Brak pasjonujących fabuł i pełnokrwistych bohaterów to grzech powszedni polskiej literatury współczesnej Czy podczas Oscarowej gali można nie przyznać statuetek w najważniejszych kategoriach? To niemożliwe, bo zawsze jest odpowiednia podaż. W historii polskiej Nagrody Literackiej Nike też nie zdarzyło się, by jej nie przyznano. Tyle że w wypadku Nike z podażą jest gorzej niż z Oscarowymi filmami, a wręcz z każdym rokiem jest coraz gorzej. Nagroda jest świetną promocją literatury i nawyku czytania, lecz z próżnego i Salomon nie naleje. W deklaracji celem nagrody Nike jest "promocja literatury polskiej, ze szczególnym zwróceniem uwagi na powieść". Tymczasem na siedem dotychczas nagrodzonych książek tylko dwie to powieści - "Widnokrąg" Wiesława Myśliwskiego (w 1997 r.) i "Pod mocnym aniołem" Jerzego Pilcha (w 2001 r.). - W Polsce brakuje dobrze napisanych, uniwersalnych historii, które zainteresowałyby także zachodniego czytelnika. W Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych ceniona jest przede wszystkim dobra narracja - mówi Maria Strarz-Kańska, założycielka agencji literackiej Graal. Tylko dwie nagrody dla powieści to dowód, że w tej kategorii nie ma czego nagradzać.
Powieść bez historii
Najnowsza książka Olgi Tokarczuk "Ostatnie historie" to jeszcze jeden dowód, że współcześni polscy pisarze, podobnie jak scenarzyści filmowi, nie mają zdolności konstruowania historii. Tę tendencję widać też w "Mieście utrapienia" Jerzego Pilcha oraz w nominowanych do nagrody Nike książkach "Gnój" Wojciecha Kuczoka oraz "Tartak" Daniela Odiji. Żadna z nich nie ma wyrazistej fabuły i pełnokrwistych bohaterów.
Braki narracyjne rodzimi pisarze nadrabiają czym się da. Tokarczuk w "Ostatnich historiach" bije rekordy pod względem liczby złotych myśli. Tak jakby chciała przebić "Alchemika" Paula Coelho. Jej najnowsza powieść to rozłożone na prawie 300 stronach quasi-filozoficzne rozważania, zwieńczone sentencjami nadającymi się prosto na makatkę. Akcja powieści sprowadza się do dreptania bohaterek wokół własnego łóżka. Nie jest to lektura dla szerokiej publiczności, a już na pewno nie wydawnicze wydarzenie jesieni. - Opowiadanie historii jest tym, na czym się literatura opiera, ale w tym momencie mojego życia potrzebowałam takiego przytrzymania - komentuje zanikanie akcji w kolejnych powieściach pisarka.
Jedynym kompleksem naszych pisarzy jest kompleks wyższości i mocna wiara w atrakcyjność ich dywagacji. Typowy polski pisarz współczesny, jak pisał Witkacy, to "przeintelektualizowany młynek mielący automatycznie wszystkie możliwe wariacje i perturbacje". "Tryby" - ostatnia książka Magdaleny Tulli - jak głosi notka - to "powieść i nie powieść. Rozprawa o pisaniu rozpraw i powieści czy raczej o niemożliwości pisania". Trudno więc się dziwić, że sprzedaż tego dzieła nieznacznie przekroczyła 2 tys. egzemplarzy.
Wojciech Kuczok, autor "Gnoju", uznany czarnym koniem tegorocznej edycji nagrody Nike, w jednym z wywiadów przyznał: "Przytrafiała mi się taka czysta żonglerka językiem, nie opowiadająca niczego wartościowego poznawczo". Jego książka. podobnie jak "Tartak" Odiji, mogą skutecznie odstręczyć od literatury tych, którzy mają dość nieszczęść i pisania o Polsce jak o wielkiej czarnej dziurze.
Im gorzej, tym lepiej
Choć regulamin nagrody Nike zakłada, że "w konkursie uczestniczyć mogą książki reprezentujące wszystkie gatunki literackie oraz humanistyka o wybitnych wartościach literackich", to jedynie ta ostatnia zaskarbia sobie co roku względy jury. Kryteria rynkowe, a więc zainteresowanie szerokiej publiczności, w ogóle nie są brane pod uwagę przez oceniających. - Faktycznie nagroda Nike, promująca z założenia literaturę wysoką i ambitną, stawia literaturę popularną na przegranej pozycji - przyznaje juror prof. Andrzej Makowiecki. - Książki, które mają szanse na Nike, to literatura z dużymi ambicjami, mistrzowska od strony formalnej i taka, która wpłynęła na wyobraźnię i świadomość czytelniczą w ubiegłym roku - dodaje Makowiecki. Jeśli chodzi o ambicje - zgoda, natomiast trudno w wielu nominowanych książkach doszukać się mistrzostwa. Co do wpływu na świadomość czytelniczą, to można spytać, jaki wpływ mogły mieć książki, które rozeszły się w kilkutysięcznym nakładzie.
Ani Katarzyna Grochola, ani Janusz Wiśniewski, ani Andrzej Sapkowski nie spotkali się z uznaniem jurorów Nike, choć tylko ten ostatni autor sprzedał już 1,5 mln swych książek. Jego "Narrenturm" nie zakwalifikowano do finału - już wielkim wyróżnieniem było, że jako jedyna powieść popularna znalazła się wśród nominowanych do zeszłorocznej edycji. Wygrał mało czytany tom wierszy Rymkiewicza. Książka Sapkowskiego znalazła prawie 100 tys. nabywców, i to właśnie on jest jednym z nielicznych polskich autorów czytanych za granicą. Również Wiśniewski, którego "Samotność w sieci" rozeszła się w ogromnym jak na polski rynek nakładzie 140 tys., nigdy nie znalazł się w gronie nominowanych. Szacunek masowego czytelnika to w naszym kraju powód do hańby, a nie uznania. To realizacja zasady: im gorzej, tym lepiej. Jest czymś chorym, że w Polsce synonimem dobrej książki stała się lektura nużąca i niszowa. A przecież łatwiej napisać książkę na konkurs niż bestseller.
Czekając na wieszcza
Brak pasjonujących fabuł i pełnokrwistych bohaterów to grzech powszedni naszej współczesnej literatury. Tymczasem książki nagrodzone brytyjską Nike, czyli nagrodą Bookera, to świetne powieści czytane przez miliony osób, także za granicą. Zarówno "Hańba" Coetzeego, jak i "Życie Pi" Martela, czy tegoroczny laureat - książka skandalizującego DBC Pierre'a - to przede wszystkim dobrze skonstruowane historie. Debiutujący "Vernonem" DBC Pierre zachwycił jury przede wszystkim poczuciem humoru, którego brakuje naszym pisarzom.
Polska proza jest oceniana z perspektywy katedry. Powszechny jest więc brak szacunku dla fabuły i kultury popularnej wśród uniwersyteckich krytyków, którzy zapominają, że w Polsce czyta się głównie literaturę faktu, a jedynym akceptowanym gatunkiem beletrystycznym jest powieść sensacyjno-kryminalna. Wciąż żywy w naszej mentalności mit romantyczny sprawia, że krytycy akademiccy czekają na wieszcza pokroju Mickiewicza. Potwierdza to tegoroczna Nagroda im. Kościelskich dla poematu Tomasza Różyckiego okrzykniętego "Panem Tadeuszem" młodego pokolenia.
Połączenie elementów gry literackiej z dobrze skonstruowaną fabułą naszym pisarzom wyraźnie nie wychodzi. Z jednej strony mamy zalew miałkich opowiastek z serii literatury kobiecej, z drugiej - pseudointelektualną gadaninę, w której czytelniczą przyjemność wypiera niestrawność po taniej metafizyce i klimatach rodem z pogranicznych wiosek. Bezapelacyjnym królem opowieści o niczym jest Andrzej Stasiuk, który od kilku lat pisze tę samą smętną historię, wydawaną pod różnymi tytułami. W tym czasie zdążył wyhodować nie ustępującego mu pomysłowością i pewnością siebie Mirosława Nahacza, autora powieści spod znaku strumienia świadomości. Głębią myśli dorównuje Nahaczowi tylko Agnieszka Drotkiewicz. Jej lansowany przez niektóre pisma debiut to popis erudycji podlotka, który właśnie odkrył gminną bibliotekę publiczną.
Głód opowieści
Niesłabnące powodzenie powieści fantastycznych, narracyjnych gier fabularnych, komiksów, a wreszcie seriali dowodzi, że dobrze opowiedziana historia jest nadal tym, co zajmuje konsumentów kultury. Ponad 30 lat temu w Stanach Zjednoczonych narodził się ruch odnowy opowieści, dziś silny w wielu krajach zachodniej Europy. We Francji opowiadacz stał się zawodem włączonym do systemu nauczania. Zdaniem profesora Trudy'ego Hansona z West Texas A&M University, powrót do opowiadania, widoczny zwłaszcza w USA, jest reakcją na nowe media i zdobycze technologii. "Paradoksalnie plazmowe telewizory, CD, DVD oraz iPody wywołały znużenie. W przeciwieństwie do tradycyjnych opowieści, powodują one jedynie alienację" - podkreśla Hanson. Może dlatego amerykańscy autorzy zaczęli ostatnio pisać panoramiczne powieści, czego najlepszym przykładem wydana u nas niedawno saga Jeffreya Eugenidesa "Middlesex". Również w Wielkiej Brytanii tego typu pisarstwo święci triumfy: wystarczy wspomnieć autorkę bestsellerowych "Białych zębów" Zadie Smith czy Monicę Ali, która napisała "Brick Lane". - Książka powinna mieć solidną fabułę. Ludzie potrzebują dobrych historii. Jestem pod tym względem konserwatywna - mówi "Wprost" Juli Zeh, popularna niemiecka pisarka młodego pokolenia.
Książki nie do sfilmowania
To, że w polskiej literaturze nie ma dobrze opowiedzianych historii, jest jedną z przyczyn zapaści polskiego kina. Najpopularniejsze filmy polskie ostatniego dziesięciolecia to adaptacje dziewiętnastowiecznych fabuł: "Ogniem i mieczem" (ponad 7 mln widzów), "Pan Tadeusz" (6 mln) czy "Quo vadis" (5 mln). W czołówce nie ma powieści współczesnej (z wyjątkiem "Nigdy w życiu" według Grocholi), bo tych książek po prostu nie da się opowiedzieć. Dlatego klapą okazało się przedstawienie teatralne według "Tartaku" Odiji. Nagrodzony w Gdyni film "Pręgi" nie jest ekranizacją "Gnoju" Wojciecha Kuczoka, bo ten nie nadawał się do sfilmowania.
W Stanach Zjednoczonych i zachodniej Europie literacki sukces od razu jest przekuwany na sukces kinowy. Sprawna ekranizacja jest dowodem na jakość prozy. I nie chodzi tylko o literaturę popularną, ale książki takich pisarzy jak Philip Roth, John Irving, John Updike czy Paul Auster. Wyśmienita i dobrze zekranizowana powieść Umberto Eco "Imię róży" dowodzi, że intertekstualne gry są jedynie jednym z pięter powieści, która dla niewtajemniczonych jest po prostu pasjonującą historią. Brak uniwersalnych i trzymających w napięciu historii to główna przyczyna nieobecności naszej kultury na Zachodzie.
Najnowsza książka Olgi Tokarczuk "Ostatnie historie" to jeszcze jeden dowód, że współcześni polscy pisarze, podobnie jak scenarzyści filmowi, nie mają zdolności konstruowania historii. Tę tendencję widać też w "Mieście utrapienia" Jerzego Pilcha oraz w nominowanych do nagrody Nike książkach "Gnój" Wojciecha Kuczoka oraz "Tartak" Daniela Odiji. Żadna z nich nie ma wyrazistej fabuły i pełnokrwistych bohaterów.
Braki narracyjne rodzimi pisarze nadrabiają czym się da. Tokarczuk w "Ostatnich historiach" bije rekordy pod względem liczby złotych myśli. Tak jakby chciała przebić "Alchemika" Paula Coelho. Jej najnowsza powieść to rozłożone na prawie 300 stronach quasi-filozoficzne rozważania, zwieńczone sentencjami nadającymi się prosto na makatkę. Akcja powieści sprowadza się do dreptania bohaterek wokół własnego łóżka. Nie jest to lektura dla szerokiej publiczności, a już na pewno nie wydawnicze wydarzenie jesieni. - Opowiadanie historii jest tym, na czym się literatura opiera, ale w tym momencie mojego życia potrzebowałam takiego przytrzymania - komentuje zanikanie akcji w kolejnych powieściach pisarka.
Jedynym kompleksem naszych pisarzy jest kompleks wyższości i mocna wiara w atrakcyjność ich dywagacji. Typowy polski pisarz współczesny, jak pisał Witkacy, to "przeintelektualizowany młynek mielący automatycznie wszystkie możliwe wariacje i perturbacje". "Tryby" - ostatnia książka Magdaleny Tulli - jak głosi notka - to "powieść i nie powieść. Rozprawa o pisaniu rozpraw i powieści czy raczej o niemożliwości pisania". Trudno więc się dziwić, że sprzedaż tego dzieła nieznacznie przekroczyła 2 tys. egzemplarzy.
Wojciech Kuczok, autor "Gnoju", uznany czarnym koniem tegorocznej edycji nagrody Nike, w jednym z wywiadów przyznał: "Przytrafiała mi się taka czysta żonglerka językiem, nie opowiadająca niczego wartościowego poznawczo". Jego książka. podobnie jak "Tartak" Odiji, mogą skutecznie odstręczyć od literatury tych, którzy mają dość nieszczęść i pisania o Polsce jak o wielkiej czarnej dziurze.
Im gorzej, tym lepiej
Choć regulamin nagrody Nike zakłada, że "w konkursie uczestniczyć mogą książki reprezentujące wszystkie gatunki literackie oraz humanistyka o wybitnych wartościach literackich", to jedynie ta ostatnia zaskarbia sobie co roku względy jury. Kryteria rynkowe, a więc zainteresowanie szerokiej publiczności, w ogóle nie są brane pod uwagę przez oceniających. - Faktycznie nagroda Nike, promująca z założenia literaturę wysoką i ambitną, stawia literaturę popularną na przegranej pozycji - przyznaje juror prof. Andrzej Makowiecki. - Książki, które mają szanse na Nike, to literatura z dużymi ambicjami, mistrzowska od strony formalnej i taka, która wpłynęła na wyobraźnię i świadomość czytelniczą w ubiegłym roku - dodaje Makowiecki. Jeśli chodzi o ambicje - zgoda, natomiast trudno w wielu nominowanych książkach doszukać się mistrzostwa. Co do wpływu na świadomość czytelniczą, to można spytać, jaki wpływ mogły mieć książki, które rozeszły się w kilkutysięcznym nakładzie.
Ani Katarzyna Grochola, ani Janusz Wiśniewski, ani Andrzej Sapkowski nie spotkali się z uznaniem jurorów Nike, choć tylko ten ostatni autor sprzedał już 1,5 mln swych książek. Jego "Narrenturm" nie zakwalifikowano do finału - już wielkim wyróżnieniem było, że jako jedyna powieść popularna znalazła się wśród nominowanych do zeszłorocznej edycji. Wygrał mało czytany tom wierszy Rymkiewicza. Książka Sapkowskiego znalazła prawie 100 tys. nabywców, i to właśnie on jest jednym z nielicznych polskich autorów czytanych za granicą. Również Wiśniewski, którego "Samotność w sieci" rozeszła się w ogromnym jak na polski rynek nakładzie 140 tys., nigdy nie znalazł się w gronie nominowanych. Szacunek masowego czytelnika to w naszym kraju powód do hańby, a nie uznania. To realizacja zasady: im gorzej, tym lepiej. Jest czymś chorym, że w Polsce synonimem dobrej książki stała się lektura nużąca i niszowa. A przecież łatwiej napisać książkę na konkurs niż bestseller.
Czekając na wieszcza
Brak pasjonujących fabuł i pełnokrwistych bohaterów to grzech powszedni naszej współczesnej literatury. Tymczasem książki nagrodzone brytyjską Nike, czyli nagrodą Bookera, to świetne powieści czytane przez miliony osób, także za granicą. Zarówno "Hańba" Coetzeego, jak i "Życie Pi" Martela, czy tegoroczny laureat - książka skandalizującego DBC Pierre'a - to przede wszystkim dobrze skonstruowane historie. Debiutujący "Vernonem" DBC Pierre zachwycił jury przede wszystkim poczuciem humoru, którego brakuje naszym pisarzom.
Polska proza jest oceniana z perspektywy katedry. Powszechny jest więc brak szacunku dla fabuły i kultury popularnej wśród uniwersyteckich krytyków, którzy zapominają, że w Polsce czyta się głównie literaturę faktu, a jedynym akceptowanym gatunkiem beletrystycznym jest powieść sensacyjno-kryminalna. Wciąż żywy w naszej mentalności mit romantyczny sprawia, że krytycy akademiccy czekają na wieszcza pokroju Mickiewicza. Potwierdza to tegoroczna Nagroda im. Kościelskich dla poematu Tomasza Różyckiego okrzykniętego "Panem Tadeuszem" młodego pokolenia.
Połączenie elementów gry literackiej z dobrze skonstruowaną fabułą naszym pisarzom wyraźnie nie wychodzi. Z jednej strony mamy zalew miałkich opowiastek z serii literatury kobiecej, z drugiej - pseudointelektualną gadaninę, w której czytelniczą przyjemność wypiera niestrawność po taniej metafizyce i klimatach rodem z pogranicznych wiosek. Bezapelacyjnym królem opowieści o niczym jest Andrzej Stasiuk, który od kilku lat pisze tę samą smętną historię, wydawaną pod różnymi tytułami. W tym czasie zdążył wyhodować nie ustępującego mu pomysłowością i pewnością siebie Mirosława Nahacza, autora powieści spod znaku strumienia świadomości. Głębią myśli dorównuje Nahaczowi tylko Agnieszka Drotkiewicz. Jej lansowany przez niektóre pisma debiut to popis erudycji podlotka, który właśnie odkrył gminną bibliotekę publiczną.
Głód opowieści
Niesłabnące powodzenie powieści fantastycznych, narracyjnych gier fabularnych, komiksów, a wreszcie seriali dowodzi, że dobrze opowiedziana historia jest nadal tym, co zajmuje konsumentów kultury. Ponad 30 lat temu w Stanach Zjednoczonych narodził się ruch odnowy opowieści, dziś silny w wielu krajach zachodniej Europy. We Francji opowiadacz stał się zawodem włączonym do systemu nauczania. Zdaniem profesora Trudy'ego Hansona z West Texas A&M University, powrót do opowiadania, widoczny zwłaszcza w USA, jest reakcją na nowe media i zdobycze technologii. "Paradoksalnie plazmowe telewizory, CD, DVD oraz iPody wywołały znużenie. W przeciwieństwie do tradycyjnych opowieści, powodują one jedynie alienację" - podkreśla Hanson. Może dlatego amerykańscy autorzy zaczęli ostatnio pisać panoramiczne powieści, czego najlepszym przykładem wydana u nas niedawno saga Jeffreya Eugenidesa "Middlesex". Również w Wielkiej Brytanii tego typu pisarstwo święci triumfy: wystarczy wspomnieć autorkę bestsellerowych "Białych zębów" Zadie Smith czy Monicę Ali, która napisała "Brick Lane". - Książka powinna mieć solidną fabułę. Ludzie potrzebują dobrych historii. Jestem pod tym względem konserwatywna - mówi "Wprost" Juli Zeh, popularna niemiecka pisarka młodego pokolenia.
Książki nie do sfilmowania
To, że w polskiej literaturze nie ma dobrze opowiedzianych historii, jest jedną z przyczyn zapaści polskiego kina. Najpopularniejsze filmy polskie ostatniego dziesięciolecia to adaptacje dziewiętnastowiecznych fabuł: "Ogniem i mieczem" (ponad 7 mln widzów), "Pan Tadeusz" (6 mln) czy "Quo vadis" (5 mln). W czołówce nie ma powieści współczesnej (z wyjątkiem "Nigdy w życiu" według Grocholi), bo tych książek po prostu nie da się opowiedzieć. Dlatego klapą okazało się przedstawienie teatralne według "Tartaku" Odiji. Nagrodzony w Gdyni film "Pręgi" nie jest ekranizacją "Gnoju" Wojciecha Kuczoka, bo ten nie nadawał się do sfilmowania.
W Stanach Zjednoczonych i zachodniej Europie literacki sukces od razu jest przekuwany na sukces kinowy. Sprawna ekranizacja jest dowodem na jakość prozy. I nie chodzi tylko o literaturę popularną, ale książki takich pisarzy jak Philip Roth, John Irving, John Updike czy Paul Auster. Wyśmienita i dobrze zekranizowana powieść Umberto Eco "Imię róży" dowodzi, że intertekstualne gry są jedynie jednym z pięter powieści, która dla niewtajemniczonych jest po prostu pasjonującą historią. Brak uniwersalnych i trzymających w napięciu historii to główna przyczyna nieobecności naszej kultury na Zachodzie.
Więcej możesz przeczytać w 41/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.