Zabójstwo Lennona wstrząsnęło światem równie mocno jak mord na prezydencie Kennedym czy wypadek księżnej Diany
Gdyby pamiętnego 8 grudnia 1980 r. Johna Lennona nie dosięgły kule zwichniętego psychicznie fana, w październiku tego roku obchodziłby 65. urodziny. Być może uczciłby to wydarzenie wydaniem kolejnego albumu, choć jest bardziej prawdopodobne, że ukazałaby się następna składanka jego starych przebojów, jak tegoroczna, urodzinowa "Working Class Hero". On sam już od dawna byłby emerytem - nie z racji wieku, lecz z wyboru. Wylegującym się w łóżku i przykutym do telewizora w gotyckim gmaszysku Dakota House na Manhattanie. Tak jak to było w drugiej połowie lat 70., gdy - jak to opisywał z właściwą sobie autoironią - zajmował się wypiekaniem chleba.
Tragiczne wydarzenie sprzed ćwierć wieku wszystko zmieniło. Zignorowany początkowo jego ostatni album "Double Fantasy", nagrany z Yoko Ono, wystrzelił na pierwsze miejsce list bestsellerów, zaś sam Lennon w ciągu jednej nocy przeistoczył się z pośmiewiska, jakim się stał jako "piekarz", w ikonę popkultury. Tragedia na Manhattanie wstrząsnęła światem w takim samym stopniu, jak wcześniej zabójstwo prezydenta Kennedy`ego, a później - wypadek księżnej Diany. Nic dziwnego, zginął współtwórca jednego z najważniejszych zjawisk muzycznych i kulturowych XX wieku.
Strażnicy spiżu
W mgnieniu oka wszystko to, za co Lennon za życia był kochany i nienawidzony, podziwiany i krytykowany, dało początek kultowi, którego kapłanką stała się Yoko Ono. Ta pozornie krucha kobieta, kiedy pojawi się choćby cień zagrożenia dla wzniesionego przez nią spiżowego posągu męża, potrafi się w jednej sekundzie przeistoczyć w ziejącego ogniem krwiożerczego smoka, który strzeże bezcennego skarbu. Choć w jej miłość nie ma powodu wątpić, to skarbu w istocie pilnie strzeże. Dzięki jej niewyczerpanej energii Lennon plasuje się w ścisłej czołówce najlepiej zarabiających zmarłych artystów. W 2004 r. przyniósł on swoim spadkobiercom 22 mln dolarów.
Do sojuszników Ono, którzy niczym mantrę powtarzają za nią posłusznie słowa "geniusz", "marzyciel", "buntownik", należy przede wszystkim starzejące się pokolenie babyboomersów, które celebruje wspomnienia z młodości, lecz jest za leniwe, by się zastanawiać nad rozróżnieniem Lennona z okresu The Beatles i Lennona, który zamienił się w bezkrytycznego bojownika i propagandystę wszelkich możliwych spraw, czemu upust dał na horrendalnym albumie "Some Time In New York City" (1972). W tym miejscu zresztą jego dwuletni flirt z szemraną polityką - którą, jak sam przyznał w wywiadzie dla "Rolling Stone" w 1975 r., uznał za "stratę czasu" - definitywnie się skończył. Ale to wystarczyło, by do dziś pogrobowcy wszelkiego rodzaju lewackich, anarchistycznych, a nawet terrorystycznych kręgów i organizacji obnosili podobiznę Lennona na swych sztandarach.
Wściekły na McCartneya
Charakterystyczne było u Lennona chroniczne poczucie braku bezpieczeństwa - rzecz zwykła u dzieci z rozbitych domów i opuszczonych przez rodziców. To czyniło go podatnym na gwałtowne huśtawki nastrojów, nieobliczalnym i nieprzewidywalnym. Potrafił być wyjątkowo paskudny, a nawet okrutny w stosunku do ludzi, których uznał za ustępujących mu inteligencją lub u których dojrzał jakieś słabe punkty. Dokładnie z tego samego powodu stawał się łatwym łupem dla wszelkiego rodzaju elokwentnych szarlatanów, politycznych hochsztaplerów i guru. Ale właśnie to ciągłe poczucie zagrożenia w The Beatles ze strony ambitnego i muzycznie uzdolnionego Paula McCartneya mobilizowało go do tworzenia tak wybitnych utworów jak "Help!", "Strawberry Fields Forever", "I Am Walrus", "Happiness Is A Warm Gun" czy pełen bólu - jakby przepowiadający nadejście innej bratniej skołatanej duszy, Kurta Cobaina z Nirvany - "Yer Blues". Z wściekłości na Paula i tego typowego dla siebie rozdrapywania urazów z młodości podczas kuracji u dr Arthura Yanova, pomysłodawcy terapii pierwotnego krzyku, zrodziła się w 1970 r. jego pierwsza i jedyna w pełni znakomita płyta solowa: "Plastic Ono Band". A potem - gdy znikł Paul i pozostały tylko pochlebstwa Ono - znikła motywacja do pracy. Jego następnych kilku albumów, choć tu i ówdzie okraszonych udanymi utworami, nikt by dziś nie pamiętał, gdyby nie fakt, że nagrał je ktoś, kto kiedyś miał czelność powiedzieć, że jego zespół The Beatles jest "popularniejszy od Jezusa".
Zapomniany mesjasz
Choć takie grupy jak Primal Scream, U2 (Bono to nikt inny, tylko nowe wcielenie Lennona - aktywisty) czy Oasis przyłączają się do chóru wyznawców kultu Lennona chętnie, to pojawiają się sygnały, że młodego pokolenia fanów muzyki Lennon raczej nie obchodzi. Składanka "Working Class Hero" rozeszła się w liczbie 180 tys. egzemplarzy. Cóż to za despekt w porównaniu z 10-milionowym nakładem kompilacji "1" z przebojami The Beatles z 2000 r.
Wystawiony w tym roku na Broadwayu z błogosławieństwem Ono musical "Lennon" (pozbawiony kompozycji sygnowanych wspólnie z Paulem McCartneyem) padł po 49 spektaklach. Według wyników testu przeprowadzonego przez brytyjski dziennik "The Guardian", aż 56 proc. badanych między 16. a 24. rokiem życia nie potrafiło dopasować nazwiska "Lennon" do jednego z pokazanych im portretów. Może więc 25. rocznica śmierci Lennona jest dobrym momentem, by pozwolić jego rzeczywistym i niekwestionowanym osiągnięciom błyszczeć światłem własnym, a nie odbitym od świec płonących na wznoszonych ku jego czci ołtarzach.
Więcej możesz przeczytać w 49/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.