Po objęciu władzy przez Adolfa Hitlera w Niemczech przyjęto wiele ustaw rasowych ograniczających prawa Żydów. Od pierwszej z nich (o obywatelstwie Rzeszy), którą Reichstag przyjął na obradach w Norymberdze 15 września 1935 r., nazwano je ustawami norymberskimi. Pierwsza ustawa zezwalała na pozbawienie niemieckiego obywatelstwa osób pochodzenia żydowskiego. W kolejnych pozbawiono Żydów m.in. prawa do wykonywania niektórych zawodów, zakazano małżeństw z Niemcami, ograniczono prawa majątkowe. "Rzeczpospolita" z 29 XI 2005 r. w artykule "Spadkobiercy żądają zwrotu obrazów" informuje, że berlińska kancelaria adwokacka, powołując się na prawo międzynarodowe, wystąpiła w imieniu spadkobierców ofiar Holocaustu o zwrot sześciu obrazów znajdujących się w Muzeum Narodowym w Warszawie oraz w muzeach we Wrocławiu i Krakowie. Obrazy te zostały odebrane żydowskim właścicielom właśnie na podstawie ustawodawstwa norymberskiego, a po wojnie zostały przejęte przez Polskę jako mienie poniemieckie.
Historia często drwi z polityków. Ich sukcesy wraz z upływem czasu okazują się niekiedy fatalne w skutkach zarówno dla obywateli, jak i dla samych autorów. Kiedy czytam o roszczeniach ofiar Holocaustu skierowanych do Polski, muszę traktować to jako szyderstwo przeszłości. A ponieważ spór z osobami pochodzenia żydowskiego o materialne skutki hitlerowskich zbrodni ma być prowadzony przez niemieckich adwokatów, potwierdza się kolejna gorzka prawda - polityka nie lubi naiwności.
Wątpliwe cuda pojednania
Sukces to kochanka pożądana przez każdego polityka. Ale sukces to też kochanka wymagająca. Może zapewnić bezgraniczną ekstazę, ale trzeba ją pielęgnować, bo potrafi odejść szybciej, niż przyszła. W ciągu 15 lat III Rzeczypospolitej każdy polityk zajmujący się stosunkami polsko-niemieckimi chciał koniecznie odnieść sukces. Wielokrotnie słyszeliśmy o cudzie pojednania z zachodnim sąsiadem. Polska polityka prowadzona wobec Niemiec przez ostatnie 15 lat budzi jednak wiele wątpliwości. Być może oba kraje po 1989 r. rzeczywiście chciały poprawy sąsiedzkiego pożycia, ale pomysły na ten związek miały odmienne - my chcieliśmy wziąć ślub, a Niemcy jedynie skonsumować to partnerstwo.
W zawartym naprędce małżeństwie z Niemcami zachowujemy się jak kura domowa. Jest trochę krzątaniny na pokaz, dużo miotania się i krzyku o wzajemnej miłości. Brakuje natomiast choćby najskromniejszej długofalowej strategii programowej, a organy państwowe działają na zasadzie straży pożarnej. W efekcie, kiedy trzeba grać ostro, oddajemy pole bez walki, kiedy zaś powinniśmy negocjować - krzyczymy.
Pośredni sprawcy
Dziwimy się, że notorycznie wracają duchy przeszłości, kiedy co chwila przerabiamy kierowane z Niemiec groźby Preussische Treuhand czy kolejne wizje dotyczące Centrum przeciw Wypędzeniom. A w dodatku wisi nad nami konieczność rozwiązania własnych spraw majątkowych, w tym powojennych wywłaszczeń komunistycznych, które od 1990 r. przerzucano sobie jak bombę z opóźnionym zapłonem, aż w końcu Miller z Belką ubrali w buty sapera obecny rząd. A teraz rękę po pieniądze wyciągają w naszą stronę również spadkobiercy Żydów ograbionych i pomordowanych przez III Rzeszę. Żądają zwrotu utraconych dzieł sztuki, kierując się przy tym zaskakującą logiką - nie wysuwają swoich roszczeń wobec bezpośrednich sprawców, ale wobec Polski, obecnie władającej zagrabionym mieniem. Słowem, liczy się początek i koniec, a wszystko, co pomiędzy tymi zdarzeniami, znika z zasięgu widzenia.
Oczywiście, wysuwającym roszczenia nie można się dziwić. Oni i ich rodziny przeżyli horror. Ustawy norymberskie zmuszały ich do wyprzedaży majątku znacznie poniżej wartości lub po prostu oddawania go na rzecz III Rzeszy. Za możliwość ucieczki z Niemiec musieli zapłacić podatek wyjazdowy (Reichsfluchtsteuer). Niektórym w końcu się udawało - wyjeżdżali i za granicą nabywali obywatelstwo innych państw. Pociągi z większością z nich zamiast do Szwajcarii kierowano do Oświęcimia.
Gra w "czarnego Piotrusia"
W grze z historią nasi zachodni sąsiedzi próbują znów wcisnąć Polsce "czarnego Piotrusia". Oczywiście to nasz kraj przejął tzw. ziemie zachodnie i położone na nich niemieckie majątki. Prawdą jest również, że wiele z tych "niemieckich majątków" w latach 30. XX w. należało do osób pochodzenia żydowskiego, a III Rzesza po prostu dokonała ich "ustawowej kradzieży" z naruszeniem wszelkich międzynarodowych standardów. Następstwa tego czynu nie są jednak wcale takie proste, jak chcą tego niemieccy adwokaci. Zgodnie z międzynarodowym prawem odpowiedzialność za delikt nie wiąże się z przejęciem terytorium, na którym go popełniono, lecz z sukcesją władzy państwowej. Tu sukcesorem III Rzeszy jest RFN i to ona powinna tę sprawę załatwić do końca.
Już w pierwszych latach po wojnie Niemcy wypłacili pokrzywdzonym odszkodowania za tzw. prześladowania nazistowskie. Dokonali także zwrotów mienia żydowskiego przejętego przez hitlerowskie władze na podstawie ustawodawstwa norymberskiego. Ograniczyli to jednak do mienia położonego na ówczesnym terytorium RFN. Na zwrot majątku zagrabionego na terytorium byłej NRD żydowscy właściciele czekali aż do zjednoczenia Niemiec (NRD odrzuciła sukcesję po III Rzeszy), kiedy zasada zwrotu majątków ofiarom nazistowskich prześladowań stała się jednym z fundamentów ustawodawstwa regulującego tzw. wewnątrzniemieckie otwarte sprawy majątkowe. Do dziś pozostała do uregulowania sprawa mienia zagrabionego Żydom przez III Rzeszę na terenach utraconych w 1945 r. na rzecz Polski.
Gest Piłata
W polsko-żydowsko-niemieckim splocie konfliktów Niemcy ustawiły się w roli Piłata. Z towarzyskiego punktu widzenia całkiem słusznie, bo a nuż się uda i rachunek ureguluje ktoś inny. Roszczenia, jakie mogą wysuwać Żydzi niemieccy, to wcale nie drobnostka. Z szacunkowych danych wynika, że w muzeach na tzw. ziemiach zachodnich i północnych nawet 50 proc. eksponatów może być ich własnością. To do nich mogło należeć przed wojną około 50 proc. fabryk i kamienic z tych terenów.
Stare polskie przysłowie mówi: "gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta". Nie wiem wprawdzie, kto na sporze polsko-żydowsko-niemieckim skorzysta najbardziej, ale wiem, kto bez odpowiedniej polityki na tym straci. Według założeń poczdamskich, majątki niemieckie miały stanowić rekompensatę za straty wojenne. Polska miała być zaspokojona z tzw. wspólnej puli wschodniej przez ZSRR, na co mamy stosowną umowę. W efekcie takich uzgodnień Armia Czerwona wywiozła z ziem zachodnich tyle mienia ruchomego, ile zdołała zagarnąć, a w zamian otrzymaliśmy od ZSRR m.in. przywiezione zimą 1950 r. tysiące sadzonek drzew owocowych czy wagony dzieł Lenina i Stalina.
Kiedy my nastawialiśmy się na Preussische Treuhand, roszczenia przyszyły z zupełnie nieoczekiwanej strony. Na początek mamy zwrócić kilka wartościowych dzieł sztuki spadkobiercom ofiar Holocaustu. Problemem jednak nie jest to, że ktoś chce odzyskać bezprawnie utracony majątek rodzinny, ale to, że kieruje roszczenia pod zły adres. A prawnie zobowiązany od kilkudziesięciu lat ucieka od stołu gry.
Nowa historia wojny
Duża część polskiej prasy i odpowiedzialni za problem urzędnicy bezkrytycznie przyjmują stanowisko prawne niemieckich adwokatów. Ci z kolei powołują się na konwencję waszyngtońską z 1989 r. i interpretują polskie ustawodawstwo w arcybzdurny sposób. Załatwiają przy tym jednak swoje sprawy: działają w interesie klienta i uprawiają za państwo niemieckie politykę historyczną, stawiającą Polskę w opozycji do ofiar Holocaustu. Kiedy do tego dołożymy informacje, że w expos kanclerz Angela Merkel uznała za konieczne zbudowanie "widocznego znaku wypędzeń", a Erika Steinbach została przewodniczącą parlamentarnej grupy roboczej CDU/CSU ds. praw człowieka, to można spytać, czy to początek pisania nowej historii wojny?
Szkoda tylko, że niemieckim adwokatom pewnie uda się sporne obrazy odzyskać. Muzeum odsyła sprawy do sądu, pozywający mają przygotowaną koncepcję prawną, a obszar, po którym trzeba się poruszać, nie jest omawiany na szkoleniach sędziów. Jako państwo nie mamy też ciągle oficjalnego stanowiska w tej kwestii.
Skoro nie chcemy się uczyć od Niemców, jak się robi politykę, może powinniśmy się uczyć się od Rosjan, jak się dba o majątek. Już w 1998 r., kiedy na świecie rozległy się głosy o konieczności uporządkowania wojennych losów dóbr kultury, Rosja przyjęła ustawę uznającą wszelkie dobra kultury wywiezione z Niemiec, a znajdujące się na terytorium Rosji za swą własność, niezależnie od ich wcześniejszego pochodzenia (reparacje wojenne). Natomiast problem roszczeń byłych właścicieli pozostawiono sukcesorom III Rzeszy. A deklarację waszyngtońską (bo to jedynie deklaracja, a nie żadna konwencja), na której berlińska kancelaria opiera swoje roszczenia, Rosja nadal ma w głębokim poważaniu.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.