Malując graffiti, autor uruchamia proces, nad którym nie panuje
W lipcu - jak co roku od ponad dekady - publiczność zobaczy w Warszawie festiwal Sztuka Ulicy. Na staromiejskim rynku, na Polu Mokotowskim i w kilku innych punktach stolicy wystąpią zespoły teatralne, zagrają kapele, plastycy będą montowali instalacje. Impreza jest w pełni legalna - mimo że "sztukę ulicy" opisuje się zwykle jako przejaw buntu, zamach na porządek w mieście.
O jej przedstawicielach jedni mówią z zachwytem, że to "partyzanci". Inni, jak mieszkaniec Londynu Mark Bowen, twierdzą, że to wandale. Bowen, któremu ktoś wymalował samochód sprayem, chciałby dorwać takiego artystę i "pięścią napisać małą recenzję z takiego performance'u, najchętniej na twarzy owego graficiarza".
Liczy się bunt
Cała "sztuka ulicy" oparta jest na dwuznacznościach, na sprzecznościach wewnętrznych. Wielu jej twórców szczyci się tym, że ma za sobą utarczki z policją, czasem pobyty w areszcie, wyroki skazujące - za niszczenie cudzej własności. Najczęściej występują pod pseudonimami - nawet gdy biorą już udział w oficjalnych wystawach i sprzedają swe dzieła w galeriach sztuki.
Nowojorski tygodnik "The Morning News" zorganizował dyskusję redakcyjną z udziałem zaproszonych gości. Temat: "Street Art" - sztuka ulicy. Dan Witz malował po murach już w latach 70. Inny uczestnik rozmowy - Michel de Feo - prowadzi pracownię artystyczną na jednej z wyższych uczelni. Z tego żyje, "sztuka ulicy" dochodów, jak dotąd, mu nie przynosi. O osobie występującej pod pseudonimem Swoon wiemy tylko, że jest kobietą. Mówi się o niej jak o bohaterce, gdyż w Iraku umieszczała na ścianach rysunki z motywami antyamerykańskimi, a w Palestynie potępiała Żydów za odbieranie wolności Arabom.
Redakcja "The Morning News" powstawanie "sztuki ulicy" opisuje tak: "Nocą i dniem niewidzialne ręce zgłaszają swe prawa do ścian Nowego Jorku. Pracują szybko i znikają, zanim ktokolwiek je spostrzeże. To, co pozostawiają, jest sztuką lub przynajmniej przesłaniem. Rysunki, odbitki z szablonu, naklejki i inne formy przekazu czekają na odkrycie przez przypadkowego przechodnia. W odróżnieniu od tego, co zdobi przestrzeń publiczną, te obrazy nie zachwalają najmodniejszego fasonu butów ani najnowszej marki piwa. Sztuka ulicy jest formą oporu przeciw reklamie, przełamuje monopol korporacji".
Wrogowie mieszczuchów
Sztuka ta pojawia się na ulicy nieproszona - m.in. w postaci napisów i rysunków na ścianach domów, autobusów, na filarach mostów, wagonach metra, samochodach. Także na znakach drogowych.
O tym, że mazanie po znakach drogowych jest niebezpieczne dla ulicznego ruchu, nie trzeba nikogo przekonywać. Pokreślone rysunkami znaki zakazu, nakazu i kierunku jazdy oglądać można było niedawno w Muzeum Plakatu w Wilanowie na wystawie "sztuki ulicy". Organizatorzy nie zauważyli, że jako osiągnięcie artystyczne przedstawiają zachowania stanowiące zagrożenie bezpieczeństwa. W katalogu wspomnianej wystawy jej twórców nazywa się "ulicznymi partyzantami". Ich chwalebna walka polega na "zostawianiu śladów własnej ekspresji".
Są to w istocie pochwały ataku na miasto. Zgodnie z rewolucyjną retoryką przedstawia się ów atak jako uprawniony, skierowany przeciw przemocy bogatych a bezdusznych korporacji, przeciw kłamliwej reklamie. Owe "ślady ekspresji" przedstawia się zwykle jako coś, co powstaje na "szarych ścianach", co upiększa je, ubarwia, czyni miasto przyjaznym dla przechodnia.
Nieprawda! Graffiti, tagi i vlepki w niewielkim tylko stopniu zagrażają bill-boardom potężnych firm, umieszczonym zazwyczaj wysoko. Natomiast z łatwością, w poczuciu bezkarności wkraczają autorzy "sztuki ulicy" ze swymi potrzebami ekspresji na ściany domów, na klatki schodowe, do wnętrz tramwajów i autobusów, którymi zwykli ludzie jeżdżą do pracy, na zakupy. Dzielnice pozbawione specjalnej ochrony zamieniają się stopniowo w pstrokate śmietniska, klatki schodowe w blokach wyglądają jak zarzygane.
Pewna grupa niemieckich lewaków od lat głosi pozbawioną podstaw historycznych tezę, że kiedyś mury zewnętrzne w mieście nie należały do nikogo i dopiero kapitaliści je sobie zawłaszczyli. Zadaniem dla wolnych artystów jest więc odzyskać mury, by każdy mógł umieszczać na nich, co mu wyobraźnia podpowie. Entuzjaści "sztuki ulicy" mówią o wielkiej satysfakcji, jaką uprawiającym ją daje poczucie, że oni również mogą kształtować wspólne otoczenie.
Che Guevara do lamusa
"Sztuka ulicy" nie jest działalnością, którą można by całkiem zlekceważyć. Takie bezdomne wizje mają w sobie często wiele siły i uroku. Rację mają ci, którzy podkreślają przemiany, jakie w "sztuce ulicy" zachodzą. Coraz rzadziej można zobaczyć na murach rewolucyjne banały, Che Guevarę w berecie itp. Mniej tu niż kiedyś agresji, więcej życzliwości wobec przechodnia. Widać to głównie na ulicach wirtualnych w Internecie.
Oto artysta ma koncepcję dzieła i znajduje miejsce na murze, gdzie może ją zrealizować. Czyni to, po czym fotografuje dzieło i wysyła zdjęcie e-mailem na adres jednego z portali poświęconych temu zjawisku - na adres strony Wooster Collective. Tam fani z wielu krajów oglądają dzieło, porównują z innymi, krytykują bądź podziwiają.
Tymczasem dzieło na ulicy rzeczywistej, nie wirtualnej, szybko przestaje istnieć. Obrasta napisami, komentarzami. Wkrótce niknie pod masą bazgrołów, których autorzy też zapragnęli się wypowiedzieć, popisać. Artysta marzyciel uruchomił proces, nad którym nie panuje. Poczucie wspólnej przestrzeni w mieście jest tak kruche, dla wielu tak trudne do pojęcia, że każde jej naruszenie może wywołać katastrofę, której ślady usuwa się z trudem.
O jej przedstawicielach jedni mówią z zachwytem, że to "partyzanci". Inni, jak mieszkaniec Londynu Mark Bowen, twierdzą, że to wandale. Bowen, któremu ktoś wymalował samochód sprayem, chciałby dorwać takiego artystę i "pięścią napisać małą recenzję z takiego performance'u, najchętniej na twarzy owego graficiarza".
Liczy się bunt
Cała "sztuka ulicy" oparta jest na dwuznacznościach, na sprzecznościach wewnętrznych. Wielu jej twórców szczyci się tym, że ma za sobą utarczki z policją, czasem pobyty w areszcie, wyroki skazujące - za niszczenie cudzej własności. Najczęściej występują pod pseudonimami - nawet gdy biorą już udział w oficjalnych wystawach i sprzedają swe dzieła w galeriach sztuki.
Nowojorski tygodnik "The Morning News" zorganizował dyskusję redakcyjną z udziałem zaproszonych gości. Temat: "Street Art" - sztuka ulicy. Dan Witz malował po murach już w latach 70. Inny uczestnik rozmowy - Michel de Feo - prowadzi pracownię artystyczną na jednej z wyższych uczelni. Z tego żyje, "sztuka ulicy" dochodów, jak dotąd, mu nie przynosi. O osobie występującej pod pseudonimem Swoon wiemy tylko, że jest kobietą. Mówi się o niej jak o bohaterce, gdyż w Iraku umieszczała na ścianach rysunki z motywami antyamerykańskimi, a w Palestynie potępiała Żydów za odbieranie wolności Arabom.
Redakcja "The Morning News" powstawanie "sztuki ulicy" opisuje tak: "Nocą i dniem niewidzialne ręce zgłaszają swe prawa do ścian Nowego Jorku. Pracują szybko i znikają, zanim ktokolwiek je spostrzeże. To, co pozostawiają, jest sztuką lub przynajmniej przesłaniem. Rysunki, odbitki z szablonu, naklejki i inne formy przekazu czekają na odkrycie przez przypadkowego przechodnia. W odróżnieniu od tego, co zdobi przestrzeń publiczną, te obrazy nie zachwalają najmodniejszego fasonu butów ani najnowszej marki piwa. Sztuka ulicy jest formą oporu przeciw reklamie, przełamuje monopol korporacji".
Wrogowie mieszczuchów
Sztuka ta pojawia się na ulicy nieproszona - m.in. w postaci napisów i rysunków na ścianach domów, autobusów, na filarach mostów, wagonach metra, samochodach. Także na znakach drogowych.
O tym, że mazanie po znakach drogowych jest niebezpieczne dla ulicznego ruchu, nie trzeba nikogo przekonywać. Pokreślone rysunkami znaki zakazu, nakazu i kierunku jazdy oglądać można było niedawno w Muzeum Plakatu w Wilanowie na wystawie "sztuki ulicy". Organizatorzy nie zauważyli, że jako osiągnięcie artystyczne przedstawiają zachowania stanowiące zagrożenie bezpieczeństwa. W katalogu wspomnianej wystawy jej twórców nazywa się "ulicznymi partyzantami". Ich chwalebna walka polega na "zostawianiu śladów własnej ekspresji".
Są to w istocie pochwały ataku na miasto. Zgodnie z rewolucyjną retoryką przedstawia się ów atak jako uprawniony, skierowany przeciw przemocy bogatych a bezdusznych korporacji, przeciw kłamliwej reklamie. Owe "ślady ekspresji" przedstawia się zwykle jako coś, co powstaje na "szarych ścianach", co upiększa je, ubarwia, czyni miasto przyjaznym dla przechodnia.
Nieprawda! Graffiti, tagi i vlepki w niewielkim tylko stopniu zagrażają bill-boardom potężnych firm, umieszczonym zazwyczaj wysoko. Natomiast z łatwością, w poczuciu bezkarności wkraczają autorzy "sztuki ulicy" ze swymi potrzebami ekspresji na ściany domów, na klatki schodowe, do wnętrz tramwajów i autobusów, którymi zwykli ludzie jeżdżą do pracy, na zakupy. Dzielnice pozbawione specjalnej ochrony zamieniają się stopniowo w pstrokate śmietniska, klatki schodowe w blokach wyglądają jak zarzygane.
Pewna grupa niemieckich lewaków od lat głosi pozbawioną podstaw historycznych tezę, że kiedyś mury zewnętrzne w mieście nie należały do nikogo i dopiero kapitaliści je sobie zawłaszczyli. Zadaniem dla wolnych artystów jest więc odzyskać mury, by każdy mógł umieszczać na nich, co mu wyobraźnia podpowie. Entuzjaści "sztuki ulicy" mówią o wielkiej satysfakcji, jaką uprawiającym ją daje poczucie, że oni również mogą kształtować wspólne otoczenie.
Che Guevara do lamusa
"Sztuka ulicy" nie jest działalnością, którą można by całkiem zlekceważyć. Takie bezdomne wizje mają w sobie często wiele siły i uroku. Rację mają ci, którzy podkreślają przemiany, jakie w "sztuce ulicy" zachodzą. Coraz rzadziej można zobaczyć na murach rewolucyjne banały, Che Guevarę w berecie itp. Mniej tu niż kiedyś agresji, więcej życzliwości wobec przechodnia. Widać to głównie na ulicach wirtualnych w Internecie.
Oto artysta ma koncepcję dzieła i znajduje miejsce na murze, gdzie może ją zrealizować. Czyni to, po czym fotografuje dzieło i wysyła zdjęcie e-mailem na adres jednego z portali poświęconych temu zjawisku - na adres strony Wooster Collective. Tam fani z wielu krajów oglądają dzieło, porównują z innymi, krytykują bądź podziwiają.
Tymczasem dzieło na ulicy rzeczywistej, nie wirtualnej, szybko przestaje istnieć. Obrasta napisami, komentarzami. Wkrótce niknie pod masą bazgrołów, których autorzy też zapragnęli się wypowiedzieć, popisać. Artysta marzyciel uruchomił proces, nad którym nie panuje. Poczucie wspólnej przestrzeni w mieście jest tak kruche, dla wielu tak trudne do pojęcia, że każde jej naruszenie może wywołać katastrofę, której ślady usuwa się z trudem.
Więcej możesz przeczytać w 19/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.