Większość obywateli Francji, Niemiec, Włoch, Grecji, Holandii i Portugalii chce powrotu do narodowych walut
Europejska unia walutowa przestanie istnieć w ciągu 10-20 lat. Żadna unia walutowa w historii nie przetrwała, jeśli nie nastąpiła po niej unia polityczna, a na taką między krajami strefy euro się nie zanosi". Tak pod koniec kwietnia 2006 r. mówił Paul De Grauwe, profesor Katolickiego Uniwersytetu Leuven w Belgii, jeden z twórców euro. To, że euro jest projektem politycznym, a nie ekonomicznym, powtarzał od chwili narodzin tej waluty w 1999 r. prof. Milton Friedman, laureat Nagrody Nobla, uważany za najbardziej wpływowego ekonomistę XX wieku. "Wspólna europejska waluta zakończy swój żywot najdalej za dziesięć lat" - prognozował wówczas Friedman. Czy w tej sytuacji ma sens wchodzenie Polski do strefy euro? Czy przyjęcie euro przyspieszy rozwój Polski, czy przeciwnie - go opóźni?
Uśmiercanie unii walutowej
Unię walutową uśmiercają państwa członkowskie, które destabilizują wspólny pieniądz, zwiększając wydatki budżetowe. W ubiegłym roku cztery spośród dwunastu państw (w tym największe: Niemcy i Włochy) przekroczyły dopuszczalny deficyt budżetowy w wysokości 3 proc. PKB. Wcześniej, przez trzy lata, zasady unii walutowej łamały Francja i Niemcy. Chociaż rachunek za tę niefrasobliwość płacą pozostałe kraje, to za nią się nie karze, bo tak zadecydowały największe kraje UE. Skutek jest taki, że rozwój w strefie euro jest na granicy błędu statystycznego (w 2005 r. - 1,3 proc. wzrostu PKB). Doskonale zdają sobie z tego sprawę eurokraci. "Albo szybkie wejście do strefy euro, które daje wiele korzyści, albo kontynuo-wanie korzystania ze wzrostu gospodarczego, wyższego niż średnia unijna, by nadrobić zapóźnienia gospodarcze" - tak scharakteryzowała dylemat, przed którym stoi m.in. Polska, Amelia Torres, rzecznik komisarza ds. gospodarczych i walutowych.
Nie dziwi, że większość obywateli takich państw, jak Francja, Niemcy, Włochy, Grecja, Holandia czy Portugalia, chce rezygnacji z euro i powrotu do narodowych walut. A warto przypomnieć, że przy wprowadzeniu euro żaden z dwunastu krajów, które to zrobiły, nie zdecydował się na przeprowadzenie w tej sprawie referendum. Przerażeni groźbą buntu społecznego eurokraci zaczęli wydawać miliony euro na propagandę. Europejski Bank Centralny rozpoczął ostatnio kampanię, której celem jest przekonanie dzieci i młodzieży, że euro ma same zalety, a jego istnienie gwarantuje niskie ceny. Jest to o tyle ciekawe, że 93 proc. badanych w dwunastu krajach strefy euro uważa, iż wprowadzenie nowej waluty spowodowało podwyżki cen.
Na cudzy koszt
Krach europejskiej waluty wieścił nie tylko Milton Friedman. W 1998 r. prof. Manfred J.M. Neumann z uniwersytetu w Bonn namówił 155 europejskich ekonomistów do protestu przeciwko wprowadzeniu euro. W manifeście opublikowanym w najważniejszych europejskich gazetach naukowcy pisali, że wprowadzenie euro jest przedwczesne i że duże europejskie kraje, takie jak Francja, Niemcy czy Włochy, nie mają politycznej woli, aby obniżyć podatki i zliberalizować przepisy rynku pracy, by dać impuls gospodarce, który do tej pory dawały jej niskie stopy procentowe. List został zignorowany. Prof. Neumann zauważył niedawno: "Niestety, mieliśmy rację". Od 2002 r. średni wzrost PKB w strefie euro wyniósł 1,2 proc., a stopa bezrobocia - 8,7 proc. Wielka Brytania, która nie zdecydowała się na wprowadzenie euro, miała półtora razy wyższy wzrost gospodarczy i dwa razy mniejsze bezrobocie.
Zwolennikom wspólnej europejskiej waluty wydawało się, że można wymusić integrację polityczną przez przyspieszenie integracji ekonomicznej. Ekonomiczne podstawy wprowadzenia wspólnej waluty zastąpiono kryteriami z Maastricht (deficyt budżetowy mniejszy niż 3 proc. PKB, zadłużenie państwa mniejsze niż 60 proc. PKB, inflacja niższa niż 1,5 punktu procentowego ponad średnią jej stopę w trzech krajach UE z najniższą inflacją). Przestrzeganie owych "kryteriów konwergencji", jak nazywano warunki przystąpienia do unii walutowej, miały zagwarantować drakońskie kary nakładane na państwa łamiące zasady. Na przykład za złamanie zasad paktu stabilizacyjnego w 2002 r. i 2003 r. Niemcy mogły zapłacić nawet 100 mld USD! Cóż z tego, skoro szybko się okazało, że tych kar nikt nie ma możliwości egzekwować. Faktycznie oznacza to, że kraj jak Niemcy notorycznie łamiący zasady unii walutowej żyje na koszt państw stosujących się do reguł z Maastricht.
Zabójcze stopy
Przestrzeganie zasad unii walutowej to za mało, by uzdrowić euro. Twórcy europejskiej waluty zlekceważyli czynnik, którym jest brak mobilności siły roboczej w krajach strefy euro. Na przykład w USA, jeżeli w jakimś stanie stopy procentowe są zbyt wysokie i powodują spowolnienie gospodarki oraz wzrost bezrobocia, Amerykanie przenoszą się do stanu, który rozwija się lepiej i w którym brakuje rąk do pracy. Trudno sobie wyobrazić, aby Niemcy masowo pojechali pracować do rozwijającej się szybko Estonii czy Irlandii. Próba tylko niewielkiej liberalizacji kodeksu pracy we Francji skończyła się ulicznymi zamieszkami. Aby odsunąć konieczność reform, największe państwa strefy euro (Francja, Włochy i Niemcy) zaciągają coraz to nowe kredyty. Zadłużenie strefy euro w ostatnich czterech latach wzrosło więc z 68,1 proc. do 70,8 proc. To oznacza, że w strefie euro będą rosły stopy procentowe po to, aby zachęcić inwestorów do pożyczania pieniędzy. Czyli - będą droższe kredyty dla ludzi i firm, a więc dalszy spadek nikłego wzrostu gospodarczego. Wysokie stopy procentowe powodują też napływ kapitału spekulacyjnego, a to z kolei winduje kurs euro, utrudniając europejskim firmom eksport. - Przyjęcie wspólnej waluty jest korzystne tylko w wypadku, gdy dotyczy państw o podobnym poziomie rozwoju gospodarczego. Kuba nie stała się bogatsza od tego, że przyjęła dolara jako walutę - komentuje Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.
Przewidując kłopoty ze wspólną walutą, brytyjscy negocjatorzy zastrzegli sobie prawo, aby nigdy nie wchodzić do unii walutowej (podobnie postąpili Duńczycy). Polscy politycy, negocjując wstąpienie do Unii Europejskiej, nie zastrzegli sobie takiej możliwości. Teoretycznie Polska wraz z pozostałymi krajami Europy Środkowej i Wschodniej zobowiązała się przystąpić do unii walutowej jak najszybciej. Na razie na przyjęcie euro w 2007 r. zdecydowane są Litwa i Słowacja. Estonia, pod pretekstem zbyt dużej inflacji, przesunęła termin wejścia do unii walutowej na 2008 r. (Litwa w podobnej sytuacji ubiega się o dyspensę Komisji Europejskiej). O ile kraje na wschodzie spieszą się z przyjęciem euro ze względów politycznych (chcą się bardziej związać z UE), to w wypadku Polski nie ma przesłanek merytorycznych dla przyjęcia nowej waluty. Zwolennicy szybkiego wejścia Polski do strefy euro wskazują takie korzyści, jak eliminacja ryzyka kursowego i obniżenie kosztów transakcyjnych. Nic jednak nie wspominają o kosztach rezygnacji z własnej polityki monetarnej. Zapominają także, że eliminacja ryzyka kursowego wcale nie musi pomagać przedsiębiorcom.
Mocny i złoty
Jeżeli nie wprowadzimy euro, to złotówka w miarę rozwoju gospodarczego Polski będzie się wzmacniała. Ceny w Polsce są na ogół niższe niż w krajach UE. Według raportu analityków ING Banku Śląskiego z lutego 2006 r., ceny usług i zakupów w hipermarketach niższe niż w Polsce są tylko na Ukrainie, w Indiach, Chinach i w Argentynie. Złoty będzie coraz mocniejszy także ze względu na transfery funduszy unijnych do Polski. Według Komisji Europejskiej, największy przepływ gotówki nastąpi w 2015 r. (fundusze unijne będą wówczas stanowić około 5,5 proc. PKB).
Wbrew narzekaniom eksporterów wzmacnianie się złotego jest w skali kraju korzystne dla gospodarki, ponieważ daje przedsiębiorstwom impuls do cięcia kosztów i zwiększania wydajności pracy. Mogą to bardzo łatwo zrobić, ponieważ dzięki mocniejszemu złotemu taniej można kupić nowoczesne maszyny w UE i zwiększyć wydajność pracy w Polsce. To m.in. wzmocnienie złotego w stosunku do euro w ubiegłym roku (o 11 proc.) sprawiło, że wydajność pracy w 2005 r. w Polsce wzrosła o 7,7 proc. Wzrost ten był wyższy niż w Czechach i na Węgrzech, ale także wyższy niż w Estonii, Słowacji i Irlandii.
Kreatywni eurofile
Jak kruche są podstawy euro, świadczy m.in. fakt przyjęcia do unii Grecji i Włoch, które dostały się do niej dzięki podrasowywaniu statystyk (Grecy ordynarnie fałszowali bilanse, a Włosi sprzedawali, co się da, aby zatkać dziurę budżetową). Dziś podobne sztuczki stosują polscy politycy. Ich zdaniem pieniądze, które wpłacamy za pośrednictwem ZUS do OFE, nie są własnością obywateli, tylko państwa, a zatem opóźnienia w przekazywaniu pieniędzy przez ZUS do funduszy to jedynie kwestia wewnętrznych przepływów. Co prawda, europejscy urzędnicy nie zgodzili się z tą interpretacją, ale nagradzając nas za przeprowadzenie reformy emerytalnej, pozwolili nowym krajom UE do 2010 r. odliczać część kosztów reformy emerytalnej od deficytu budżetowego. Dlatego Polska podaje, że ma deficyt budżetowy w wysokości 2,5 proc. zamiast 4,7 proc. a Węgry - 4,7 zamiast 7,4 proc.
Realne jest to, że po wprowadzeniu euro Polska będzie płacić za brak dyscypliny budżetowej Niemiec, Włoch czy Francji. Co więcej, przez dwa lata poprzedzające wstąpienie do strefy euro będziemy musieli wprowadzić regulację, która ogranicza wahania waluty w stosunku do euro do plus minus 15 proc. (tzw. ERM II). Bank centralny będzie zmuszony do obrony kursu złotego, co stanowi wymarzoną sytuację dla spekulantów atakujących waluty. Przyjąć euro, oczywiście, wcześniej czy później musimy. Lepiej dla nas, by odbyło się to później, czyli nie wcześniej niż w 2012 r., a nawet w 2015 r.
Uśmiercanie unii walutowej
Unię walutową uśmiercają państwa członkowskie, które destabilizują wspólny pieniądz, zwiększając wydatki budżetowe. W ubiegłym roku cztery spośród dwunastu państw (w tym największe: Niemcy i Włochy) przekroczyły dopuszczalny deficyt budżetowy w wysokości 3 proc. PKB. Wcześniej, przez trzy lata, zasady unii walutowej łamały Francja i Niemcy. Chociaż rachunek za tę niefrasobliwość płacą pozostałe kraje, to za nią się nie karze, bo tak zadecydowały największe kraje UE. Skutek jest taki, że rozwój w strefie euro jest na granicy błędu statystycznego (w 2005 r. - 1,3 proc. wzrostu PKB). Doskonale zdają sobie z tego sprawę eurokraci. "Albo szybkie wejście do strefy euro, które daje wiele korzyści, albo kontynuo-wanie korzystania ze wzrostu gospodarczego, wyższego niż średnia unijna, by nadrobić zapóźnienia gospodarcze" - tak scharakteryzowała dylemat, przed którym stoi m.in. Polska, Amelia Torres, rzecznik komisarza ds. gospodarczych i walutowych.
Nie dziwi, że większość obywateli takich państw, jak Francja, Niemcy, Włochy, Grecja, Holandia czy Portugalia, chce rezygnacji z euro i powrotu do narodowych walut. A warto przypomnieć, że przy wprowadzeniu euro żaden z dwunastu krajów, które to zrobiły, nie zdecydował się na przeprowadzenie w tej sprawie referendum. Przerażeni groźbą buntu społecznego eurokraci zaczęli wydawać miliony euro na propagandę. Europejski Bank Centralny rozpoczął ostatnio kampanię, której celem jest przekonanie dzieci i młodzieży, że euro ma same zalety, a jego istnienie gwarantuje niskie ceny. Jest to o tyle ciekawe, że 93 proc. badanych w dwunastu krajach strefy euro uważa, iż wprowadzenie nowej waluty spowodowało podwyżki cen.
Na cudzy koszt
Krach europejskiej waluty wieścił nie tylko Milton Friedman. W 1998 r. prof. Manfred J.M. Neumann z uniwersytetu w Bonn namówił 155 europejskich ekonomistów do protestu przeciwko wprowadzeniu euro. W manifeście opublikowanym w najważniejszych europejskich gazetach naukowcy pisali, że wprowadzenie euro jest przedwczesne i że duże europejskie kraje, takie jak Francja, Niemcy czy Włochy, nie mają politycznej woli, aby obniżyć podatki i zliberalizować przepisy rynku pracy, by dać impuls gospodarce, który do tej pory dawały jej niskie stopy procentowe. List został zignorowany. Prof. Neumann zauważył niedawno: "Niestety, mieliśmy rację". Od 2002 r. średni wzrost PKB w strefie euro wyniósł 1,2 proc., a stopa bezrobocia - 8,7 proc. Wielka Brytania, która nie zdecydowała się na wprowadzenie euro, miała półtora razy wyższy wzrost gospodarczy i dwa razy mniejsze bezrobocie.
Zwolennikom wspólnej europejskiej waluty wydawało się, że można wymusić integrację polityczną przez przyspieszenie integracji ekonomicznej. Ekonomiczne podstawy wprowadzenia wspólnej waluty zastąpiono kryteriami z Maastricht (deficyt budżetowy mniejszy niż 3 proc. PKB, zadłużenie państwa mniejsze niż 60 proc. PKB, inflacja niższa niż 1,5 punktu procentowego ponad średnią jej stopę w trzech krajach UE z najniższą inflacją). Przestrzeganie owych "kryteriów konwergencji", jak nazywano warunki przystąpienia do unii walutowej, miały zagwarantować drakońskie kary nakładane na państwa łamiące zasady. Na przykład za złamanie zasad paktu stabilizacyjnego w 2002 r. i 2003 r. Niemcy mogły zapłacić nawet 100 mld USD! Cóż z tego, skoro szybko się okazało, że tych kar nikt nie ma możliwości egzekwować. Faktycznie oznacza to, że kraj jak Niemcy notorycznie łamiący zasady unii walutowej żyje na koszt państw stosujących się do reguł z Maastricht.
Zabójcze stopy
Przestrzeganie zasad unii walutowej to za mało, by uzdrowić euro. Twórcy europejskiej waluty zlekceważyli czynnik, którym jest brak mobilności siły roboczej w krajach strefy euro. Na przykład w USA, jeżeli w jakimś stanie stopy procentowe są zbyt wysokie i powodują spowolnienie gospodarki oraz wzrost bezrobocia, Amerykanie przenoszą się do stanu, który rozwija się lepiej i w którym brakuje rąk do pracy. Trudno sobie wyobrazić, aby Niemcy masowo pojechali pracować do rozwijającej się szybko Estonii czy Irlandii. Próba tylko niewielkiej liberalizacji kodeksu pracy we Francji skończyła się ulicznymi zamieszkami. Aby odsunąć konieczność reform, największe państwa strefy euro (Francja, Włochy i Niemcy) zaciągają coraz to nowe kredyty. Zadłużenie strefy euro w ostatnich czterech latach wzrosło więc z 68,1 proc. do 70,8 proc. To oznacza, że w strefie euro będą rosły stopy procentowe po to, aby zachęcić inwestorów do pożyczania pieniędzy. Czyli - będą droższe kredyty dla ludzi i firm, a więc dalszy spadek nikłego wzrostu gospodarczego. Wysokie stopy procentowe powodują też napływ kapitału spekulacyjnego, a to z kolei winduje kurs euro, utrudniając europejskim firmom eksport. - Przyjęcie wspólnej waluty jest korzystne tylko w wypadku, gdy dotyczy państw o podobnym poziomie rozwoju gospodarczego. Kuba nie stała się bogatsza od tego, że przyjęła dolara jako walutę - komentuje Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.
Przewidując kłopoty ze wspólną walutą, brytyjscy negocjatorzy zastrzegli sobie prawo, aby nigdy nie wchodzić do unii walutowej (podobnie postąpili Duńczycy). Polscy politycy, negocjując wstąpienie do Unii Europejskiej, nie zastrzegli sobie takiej możliwości. Teoretycznie Polska wraz z pozostałymi krajami Europy Środkowej i Wschodniej zobowiązała się przystąpić do unii walutowej jak najszybciej. Na razie na przyjęcie euro w 2007 r. zdecydowane są Litwa i Słowacja. Estonia, pod pretekstem zbyt dużej inflacji, przesunęła termin wejścia do unii walutowej na 2008 r. (Litwa w podobnej sytuacji ubiega się o dyspensę Komisji Europejskiej). O ile kraje na wschodzie spieszą się z przyjęciem euro ze względów politycznych (chcą się bardziej związać z UE), to w wypadku Polski nie ma przesłanek merytorycznych dla przyjęcia nowej waluty. Zwolennicy szybkiego wejścia Polski do strefy euro wskazują takie korzyści, jak eliminacja ryzyka kursowego i obniżenie kosztów transakcyjnych. Nic jednak nie wspominają o kosztach rezygnacji z własnej polityki monetarnej. Zapominają także, że eliminacja ryzyka kursowego wcale nie musi pomagać przedsiębiorcom.
Mocny i złoty
Jeżeli nie wprowadzimy euro, to złotówka w miarę rozwoju gospodarczego Polski będzie się wzmacniała. Ceny w Polsce są na ogół niższe niż w krajach UE. Według raportu analityków ING Banku Śląskiego z lutego 2006 r., ceny usług i zakupów w hipermarketach niższe niż w Polsce są tylko na Ukrainie, w Indiach, Chinach i w Argentynie. Złoty będzie coraz mocniejszy także ze względu na transfery funduszy unijnych do Polski. Według Komisji Europejskiej, największy przepływ gotówki nastąpi w 2015 r. (fundusze unijne będą wówczas stanowić około 5,5 proc. PKB).
Wbrew narzekaniom eksporterów wzmacnianie się złotego jest w skali kraju korzystne dla gospodarki, ponieważ daje przedsiębiorstwom impuls do cięcia kosztów i zwiększania wydajności pracy. Mogą to bardzo łatwo zrobić, ponieważ dzięki mocniejszemu złotemu taniej można kupić nowoczesne maszyny w UE i zwiększyć wydajność pracy w Polsce. To m.in. wzmocnienie złotego w stosunku do euro w ubiegłym roku (o 11 proc.) sprawiło, że wydajność pracy w 2005 r. w Polsce wzrosła o 7,7 proc. Wzrost ten był wyższy niż w Czechach i na Węgrzech, ale także wyższy niż w Estonii, Słowacji i Irlandii.
Kreatywni eurofile
Jak kruche są podstawy euro, świadczy m.in. fakt przyjęcia do unii Grecji i Włoch, które dostały się do niej dzięki podrasowywaniu statystyk (Grecy ordynarnie fałszowali bilanse, a Włosi sprzedawali, co się da, aby zatkać dziurę budżetową). Dziś podobne sztuczki stosują polscy politycy. Ich zdaniem pieniądze, które wpłacamy za pośrednictwem ZUS do OFE, nie są własnością obywateli, tylko państwa, a zatem opóźnienia w przekazywaniu pieniędzy przez ZUS do funduszy to jedynie kwestia wewnętrznych przepływów. Co prawda, europejscy urzędnicy nie zgodzili się z tą interpretacją, ale nagradzając nas za przeprowadzenie reformy emerytalnej, pozwolili nowym krajom UE do 2010 r. odliczać część kosztów reformy emerytalnej od deficytu budżetowego. Dlatego Polska podaje, że ma deficyt budżetowy w wysokości 2,5 proc. zamiast 4,7 proc. a Węgry - 4,7 zamiast 7,4 proc.
Realne jest to, że po wprowadzeniu euro Polska będzie płacić za brak dyscypliny budżetowej Niemiec, Włoch czy Francji. Co więcej, przez dwa lata poprzedzające wstąpienie do strefy euro będziemy musieli wprowadzić regulację, która ogranicza wahania waluty w stosunku do euro do plus minus 15 proc. (tzw. ERM II). Bank centralny będzie zmuszony do obrony kursu złotego, co stanowi wymarzoną sytuację dla spekulantów atakujących waluty. Przyjąć euro, oczywiście, wcześniej czy później musimy. Lepiej dla nas, by odbyło się to później, czyli nie wcześniej niż w 2012 r., a nawet w 2015 r.
Więcej możesz przeczytać w 19/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.