Zawarliśmy kolejną umowę na dostawy gazu. Pozornie z Ukrainą, w rzeczywistości z Gazpromem Polska, zamiast się uniezależniać od importu rosyjskiego gazu, jeszcze bardziej się od niego uzależnia. Właśnie został ogłoszony przetarg (nie podlegający ustawie o zamówieniach publicznych, de facto szefowie PGNiG wybiorą zwycięzcę z wolnej ręki) na dostawę rekordowej ilości ponad 3,4 mld m3 gazu do Polski, choć gazu ze Wschodu mamy - mimo przeprowadzonej przez Marka Pola renegocjacji słynnego kontraktu jamalskiego - w nadmiarze.
Dostawy mają się rozpocząć w lipcu 2005 r., a wartość kontraktu może sięgnąć nawet 1,5 mld zł. Specjaliści z PGNiG, z którymi rozmawialiśmy, uważają, że gaz dostarczony w ramach tego kontraktu do Polski również będzie pochodził ze Wschodu. To jeszcze nie koniec zakupów. Dotarliśmy do treści dotychczas tajnej długoterminowej umowy na dostawy gazu z Ukrainy. Tak naprawdę to będzie również gaz kontrolowany przez Rosjan!
Numer na parafkę
Pod koniec października 2004 r. PGNiG zawarło umowę z firmą Naftogaz Ukrainy. W wyniku tego porozumienia do Polski trafi w ciągu piętnastu i pół roku co najmniej 2,6 mld m3 gazu. Surowiec ma być dostarczany z Turkmenii przez Ukrainę.
W sumie wartość kontraktu jest wstępnie szacowana na 1,1 mld zł. Gaz do Polski popłynie przez specjalnie przygotowane przyłącze w rejonie nadgranicznego miasteczka Hrubieszów. Dostawy mają się rozpocząć już 1 lipca tego roku. Choć przyłącza jeszcze nie poprowadzono, to w umowie nie znalazła się klauzula uzależniająca jej ważność od istnienia podstawowej infrastruktury przesyłowej.
Kontrakt zawarto w dziwnych okolicznościach. Stronę ukraińską reprezentował Ihor Woronin, wiceszef tamtejszego operatora gazowego. Stronę polską - jak wynika z treści umowy, do której dotarli reporterzy "Wprost" - prezes PGNiG Marek Kossowski i wiceprezes Franciszek Krok. Czytelne podpisy pod dokumentem złożyli jedynie Woronin i Kossowski. Aby jednak umowa była ważna, ze strony polskiej powinny ją podpisać dwie osoby. Na dokumencie widnieje tymczasem podpis prezesa Kossowskiego i bliżej nieokreślona parafka. - To stary wybieg, chodzi o to, że w zależności od sytuacji można tłumaczyć, że umowa jest ważna, bo podpisana, albo nieważna, bo brakuje podpisu - ocenia wieloletni pracownik PGNiG. W samym PGNiG poinformowano nas, że parafka ta jest podpisem wiceprezesa Kroka.
Być może zastosowano taki trik, ponieważ nie ustalono ceny, za którą państwowa spółka będzie kupowała gaz od Ukraińców. Aneks, w którym znalazła się cena bazowa (wyniosła 79,73 USD za 1000 m3), został spisany dopiero w marcu tego roku, czyli cztery miesiące po sygnowaniu umowy. Dlaczego zatem podpisano umowę, nie wiedząc, jaka będzie cena gazu? PGNiG bagatelizuje sprawę. Jak poinformowała nas Małgorzata Przybylska, rzeczniczka firmy, "do czasu podpisania załącznika nr 1 zawierającego formułę cenową i cenę, umowa nie była wykonalna dla stron". Tyle że w dokumencie podpisanym 26 października 2004 r. nie ma takiej klauzuli, a jej ważność określa inny punkt, który mówi jasno, że umowa wchodzi w życie po jej podpisaniu przez strony.
Rosyjska ośmiornica gazowa
Zarząd PGNiG chełpi się, że umowa z 26 października 2004 r. zapewni pierwsze bezpośrednie dostawy gazu do Polski od operatora narodowego Ukrainy, a więc dywersyfikację dostaw. De facto jednak głównym beneficjentem kontraktów na dostawę gazu z Turkmenii będzie RosUkrEnergo, firma zarejestrowana w Szwajcarii. Jej akcjonariuszami po połowie są austriacki Raiffeisen Investment i Gazprombank. Według rosyjskiego dziennika "Kommiersant", Austriacy najprawdopodobniej są tylko powiernikami reprezentującymi w spółce interesy osób związanych z prorosyjską ekipą rządzącą do niedawna Ukrainą.
Od 1 stycznia Naftogaz Ukrainy kupuje surowiec od RosUkrEnergo, która z kolei nabywa go na granicy Turkmenistanu i Uzbekistanu w porozumieniu z miejscowymi spółkami i rosyjskim Gazpromem. Potem RosUkrEnergo sprzedaje Ukraińcom gaz po cenie 63 USD za 1000 m3. Naftogaz następnie oddaje szwajcarskiej spółce 37,5 proc. kupionego wcześniej gazu, żeby potem znów odkupić pewną ilość od RosUkrEnergo. Pozostałą dzięki tej operacji część gazu szwajcarska firma sprzedaje na rynkach europejskich. - Za fasadą dywersyfikacji wszystko dzieje się pod pełną kontrolą Rosjan - tłumaczy "Wprost" były oficer polskiego wywiadu.
Jako źródło dywersyfikacji gazu Turkmenia w żadnym razie nie jest państwem gwarantującym Polsce niezależność energetyczną. Biznes i polityka w tej azjatyckiej republice od początku do końca są kontrolowane przez Rosjan. Także biznes gazowy, w którym największym partnerem Turkmenów jest rosyjski Gazprom. Wpływ Rosjan jest na tyle silny, że kiedy w grudniu 2004 r. na Ukrainie zwyciężył w wyborach prezydenckich zwalczany przez Kreml Wiktor Juszczenko, Turkmenia zakręciła Kijowowi gazowy kurek. Ostatecznie gaz na Ukrainę popłynął, ale już po znacznie wyższej cenie. - Kontrakty pogłębiające nasze uzależnienie od surowców z krajów kontrolowanych przez Rosjan to fałszywa dywersyfikacja - ocenia Jerzy Polaczek, poseł PiS z sejmowej Komisji Infrastruktury.
Na jednej rurze
Credo państw, które nie mają dostatecznie dużych własnych złóż surowców energetycznych, brzmi: "im więcej dróg dostaw nośników energii, tym większe bezpieczeństwo i niezależność energetyczna". Tymczasem Polska, rezygnując z rozbudowy infrastruktury do transportu gazu, sama skazała się na uzależnienie od dostaw tego surowca ze Wschodu. Wskutek porozumienia (renegocjacji kontraktu jamalskiego) podpisanego w Moskwie przez Marka Pola musimy odbierać gigantyczne ilości rosyjskiego gazu (obowiązuje klauzula take or pay - "bierz albo płać"), chociaż możliwości jego odbioru są ograniczone, bo Polska zwolniła Rosjan z obowiązku przeprowadzenia drugiej nitki gazociągu z Jamału przez jej terytorium. Kilka lat temu upadł też plan budowy pierwszego morskiego terminalu do rozładunku gazu płynnego (LNG) w rejonie Szczecina. W miarę jak drożeje ropa naftowa, staje się on coraz bardziej konkurencyjnym cenowo surowcem energetycznym. W USA, po tym jak szef tamtejszego banku centralnego Alan Greenspan zapowiedział, że "wiek XXI będzie stuleciem LNG", powstaje kilka terminali LNG nad Zatoką Meksykańską. Bezpieczeństwo energetyczne Polski ciągle natomiast wisi na gazpromowskiej rurze.
Numer na parafkę
Pod koniec października 2004 r. PGNiG zawarło umowę z firmą Naftogaz Ukrainy. W wyniku tego porozumienia do Polski trafi w ciągu piętnastu i pół roku co najmniej 2,6 mld m3 gazu. Surowiec ma być dostarczany z Turkmenii przez Ukrainę.
W sumie wartość kontraktu jest wstępnie szacowana na 1,1 mld zł. Gaz do Polski popłynie przez specjalnie przygotowane przyłącze w rejonie nadgranicznego miasteczka Hrubieszów. Dostawy mają się rozpocząć już 1 lipca tego roku. Choć przyłącza jeszcze nie poprowadzono, to w umowie nie znalazła się klauzula uzależniająca jej ważność od istnienia podstawowej infrastruktury przesyłowej.
Kontrakt zawarto w dziwnych okolicznościach. Stronę ukraińską reprezentował Ihor Woronin, wiceszef tamtejszego operatora gazowego. Stronę polską - jak wynika z treści umowy, do której dotarli reporterzy "Wprost" - prezes PGNiG Marek Kossowski i wiceprezes Franciszek Krok. Czytelne podpisy pod dokumentem złożyli jedynie Woronin i Kossowski. Aby jednak umowa była ważna, ze strony polskiej powinny ją podpisać dwie osoby. Na dokumencie widnieje tymczasem podpis prezesa Kossowskiego i bliżej nieokreślona parafka. - To stary wybieg, chodzi o to, że w zależności od sytuacji można tłumaczyć, że umowa jest ważna, bo podpisana, albo nieważna, bo brakuje podpisu - ocenia wieloletni pracownik PGNiG. W samym PGNiG poinformowano nas, że parafka ta jest podpisem wiceprezesa Kroka.
Być może zastosowano taki trik, ponieważ nie ustalono ceny, za którą państwowa spółka będzie kupowała gaz od Ukraińców. Aneks, w którym znalazła się cena bazowa (wyniosła 79,73 USD za 1000 m3), został spisany dopiero w marcu tego roku, czyli cztery miesiące po sygnowaniu umowy. Dlaczego zatem podpisano umowę, nie wiedząc, jaka będzie cena gazu? PGNiG bagatelizuje sprawę. Jak poinformowała nas Małgorzata Przybylska, rzeczniczka firmy, "do czasu podpisania załącznika nr 1 zawierającego formułę cenową i cenę, umowa nie była wykonalna dla stron". Tyle że w dokumencie podpisanym 26 października 2004 r. nie ma takiej klauzuli, a jej ważność określa inny punkt, który mówi jasno, że umowa wchodzi w życie po jej podpisaniu przez strony.
Rosyjska ośmiornica gazowa
Zarząd PGNiG chełpi się, że umowa z 26 października 2004 r. zapewni pierwsze bezpośrednie dostawy gazu do Polski od operatora narodowego Ukrainy, a więc dywersyfikację dostaw. De facto jednak głównym beneficjentem kontraktów na dostawę gazu z Turkmenii będzie RosUkrEnergo, firma zarejestrowana w Szwajcarii. Jej akcjonariuszami po połowie są austriacki Raiffeisen Investment i Gazprombank. Według rosyjskiego dziennika "Kommiersant", Austriacy najprawdopodobniej są tylko powiernikami reprezentującymi w spółce interesy osób związanych z prorosyjską ekipą rządzącą do niedawna Ukrainą.
Od 1 stycznia Naftogaz Ukrainy kupuje surowiec od RosUkrEnergo, która z kolei nabywa go na granicy Turkmenistanu i Uzbekistanu w porozumieniu z miejscowymi spółkami i rosyjskim Gazpromem. Potem RosUkrEnergo sprzedaje Ukraińcom gaz po cenie 63 USD za 1000 m3. Naftogaz następnie oddaje szwajcarskiej spółce 37,5 proc. kupionego wcześniej gazu, żeby potem znów odkupić pewną ilość od RosUkrEnergo. Pozostałą dzięki tej operacji część gazu szwajcarska firma sprzedaje na rynkach europejskich. - Za fasadą dywersyfikacji wszystko dzieje się pod pełną kontrolą Rosjan - tłumaczy "Wprost" były oficer polskiego wywiadu.
Jako źródło dywersyfikacji gazu Turkmenia w żadnym razie nie jest państwem gwarantującym Polsce niezależność energetyczną. Biznes i polityka w tej azjatyckiej republice od początku do końca są kontrolowane przez Rosjan. Także biznes gazowy, w którym największym partnerem Turkmenów jest rosyjski Gazprom. Wpływ Rosjan jest na tyle silny, że kiedy w grudniu 2004 r. na Ukrainie zwyciężył w wyborach prezydenckich zwalczany przez Kreml Wiktor Juszczenko, Turkmenia zakręciła Kijowowi gazowy kurek. Ostatecznie gaz na Ukrainę popłynął, ale już po znacznie wyższej cenie. - Kontrakty pogłębiające nasze uzależnienie od surowców z krajów kontrolowanych przez Rosjan to fałszywa dywersyfikacja - ocenia Jerzy Polaczek, poseł PiS z sejmowej Komisji Infrastruktury.
Na jednej rurze
Credo państw, które nie mają dostatecznie dużych własnych złóż surowców energetycznych, brzmi: "im więcej dróg dostaw nośników energii, tym większe bezpieczeństwo i niezależność energetyczna". Tymczasem Polska, rezygnując z rozbudowy infrastruktury do transportu gazu, sama skazała się na uzależnienie od dostaw tego surowca ze Wschodu. Wskutek porozumienia (renegocjacji kontraktu jamalskiego) podpisanego w Moskwie przez Marka Pola musimy odbierać gigantyczne ilości rosyjskiego gazu (obowiązuje klauzula take or pay - "bierz albo płać"), chociaż możliwości jego odbioru są ograniczone, bo Polska zwolniła Rosjan z obowiązku przeprowadzenia drugiej nitki gazociągu z Jamału przez jej terytorium. Kilka lat temu upadł też plan budowy pierwszego morskiego terminalu do rozładunku gazu płynnego (LNG) w rejonie Szczecina. W miarę jak drożeje ropa naftowa, staje się on coraz bardziej konkurencyjnym cenowo surowcem energetycznym. W USA, po tym jak szef tamtejszego banku centralnego Alan Greenspan zapowiedział, że "wiek XXI będzie stuleciem LNG", powstaje kilka terminali LNG nad Zatoką Meksykańską. Bezpieczeństwo energetyczne Polski ciągle natomiast wisi na gazpromowskiej rurze.
Więcej możesz przeczytać w 17/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.