To, co się dzieje w Iraku, można porównać jedynie do zbrodni Saddama. Ci, którzy teraz mordują, nie ustępują mu ani na jotę - mówi "Wprost" były premier Ijad Allawi
Siedząc z żoną przy śniadaniu, zastanawiasz się, czy ją jeszcze zobaczysz. Idziesz do garażu i nie wiesz, czy pilot, którym otwierasz drzwi samochodu, nie odpali bomby podłożonej w nocy. Potem kwadrans jazdy do pracy. W korku tylko jedna myśl: przeżyć. Nie wiesz, czy ktoś na ulicy, którą jedziesz, nie wysadzi się w powietrze albo nie zacznie strzelać i czy nie dostaniesz zbłąkanej kuli. Albo na przykład policjant po prostu nie strzeli ci w łeb. Po ośmiu godzinach kolejnych 15 minut koszmaru. Tym razem myślisz o żonie, czy dożyła popołudnia. Opowiedz to w Polsce, proszę. Niech wiedzą, jaki Irak nam zgotowaliście".
To słowa Bakra al-Dulejmiego, członka jednego z największych w Iraku klanów sunnickich. 28-letni Bakr przed wojną studiował malarstwo. Po wojnie zatrudnił się w firmie budowlanej w Bagdadzie. Twierdzi, że polityką by się nie interesował, gdyby nie był Irakijczykiem.
Misja skończona?
"Wojna jest rzeczą zbyt poważną, by powierzać ją generałom" - mawiał premier Francji Georges Clemenceau. W Iraku generałom powierzono nie tylko wojnę, ale i budowanie pokoju. W efekcie zginęło ponad 30 tys. irackich cywilów. Do tego trzeba dodać 3,6 tys. członków irackich sił bezpieczeństwa i prawie 2,5 tys. żołnierzy koalicji, w tym 17 Polaków. Okazało się, że armia to złe narzędzie do budowania pokoju, a Ameryka i jej koalicjanci nie mają nawet wystarczająco dużo żołnierzy, by zapewnić spokój. Dwa i pół roku po tym, jak prezydent Bush ogłosił: "Misja zakończona", Irak ma na koncie dwa krwawe powstania i najbardziej rozbudowaną sieć terrorystyczną na Bliskim Wschodzie. W tym kontekście misja rzeczywiście wygląda na skończoną.
Załóżmy, że wojska się wycofają. Nadarza się ku temu doskonała okazja - 15 grudnia mają się odbyć wybory. Pierwsze według zasad nowej konstytucji, przyjętej przez Irakijczyków w referendum. Wyłoniony w nich parlament i rząd pierwszy raz będą miały szansę urzędować przez całą, czteroletnią kadencję. Jeśli szukać usprawiedliwienia do szybkiego wycofania się z Iraku, to nie będzie lepszej okazji. Wyobrażenia o tym, co się może jednak wówczas wydarzyć, dostarcza odkryty przez żołnierzy amerykańskich w połowie zeszłego miesiąca tajny areszt w gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Bagdadzie. Przetrzymywanych tam 169 więźniów, w tym kilkunastoletnich chłopców, torturowano: bito ich stalowymi prętami i skórzanymi pasami, rażono prądem. Kilku miało zmiażdżone kości. Byli zamknięci w ciemnych celach, siedzieli we własnych ekskrementach.
Początkowo rząd w Bagdadzie próbował zignorować sprawę. Gdy zaczęły o niej pisać światowe media, minister spraw wewnętrznych Bajn Jabr najpierw starał się pomniejszać skandal, twierdząc, że tylko siedmiu więźniów nosiło ślady znęcania się, później podczas konferencji przekonywał dziennikarzy: "To niemożliwe, zwyczajnie niemożliwe! To bajki, nonsensy!". Zapowiedział jednak wszczęcie dochodzenia. Jego zastępcy i doradcy rozpuszczali informacje, że ministerstwo nic o torturach nie wiedziało, a nawet jeśli wiedziało, to wiedzieli też Amerykanie, którzy bywają w MSW.
- Wszyscy wiedzieli, zresztą nie tylko o tym, co się działo w tym areszcie. Do podobnych zbrodni dochodzi w całym Iraku - mówi Aida Ussajran, zastępca ministra ds. praw człowieka. - W Iraku wiele się zmieniło od afery w Abu Graib. Teraz każdy, kto zostanie aresztowany przez żołnierzy z USA, uważa się za szczęściarza, że nie trafił w ręce naszych. Wśród setek dowodów nadużyć zgromadzonych przez Ussajran znajdują się zeznania kobiety, która twierdzi, że po aresztowaniu przewieziono ją do więzienia w MSW. Systematycznie zabierano ją na siódme piętro gmachu, gdzie była gwałcona. Na siódmym piętrze znajduje się siedziba wywiadu. - O tym też minister Bajn Jabr nie wiedział? - pyta Ussajran.
Bakr al-Dulejmi opowiada: - W mojej rodzinnej Bakubie w nocy trzy miesiące temu do sunnickich domów przyszli policjanci. Aresztowali 31 mężczyzn. Następnego dnia mieliśmy 31 trupów. Policjanci sami powiedzieli, gdzie je znajdziemy. Dlaczego tych ludzi zamordowano? Nie ma żadnego dlaczego! Nie ma powodu! Nie wiem, czy ktoś z zabitych należał do ruchu oporu, ale nie wydaje mi się. Wiem, że ci ludzie pochodzili z różnych rodów, a tylko jeden był związany z reżimem. Łączyło ich tylko to, że chodzili do tego samego meczetu. Imama zresztą też zabito tamtej nocy.
Po staremu
"Nikt nie jest w stanie ustalić skali nadużyć" - obwieścił w ubiegłym tygodniu Laith Kubba, rzecznik irackiego rządu. Obliczeń dokonał jednak Adnan Thabit, szef policyjnych jednostek specjalnych, który bez ceregieli wyznał: "Zwykle jeden na 200 więźniów bywa torturowany". Mazan Taha nadzorujący zbieranie zeznań świadków w Um al-Kura, największym sunnickim meczecie w Bagdadzie, twierdzi, że zebrano informacje o 700 sunnitach, którzy zostali zamordowani lub zaginęli w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Większość aresztowali ludzie podający się za funkcjonariuszy MSW. - To, co się dzieje w Iraku, można porównać jedynie do zbrodni reżimu Saddama - mówi były premier Ijad Allawi.
Kim są nowi oprawcy? Zdaniem niemal wszystkich Irakijczyków, z którymi rozmawiałam, to Brygady Badr, zbrojne ramię szyickiej Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Iraku. Rada w czasach reżimu była organizacją opozycyjną z siedzibą w Iranie, a Brygady Badr jako jedyne obok peszmergów były w stanie prowadzić skuteczne akcje wymierzone w reżim. Dziś rada wchodzi w skład rządu, a Badr rozwiązano. Większość członków brygad wcielono do policji. W MSW utworzono nawet grupę do zadań specjalnych złożoną z członków tylko tej partyzantki. Jej zwierzchnikiem jest minister Jabr, członek kierownictwa Najwyższej Rady, niegdyś dowódca Badr.
Rzecznik oficjalnie rozwiązanych Badr Hadi al-Amery oświadczył, że nalot na bunkier w MSW przeprowadzony przez żołnierzy amerykańskich był "pogwałceniem irackiej suwerenności", a Amerykanie wywołali ten skandal, "chcąc odwrócić uwagę od nadużyć, jakich się dopuścili w Abu Graib i Guantanamo".
Złota góra
Można twierdzić, że zabójstwa sunnitów przez szyitów to zemsta za zbrodnie w czasach reżimu. Sunnici nie pozostają szyitom dłużni. Zdaniem moich rozmówców, to brutalna walka o władzę i pieniądze, które można dzięki niej zyskać. Przedsmakiem kampanii wyborczej jest zastrzelenie Baszara Sznawy Jabera, członka rządzącej szyickiej partii Dawa, zamordowanie Saada Albana, jednego z najwyższych urzędników w resorcie odbudowy, oraz porwanie w Tikricie kuzyna Saddama i byłego oficera irackiej armii Thafera Migwila Hazzy.
Władza w Iraku to kontrola nad przynoszącą miliardy dolarów turystyką religijną i meczetami, gdzie wierni ze świata szyickiego zostawiają potężne datki. Władza to kontrola nad przetargami na obdudowę kraju wyniszczonego dyktaturą i wojnami. Od zakończenia tej ostatniej zdążyła się zakorzenić zorganizowana przestępczość.
- Mafia zbiera haracze od sklepikarzy, właścicieli salonów fryzjerskich, nawet od handlarzy lodem, którzy stragany rozstawiają na ulicach. 20 centów, czyli równowartość kuli do pistoletu, tyle kosztuje mafię ten, kto nie chce płacić - mówi przedsiębiorca Ahmed al-Dżafa. Raz w tygodniu oddaje jedną czwartą swoich dochodów.
Długie ręce cudzoziemców
Naiwnością jest wiara, że jeśli obce wojska się wycofają, to w Iraku zagości spokój. Przeciwnie - kraj na dobre zacząłby się pogrążać w chaosie, póki jedna z opcji politycznych nie zdobyłaby przewagi, by położyć podwaliny pod kolejną dyktaturę. Walka byłaby wyjątkowo zajadła, bo do domów nie wróciliby Irańczycy, Syryjczycy czy Saudyjczycy, którzy od miesięcy wpływają na iracką scenę polityczną. Część irackich polityków jest świadoma zagrożenia. - Bez rządu jedności narodowej nie mamy żadnych szans - mówi "Wprost" sędziwy Adnan al-Dulejmi, przewodniczący Generalnej Konferencji Sunnitów. Tego samego zdania jest Ijad Allawi, niemal pewny kandydat na nowego szefa rządu.
Tylko co Polska ma z obecności w Iraku? Nieoficjalnie mówi się, że dostaniemy warte prawie pół miliarda dolarów kontrakty na odbudowę instalacji naftowych pod Kirkukiem, Imarą i Basrą oraz zagospodarowanie złóż gazu na południu Iraku. - Opowiadanie o zyskach z obecności w Iraku w kontekście przetargów to budowanie miraży. Nasze firmy nie są się w stanie ścigać z takimi molochami, jak ChevronTexaco czy Shell - uważa polski dyplomata zajmujący się sprawami irackimi. Rząd zaczął z Bagdadem twarde negocjacje. Polskie stanowisko jest jasne, czemu dał wyraz minister obrony Radosław Sikorski podczas wizyty w Iraku w ubiegłym miesiącu: zanim zapadnie decyzja o pozostaniu żołnierzy, chcemy usłyszeć konkrety. Ma je przywieźć do Warszawy 10 grudnia wicepremier Iraku Ahmed Szalabi. Tylko czy propozycje irackiego rządu, który odejdzie wraz z końcem roku, będą wiążące.
- Poza obecnością nad Eufratem naszych wojsk nie mamy żadnego innego atutu, który sprawiłby, że trzeba nas traktować jak liczącego się gracza na scenie międzynarodowej - mówi polski dyplomata. Jego zdaniem, wysłanie wojsk do Iraku zmieniło nasz wizerunek zarówno w USA, jak i w Europie. - Choć rządy w Warszawie traktowały ten temat jak śmierdzące jajo, świat powoli przestaje nas traktować jak biedaka, który wiecznie o coś się upomina. Stajemy się partnerem, o którego poparcie Waszyngton musi zabiegać i z którym Europa się liczy. Ta pozycja jeszcze się wzmocni, gdy obejmiemy misję w Afganistanie. To nie są efekty, które można przeliczyć na pieniądze - podkreśla dyplomata.
Przed wojną w Iraku padło wiele argumentów dotyczących tego, czy mamy prawo, również moralne, do interwencji. Nad odpowiedzią pewnie będzie się zastanawiać kilka pokoleń speców od polityki i historii. Teraz ważniejsza jest jednak odpowiedź, czy mamy prawo, również moralne, wycofać się z Iraku. I czy nas na to stać.
To słowa Bakra al-Dulejmiego, członka jednego z największych w Iraku klanów sunnickich. 28-letni Bakr przed wojną studiował malarstwo. Po wojnie zatrudnił się w firmie budowlanej w Bagdadzie. Twierdzi, że polityką by się nie interesował, gdyby nie był Irakijczykiem.
Misja skończona?
"Wojna jest rzeczą zbyt poważną, by powierzać ją generałom" - mawiał premier Francji Georges Clemenceau. W Iraku generałom powierzono nie tylko wojnę, ale i budowanie pokoju. W efekcie zginęło ponad 30 tys. irackich cywilów. Do tego trzeba dodać 3,6 tys. członków irackich sił bezpieczeństwa i prawie 2,5 tys. żołnierzy koalicji, w tym 17 Polaków. Okazało się, że armia to złe narzędzie do budowania pokoju, a Ameryka i jej koalicjanci nie mają nawet wystarczająco dużo żołnierzy, by zapewnić spokój. Dwa i pół roku po tym, jak prezydent Bush ogłosił: "Misja zakończona", Irak ma na koncie dwa krwawe powstania i najbardziej rozbudowaną sieć terrorystyczną na Bliskim Wschodzie. W tym kontekście misja rzeczywiście wygląda na skończoną.
Załóżmy, że wojska się wycofają. Nadarza się ku temu doskonała okazja - 15 grudnia mają się odbyć wybory. Pierwsze według zasad nowej konstytucji, przyjętej przez Irakijczyków w referendum. Wyłoniony w nich parlament i rząd pierwszy raz będą miały szansę urzędować przez całą, czteroletnią kadencję. Jeśli szukać usprawiedliwienia do szybkiego wycofania się z Iraku, to nie będzie lepszej okazji. Wyobrażenia o tym, co się może jednak wówczas wydarzyć, dostarcza odkryty przez żołnierzy amerykańskich w połowie zeszłego miesiąca tajny areszt w gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Bagdadzie. Przetrzymywanych tam 169 więźniów, w tym kilkunastoletnich chłopców, torturowano: bito ich stalowymi prętami i skórzanymi pasami, rażono prądem. Kilku miało zmiażdżone kości. Byli zamknięci w ciemnych celach, siedzieli we własnych ekskrementach.
Początkowo rząd w Bagdadzie próbował zignorować sprawę. Gdy zaczęły o niej pisać światowe media, minister spraw wewnętrznych Bajn Jabr najpierw starał się pomniejszać skandal, twierdząc, że tylko siedmiu więźniów nosiło ślady znęcania się, później podczas konferencji przekonywał dziennikarzy: "To niemożliwe, zwyczajnie niemożliwe! To bajki, nonsensy!". Zapowiedział jednak wszczęcie dochodzenia. Jego zastępcy i doradcy rozpuszczali informacje, że ministerstwo nic o torturach nie wiedziało, a nawet jeśli wiedziało, to wiedzieli też Amerykanie, którzy bywają w MSW.
- Wszyscy wiedzieli, zresztą nie tylko o tym, co się działo w tym areszcie. Do podobnych zbrodni dochodzi w całym Iraku - mówi Aida Ussajran, zastępca ministra ds. praw człowieka. - W Iraku wiele się zmieniło od afery w Abu Graib. Teraz każdy, kto zostanie aresztowany przez żołnierzy z USA, uważa się za szczęściarza, że nie trafił w ręce naszych. Wśród setek dowodów nadużyć zgromadzonych przez Ussajran znajdują się zeznania kobiety, która twierdzi, że po aresztowaniu przewieziono ją do więzienia w MSW. Systematycznie zabierano ją na siódme piętro gmachu, gdzie była gwałcona. Na siódmym piętrze znajduje się siedziba wywiadu. - O tym też minister Bajn Jabr nie wiedział? - pyta Ussajran.
Bakr al-Dulejmi opowiada: - W mojej rodzinnej Bakubie w nocy trzy miesiące temu do sunnickich domów przyszli policjanci. Aresztowali 31 mężczyzn. Następnego dnia mieliśmy 31 trupów. Policjanci sami powiedzieli, gdzie je znajdziemy. Dlaczego tych ludzi zamordowano? Nie ma żadnego dlaczego! Nie ma powodu! Nie wiem, czy ktoś z zabitych należał do ruchu oporu, ale nie wydaje mi się. Wiem, że ci ludzie pochodzili z różnych rodów, a tylko jeden był związany z reżimem. Łączyło ich tylko to, że chodzili do tego samego meczetu. Imama zresztą też zabito tamtej nocy.
Po staremu
"Nikt nie jest w stanie ustalić skali nadużyć" - obwieścił w ubiegłym tygodniu Laith Kubba, rzecznik irackiego rządu. Obliczeń dokonał jednak Adnan Thabit, szef policyjnych jednostek specjalnych, który bez ceregieli wyznał: "Zwykle jeden na 200 więźniów bywa torturowany". Mazan Taha nadzorujący zbieranie zeznań świadków w Um al-Kura, największym sunnickim meczecie w Bagdadzie, twierdzi, że zebrano informacje o 700 sunnitach, którzy zostali zamordowani lub zaginęli w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Większość aresztowali ludzie podający się za funkcjonariuszy MSW. - To, co się dzieje w Iraku, można porównać jedynie do zbrodni reżimu Saddama - mówi były premier Ijad Allawi.
Kim są nowi oprawcy? Zdaniem niemal wszystkich Irakijczyków, z którymi rozmawiałam, to Brygady Badr, zbrojne ramię szyickiej Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Iraku. Rada w czasach reżimu była organizacją opozycyjną z siedzibą w Iranie, a Brygady Badr jako jedyne obok peszmergów były w stanie prowadzić skuteczne akcje wymierzone w reżim. Dziś rada wchodzi w skład rządu, a Badr rozwiązano. Większość członków brygad wcielono do policji. W MSW utworzono nawet grupę do zadań specjalnych złożoną z członków tylko tej partyzantki. Jej zwierzchnikiem jest minister Jabr, członek kierownictwa Najwyższej Rady, niegdyś dowódca Badr.
Rzecznik oficjalnie rozwiązanych Badr Hadi al-Amery oświadczył, że nalot na bunkier w MSW przeprowadzony przez żołnierzy amerykańskich był "pogwałceniem irackiej suwerenności", a Amerykanie wywołali ten skandal, "chcąc odwrócić uwagę od nadużyć, jakich się dopuścili w Abu Graib i Guantanamo".
Złota góra
Można twierdzić, że zabójstwa sunnitów przez szyitów to zemsta za zbrodnie w czasach reżimu. Sunnici nie pozostają szyitom dłużni. Zdaniem moich rozmówców, to brutalna walka o władzę i pieniądze, które można dzięki niej zyskać. Przedsmakiem kampanii wyborczej jest zastrzelenie Baszara Sznawy Jabera, członka rządzącej szyickiej partii Dawa, zamordowanie Saada Albana, jednego z najwyższych urzędników w resorcie odbudowy, oraz porwanie w Tikricie kuzyna Saddama i byłego oficera irackiej armii Thafera Migwila Hazzy.
Władza w Iraku to kontrola nad przynoszącą miliardy dolarów turystyką religijną i meczetami, gdzie wierni ze świata szyickiego zostawiają potężne datki. Władza to kontrola nad przetargami na obdudowę kraju wyniszczonego dyktaturą i wojnami. Od zakończenia tej ostatniej zdążyła się zakorzenić zorganizowana przestępczość.
- Mafia zbiera haracze od sklepikarzy, właścicieli salonów fryzjerskich, nawet od handlarzy lodem, którzy stragany rozstawiają na ulicach. 20 centów, czyli równowartość kuli do pistoletu, tyle kosztuje mafię ten, kto nie chce płacić - mówi przedsiębiorca Ahmed al-Dżafa. Raz w tygodniu oddaje jedną czwartą swoich dochodów.
Długie ręce cudzoziemców
Naiwnością jest wiara, że jeśli obce wojska się wycofają, to w Iraku zagości spokój. Przeciwnie - kraj na dobre zacząłby się pogrążać w chaosie, póki jedna z opcji politycznych nie zdobyłaby przewagi, by położyć podwaliny pod kolejną dyktaturę. Walka byłaby wyjątkowo zajadła, bo do domów nie wróciliby Irańczycy, Syryjczycy czy Saudyjczycy, którzy od miesięcy wpływają na iracką scenę polityczną. Część irackich polityków jest świadoma zagrożenia. - Bez rządu jedności narodowej nie mamy żadnych szans - mówi "Wprost" sędziwy Adnan al-Dulejmi, przewodniczący Generalnej Konferencji Sunnitów. Tego samego zdania jest Ijad Allawi, niemal pewny kandydat na nowego szefa rządu.
Tylko co Polska ma z obecności w Iraku? Nieoficjalnie mówi się, że dostaniemy warte prawie pół miliarda dolarów kontrakty na odbudowę instalacji naftowych pod Kirkukiem, Imarą i Basrą oraz zagospodarowanie złóż gazu na południu Iraku. - Opowiadanie o zyskach z obecności w Iraku w kontekście przetargów to budowanie miraży. Nasze firmy nie są się w stanie ścigać z takimi molochami, jak ChevronTexaco czy Shell - uważa polski dyplomata zajmujący się sprawami irackimi. Rząd zaczął z Bagdadem twarde negocjacje. Polskie stanowisko jest jasne, czemu dał wyraz minister obrony Radosław Sikorski podczas wizyty w Iraku w ubiegłym miesiącu: zanim zapadnie decyzja o pozostaniu żołnierzy, chcemy usłyszeć konkrety. Ma je przywieźć do Warszawy 10 grudnia wicepremier Iraku Ahmed Szalabi. Tylko czy propozycje irackiego rządu, który odejdzie wraz z końcem roku, będą wiążące.
- Poza obecnością nad Eufratem naszych wojsk nie mamy żadnego innego atutu, który sprawiłby, że trzeba nas traktować jak liczącego się gracza na scenie międzynarodowej - mówi polski dyplomata. Jego zdaniem, wysłanie wojsk do Iraku zmieniło nasz wizerunek zarówno w USA, jak i w Europie. - Choć rządy w Warszawie traktowały ten temat jak śmierdzące jajo, świat powoli przestaje nas traktować jak biedaka, który wiecznie o coś się upomina. Stajemy się partnerem, o którego poparcie Waszyngton musi zabiegać i z którym Europa się liczy. Ta pozycja jeszcze się wzmocni, gdy obejmiemy misję w Afganistanie. To nie są efekty, które można przeliczyć na pieniądze - podkreśla dyplomata.
Przed wojną w Iraku padło wiele argumentów dotyczących tego, czy mamy prawo, również moralne, do interwencji. Nad odpowiedzią pewnie będzie się zastanawiać kilka pokoleń speców od polityki i historii. Teraz ważniejsza jest jednak odpowiedź, czy mamy prawo, również moralne, wycofać się z Iraku. I czy nas na to stać.
Więcej możesz przeczytać w 49/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.