucił powództwo pewnego obywatela żyjącego z opieki społecznej. Domagał się on od urzędu opieki społecznej (Sozialamt) zwrotu kosztów wizyt w domu publicznym, niezbędnych dla jego równowagi psychicznej i fizycznej, naruszonej przedłużającą się nieobecnością małżonki, która wyjechała do rodziny do Tajlandii. Obok kosztów czterech pobytów w domu publicznym (każdy po 124 euro) domagał się także zwrotu kosztów 8 filmów pornograficznych, dwóch magazynów (Kontaktmagzine) oraz środków do samozaspokojenia (prasa dyskretnie nie podała jakich). Choć było to jeszcze przed wprowadzeniem surowych reform "Hartz IV", sąd odrzucił te roszczenia, argumentując, iż wydatki zostały już pokryte przez pobieraną przez tego obywatela zapomogę społeczną (Sozialhilfe) w wysokości 287 euro miesięcznie.
Kultura ascezy i powściągliwości
W USA obok stref obyczajowej wolności, tak lubianych przez przez Michela Foucaulta, który wielokrotnie korzystał z sadomasochistycznych usług oferowanych w San Francisco, ciągle istnieje kultura ascezy. Już to, że przed ukończeniem 21. roku życia nie można pić alkoholu, że w szkołach nie można palić papierosów, wywołuje szok u przyjeżdżającej na wymianę europejskiej młodzieży. Uczeń z Fryburga nie różnił się w tym od ucznia z Madrytu - obaj tęsknili za piwem, papierosami i piłką nożną.
W Polsce ciągle jeszcze daleko nam do tych standardów, ale nadrabiamy dystans. Gdy przed paru latu czytałem w "Washington Post" o uczniu drugiej klasy szkoły podstawowej napiętnowanym i wyrzuconym ze szkoły za pocałowanie koleżanki, wydawało mi się, że podobna reakcja nie byłaby możliwa w Polsce. Po wyborze rzeczniczki rządu do spraw rodziny, która zapowiedziała, że wkrótce polskie przedszkolaki będą edukowane w kwestii molestowania, należy sądzić, że prześcigniemy USA. Miejmy nadzieję, że także polska policja pójdzie w ślady nowojorskiej czy waszyngtońskiej w egzekwowaniu prawa. Jak wiadomo, z prawem w USA nie ma żartów, o czym świadczy nie tylko przypadek Marthy Stewart, która wylądowała w więzieniu za naruszenie zasad przy sprzedaży akcji i za utrudnianie działania wymiaru sprawiedliwości, ale także pewnej 13-latki, która została zakuta w kajdanki i zamknięta na wiele godzin, gdy przyłapano ją z frytką w ustach w metrze, gdzie obowiązuje zakaz jedzenia.
Pożyteczna wojna kulturowa
Po wybuchu wojny w Iraku głośno było w europejskich mediach o ograniczeniach wolności prasy, która powstrzymywała się od krytycznych doniesień z frontu. Mimo to - i mimo politycznej poprawności - Stany Zjednoczone są oazą wolnego słowa, gdzie nadal dopuszcza się zróżnicowane opinie. Nie poszukuje się konsensu za wszelką cenę, lecz pozwala na zderzenie różnych opinii w stopniu nieznanym w rdzennej Europie. Wynika to także z tego, że Ameryka jest krajem wojny kulturowej. Także pod tym względem jest nam bardziej bliska niż Europa Zachodnia, gdzie nie ma już w zasadzie sporów kulturowych, obyczajowych lub ideologicznych, a wszystko tonie w powszechnej tolerancji. Program taki jak "Warto rozmawiać" Jana Pospieszalskiego mógłby być pokazywany w Stanach Zjednoczonych, ale nie w Europie. Amerykanie są - jak pisała przed paru laty Gertrud Himmelfarb w swej książce "One Nation, Two Cultures" - jednym narodem, ale o dwóch kulturach. Także w Polsce po 1989 r. pojawiło się podobne zjawisko rozdźwięku kulturowego. Można nawet powiedzieć, że Polacy są jednym narodem o trzech kulturach: postkomunistycznie spatologizowanej niskiej kulturze plebejskiej (oddziałującej też na warstwy wyższe), tradycyjnej wysokiej kulturze polskiej oraz ponowoczesnej, imitacyjnej kulturze nowej elity.
Korupcja polityków i ich mafijne powiązania nasuwają na myśl filmy amerykańskie o latach trzydziestych. Wspaniałe i prawdziwie amerykańskie bywają wzloty i upadki polskich przedsiębiorców i polityków. Lech Wałęsa, który nigdy nie nie był lubiany przez snobistycznych Europejczyków, w Ameryce nadal cieszy się wielką estymą. Jest wzorem prawdziwie amerykańskiej kariery - od elektryka do prezydenta. W ogóle nasze elity, które zdobyły pieniądze i władzę, są w swym stylu życia bardziej amerykańskie niż europejskie, gdzie pieniądze ma się od pokoleń.
Bródno jak Bronx
Amerykę dzielą od rdzenia Europy nie tylko wartości, ale i forma, sposób życia. Na przykład kultura miejska. W USA opisany przez Waltera Benjamina paryski flaneur nie jest możliwy - nie przewidziano dróg dla spacerowiczów, bo często brakuje zwykłego chodnika. Może jedynym wyjątkiem jest Nowy Jork oraz parę innych zaeuropeizowanych miejsc tego typu. Miejskość amerykańska jest brzydka i kiczowata - podobnie jak polska. Wszędzie także można napotkać pawiloniki budzące nadwiślańskie skojarzenia. Nasza stolica jest najlepszym świadectwem tego powinowactwa. Zniszczona w czasie wojny, odbudowana przez komunistów, a teraz modernizowana przez peryferyjny dziki kapitalizm nie przypomina miasta europejskiego, lecz raczej amerykańskie. Nie wiem, czy krakus może lubić miasta amerykańskie, ale warszawiak może się czuć w nich prawie jak w domu, tylko nieco większym. Niektóre regiony Warszawy - jak południowa część Alej Jerozolimskich - zostały chyba zbudowane na amerykański wzór i podobieństwo. Bródno niewiele różni się do Bronksu, a zamknięte, chronione przez straże osiedla nowozamożnych przypominają mieszkalne twierdze Los Angeles, opisane przez znakomitego socjologa miasta Mike'a Davisa w książce "City of Quartz". Oczywiście, wszystko to na naszą skromną skalę.
Europejczykowi trudno znieść amerykańską żywność. Dla Włocha, Francuza czy Hiszpana to, co jedzą na co dzień przeciętni Amerykanie (ale są także znakomite restauracje), świadczy tylko o tym, jak nisko może upaść cywilizacja (lub raczej że może w ogóle się nie podnieść do pewnego poziomu). W jakimś sensie Amerykanie nie odeszli daleko od czasów Uptona Sinclara, chociaż nie chodzi już o warunki higieniczne, lecz o chemię i biotechnologię. W czasie ostatniego półrocznego pobytu tylko dwa razy udało nam się kupić coś podobnego do chleba - raz miał to być "tradycyjny polski chleb żytni", wypieczony w Chicago, innym razem "tradycyjny niemiecki pumpernikiel". Ale i tym wypiekom daleko było do prawdziwego polskiego czy niemieckiego pieczywa - w Niemczech nie sposób sobie wyobrazić życia bez świeżych bułek lub doskonałego chleba od piekarza za rogiem. Polacy nie są tak wybredni jak wychowani w dobrobycie rdzenni Europejczycy. W komunizmie przyzwyczaili się jeść byle co, choć także pod tym względem nastąpiła ogromna zmiana, ale o ograniczonym zasięgu społecznym. Co więcej, jeszcze na początku lat 90. chodzono do jednego z pierwszych McDonaldów w Warszawie niemal uroczyście, jak do najlepszej restauracji.
Honor i ojczyzna
Stany Zjednoczone nie są krajem nowoczesnym ani ponowoczesnym, mimo wysiłków radykalnej lewicy. Łączą tradycjonalizm z nowoczesnością, przyjemne zacofanie z postępem, tradycyjne dobra z wolnością. Wspaniała technika sąsiaduje tu z infrastrukturą z czasów króla Ćwieczka, co bywa uciążliwe, bo gdy na przykład w Waszyngtonie zawieje silniejszy wiatr, tysiące ludzi natychmiast jest pozbawionych prądu.
Można by mnożyć szczegóły - zabawne i irytujące, budujące i odstraszające - w nie do końca przecież poważnej komparatystyce. Najistotniejsze wydaje się jednak to, że USA są dzisiaj nie tylko obrońcą wolności, ale także kultury Zachodu, w której nie tylko nie umarł Bóg, a przetrwały także - mimo wysiłków dominującej na uniwersytetach i w mediach kulturowej lewicy - honor i ojczyzna. Mimo piętnastoletnich wysiłków modernizacyjnych Polacy również nie chcą się rozstać z tymi starociami.
Czy wszystkie podobieństwa między Polską i USA nie nasuwają wniosku, że nie jesteśmy krajem europejskim w dzisiejszym sensie tego słowa? Kiedyś Polska robiła wrażenie kraju południowego, który nieszczęsnym przypadkiem został rzucony na północ, a w dodatku pozbawiony kuchni śródziemnomorskiej i wina. Teraz mogłaby być jednym z pośledniejszych stanów USA. Na pewno jednak to raczej Stany Zjednoczone niż rdzeń Europy oferują nam bardziej pociągający i bliższy naszej rzeczywistość model modernizacji.
Więcej możesz przeczytać w 41/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.