Dom nie może być maszyną do mieszkania, a miasto nie może być maszyną dla maszyn. Czy turystów może przyciągać coś, co służy wyłącznie do włóczenia się? Może, bo kolorowe deptaki są dziś w mieście równie ważne jak zabytki architektury.
W prospektach reklamowych mających przyciągnąć turystów do Barcelony, Krakowa, Oviedo, Nicei, Malmoe, Canberry czy Kuala Lumpur podkreśla się, że istnieją tam deptaki. Można się nimi powłóczyć, przysiąść, kupić coś na pamiątkę, poszperać w książkach, napić się pod gołym niebem lokalnego wina lub piwa, spróbować dań z miejscowej kuchni, patrząc przy tym na snujący się tłum i uliczny spektakl trwający nieprzerwanie w takich miejscach - na grajków, śpiewaków, mimów, połykaczy ognia, akrobatów. Ulice i dzielnice służące głównie do przechadzania się należą - na przykład Ramble w Barcelonie lub Chinatown w Singapurze - do sławnych na świecie atrakcji turystycznych.
Wiek XX zaczynał się pod znakiem fascynacji pędzącymi i ryczącymi maszynami. Awangardowi poeci pisali o nich wiersze, artyści malowali lśniące tłoki i tryby. W wielu miastach poszerzano jezdnie kosztem chodników, jako że przyszłość miast kojarzyła się z rozwojem motoryzacji. Pieszy często mógł się już tylko przeciskać pod ścianami. W drugiej połowie stulecia pojawiła się tendencja odwrotna: zaczęto ograniczać liczbę pojazdów w centrum, wyłączać z ruchu całe ulice i place, by je oddać we władanie przechodniom. Zamknięte dla samochodów zostały między innymi starówki w Sztokholmie, Warszawie, Nicei, Oviedo, Rynek Główny w Krakowie, Plaza Mayor w Madrycie, rejon starych doków w Londynie, Pitt Street w Sydney. I to nie tylko ze względu na hałas i spaliny, lecz dla ożywienia miasta, uczynienia go przyjaznym dla pieszych.
Bitwa o Chinatown
Pod koniec minionego stulecia rozegrała się w Singapurze swego rodzaju bitwa o Chinatown. Trwała ponad dekadę. Władze tego miasta-państwa, madającego najruchliwszy port na świecie, przystąpiły do radykalnej modernizacji zabudowy: miała ona się odbić od kolonialnych tradycji, wkroczyć od razu w XXI wiek. Dawne śródmieście, czyli stara chińska dzielnica Singapuru, składało się do owego czasu z niewysokich domów, gdzie na parterze, w podcieniach mieściły się sklepy, warsztaty, na piętrze zaś mieszkali ich właściciele. Nad ulicą, na bambusowych tyczkach, suszyło się pranie, wisiały lampiony. Chinatown było ruchliwym bazarem. Na straganach piętrzyły się owoce morza, gliniane garnki, tkaniny, jaskrawe smoki i demony. Potrawy chińskie i malajskie można było zjeść w mobilnych ulicznych restauracjach składających się z wózka i stolika.
W ten świat wkroczyło państwo - nowoczesne, lecz autorytarne - i zaczęło wyburzać Chinatown. Rodziny przeprowadzono do wieżowców ze stali i szkła. Sklepy, warsztaty i restauracje rozlokowano w centrach handlowych, jak Chinatown Centre czy Kreta Ayer Shopping Complex. Przesiedlanie trwało latami, ludzie stawiali bowiem opór, czuli się wyrwani z rzeczywistości, do której przywykli od pokoleń. Zdarzały się samobójstwa.
Władze nie zrealizowały swego planu do końca - hotelarze i socjologowie przestrzegli, że turyści nie będą przyjeżdżać do Singapuru, jeśli zabraknie w nim rozsławionego przez światową literaturę i kinematografię Chinatown. Dzielnica nie została więc wyburzona, lecz tylko gruntownie wyremontowana. Turyści mogą tu zjeść, przenocować, kupić souveniry, pospacerować między malowniczymi, lecz sterylnie czystymi domami. Są jak kiedyś wózki z jedzeniem, stragany z durianami, nie ma tylko mieszkańców: turyści oglądają turystów w historycznych dekoracjach. Z czasem przebudowę Singapuru zaczęto oceniać surowo. Było to bowiem doświadczenie o cywilizacyjnej doniosłości - jedno z tych, które w II połowie XX wieku odmieniły kierunek rozwoju architektury i urbanistyki. Zrozumiano w tamtych czasach, że dom nie może być - jak chciał Le Corbusier - maszyną do mieszkania i że miasto nie może być maszyną dla maszyn. Potrzebuje do życia osobistej, spontanicznej obecności człowieka - takiego, który włóczy się ulicami bez racjonalnej potrzeby, dla samego uroku miasta. Potrzebuje człowieka, który wchodzi z miastem w dialog, uczestniczy w jego spektaklu.
Spektakl miasta
Przed laty światową sławę zdobyła piosenka o radościach włóczenia się po deptaku. Yves Montand śpiewał: "J`aime flaner sur les grands boulevards" - o tym, ileż na bulwarze można zobaczyć, o straganach, krzykliwych sprzedawcach, loteriach, przechadzających się dziewczynach "z oczami anioła". Przebite w XIX w. przez gęstą zabudowę Paryża bulwary des Italiens, Montmartre, de la Poissoniere i inne stały się czymś więcej niż arteriami komunikacyjnymi. Ich chodniki zamieniły się w spontaniczny ludowy teatr - coś między bazarem i cyrkiem. Było można tu ujrzeć połykaczy ognia i linoskoczków, a także posłuchać Edith Piaf - zanim stała się gwiazdą.
W sąsiedztwie wybudowanej w 1969 r. twierdzy sztuki awangardowej, jaką jest paryskie Centre Beaubourg, architekci zaprojektowali plac wznoszący się amfiteatralnie, pomyślany jako forum dla spontanicznych działań artystów i zwiedzających. Jednak to miejsce jest martwe, zwłaszcza po zamknięciu muzeum. Pusty obszar placu nie zachęca do swobodnych zachowań. Żeby jakaś ulica lub plac stały się magnesem dla przechodniów, żeby roiły się tłumem w dzień i w nocy, muszą mieć wiele do zaoferowania: zabawę, okazję do kupowania, rozmaite przyjemności dla ducha i ciała oraz to, co się nazywa magią miejsca.
Jednym z najosobliwszych deptaków na świecie są Ramble w Barcelonie. To wysadzana platanami szeroka aleja, składająca się z pięciu odcinków, które noszą nazwy: Rambla Canaletes, Rambla dels Caputxins itd. Tu oraz na pobliskich uliczkach i placach - Reial, del Pi i katedralnym - zawsze są tłumy. Przyciągają je setki klubów, barów, restauracji, sklepów, teatrów. Znajduje się tu malownicza hala targowa La Boqueria, lecz również najsłynniejsza w Hiszpanii opera Gran Teatre del Liceu. Na jej scenie występują Montserrat Caballe i Placido Domingo, a na Ramblach i w ich okolicy anonimowe zespoły śpiewają, grają i tańczą flamenco. Intrygują pokryte złotem i srebrem żywe posągi: rzymskiego rycerza, mnicha, cyklisty. Popisują się akrobaci i żonglerzy. Choć stoisk i sklepików z pamiątkami jest tu wiele i na każdym kroku widzi się obwieszonych kamerami przyjezdnych, Ramble nie są tworem turystyki. Przede wszystkim zajmują się tu swoimi sprawami miejscowi: spacerują, robią zakupy, grają w karty, dyskutują o piłce nożnej i polityce, piją wino cava, śpiewają. W niektóre dni odbywają się na Rambla de Santa Monica spotkania filatelistów i numizmatyków. W tłumie kręcą się włóczędzy i narkomani. Pod kościołami siedzą żebracy, okaleczeni i powykręcani jak na średniowiecznych obrazach.
Salony i pomniki
W piosence Yves`a Montanda paryskie "wielkie bulwary" są widowiskiem dla ludu: śpiewający Yves przedstawiał się jako tokarz z fabryki Citroena, który po pracy, w ulicznym tłumie, funduje sobie darmowe rozrywki. Nie wszystkie deptaki mają jednak żywiołowy i ludowy charakter. Już paryskie Champs Elysees są inne - eleganckie i wystudiowane, jak z żurnala dla bogaczy. Inna jest też na swój sposób sławna aleja La Canebiere w Marsylii - kolorowa, hałaśliwa, pełna marynarzy, lecz także samochodów, z których nigdzie w Marsylii nie zrezygnowano.
Bywały też deptaki przeciwieństwem spontaniczności i swobody. W uzdrowiskach takich jak Vichy, Baden-Baden, Karlowe Wary czy Krynica kuracjusze promenowali uroczyście główną aleją, rozdzielając i przyjmując ukłony, świadomi swej pozycji towarzyskiej i wystrzegający się wszystkiego, co mogłoby ją narazić na szwank.
W Warszawie deptakiem stał się Nowy Świat: ograniczono ruch kołowy, poszerzono chodniki; w pewnych okresach pojawiają się na całej ulicy jednolite dekoracje. W tak aranżowanej przestrzeni nie ma jednak miejsca na spontaniczność: przechodzień nie jest uczestnikiem spektaklu, nie wolno mu śpiewać, grać, tańczyć. Może tylko przyjąć rolę klienta.
W publikacji "Strategia rozwoju m.st. Warszawy do 2020 roku" czytamy: "Krakowskie Przedmieście całkowicie zmieni swoje oblicze. (É) Zachowane zostaną tylko dwa pasy ruchu. Powstaną szerokie deptaki i znajdzie się miejsce na kawiarniane ogródki". Przedstawiciele władz stolicy mówią przy tym, że Krakowskie Przedmieście będzie zamienione w "salon", oraz planują wycięcie drzew, żeby "odsłonić zabytki". Tymczasem na całym świecie przy projektowaniu miast, a zwłaszcza deptaków, drzewa uważa się dziś za niezbędne: dają cień, dają życie.
Potrzeba zwykłości
W stolicy Australii, Canberrze, wyłączono z ruchu kołowego część śródmieścia zwaną Civic. Kręci się tu nieduża karuzela. Aborygeni sprzedają malowidła na korze i drewniane trąby "didgeridoo". Tańczą na głowach hiphopowcy. Są też bezdomni, których nikt nie przepędza. Rozstawiono w Civicu kilkadziesiąt rzeźb współczesnych australijskich artystów. Są one dopełnieniem tego miejsca i komentarzem. Matthew Harding na niziutkim cokole umieścił poduszkę ze stali nierdzewnej - wgniecioną, jakby ktoś z niej właśnie wstał. Ludzie przysiadają na tej poduszce, kładą na niej plecaki. Szczególną sympatią cieszy się rzeźba Giovanny Iannello: przedstawiona realistycznie kobieta naturalnej wielkości, w kapeluszu i z torebką - ktoś z tłumu robiących zakupy, uwieczniony w brązie. Po deptaku w Oviedo idzie sobie Woody Allen z brązu.
Na tarasie jednej z kawiarni przy krakowskim rynku siedzi przy stoliku wyrzeźbiony przez Krystynę Borkowską-Niemojewską Piotr Skrzynecki - w miejscu, gdzie kiedyś siadywał. Warszawska starówka powoli upodabnia się do hiszpańskich i francuskich deptaków; są tu także srebrne i złote żywe posągi. Można mieć nadzieję, że z czasem i w polskich miastach mniej będzie ulic salonów, więcej zaś deptaków. Mniej patetycznych posągów na wysokich cokołach, a więcej rzeźb będących przedłużeniem życia zwykłych ludzi.
Więcej możesz przeczytać w 49/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.