Do tylnych ław Sejmu trafiają albo debiutanci, albo alkoholicy i aferzyści, albo oryginały i szaleńcy
|
Ciężki los teczkowych
Nie każdy poseł rodzi się Kaczyńskim, Tuskiem, Giertychem albo nawet Gosiewskim. Zwykle trzeba swoje odbębnić w trzecim, czwartym rzędzie, przez jedną, dwie kadencje poharować w komisjach. Dopiero potem zaproszą człowieka do telewizji, pozwolą wystąpić z przemówieniem, a liderzy partii zaczną pytać o zdanie. Dlatego obecność debiutantów w gronie polskich backbencherów nie dziwi - tak jest na całym świecie, a wyjątki w rodzaju Pawła Śpiewaka czy Rafała Grupińskiego, którzy przez obecność na dworze Donalda Tuska zyskali od razu duży wpływ na politykę, tylko potwierdzają tę regułę. Zresztą obaj politycy Platformy Obywatelskiej swoją pozycję zbudowali wcześniej poza parlamentem i weszli do niego właśnie po to, by stanowić intelektualne zaplecze partii.
Gdyby nie to, Grupińskiemu i Śpiewakowi, zwłaszcza jako posłom opozycji, byłoby znacznie trudniej zaistnieć. - Liderzy trzymają swe partie mocno. Wypływa się tylko przez noszenie za kimś teczki, podawanie wina i wykańczanie politycznych przeciwników przywódcy, więc wypływają jedynie szumowiny - gorzko opisuje sejmową rzeczywistość Jan Rokita. Uważa, że właśnie dlatego tak trudno jest przebić się do pierwszej linii zdolnym debiutantom. Sam wymienia kilkoro klubowych kolegów, ale nazwiska Więckowskiej, Olszewskiego, Guta-Mostowego czy Nitrasa rzeczywiście cokolwiek mówią tylko najbardziej skrupulatnym korespondentom sejmowym. Jedyną drogę awansu upatruje dziś Rokita w dogłębnej specjalizacji. - Ja przebiłem się dzięki czystej polityce, ale takie czasy się kończą - kwituje.
Niektórzy debiutanci zostają jednak w tylnych ławach na własne życzenie. Jarosław Wałęsa wchodził do Sejmu z listy PO jako nadzieja polskiej polityki, łącząc to, co najlepsze u legendarnego ojca, z amerykańskimi doświadczeniami i bezpretensjonalnością. Mimo sympatii i zainteresowania mediów w Sejmie przygasł. Mało znany polityk PiS Karol Karski do Sejmu dostał się jako prawa ręka Lecha Kaczyńskiego w stołecznym samorządzie. To on nim trząsł, ustalał, nawiązywał i burzył koalicje. - W parlamencie miał robić to samo. Tymczasem czy ktoś słyszał o Karskim? - pyta retorycznie jego klubowy kolega.
Intronizacja Górskiego
Regułą Sejmu jest to, że posłowie tylnych ław, jeśli jakimś cudem dorwą się do głosu, przynoszą swojej partii wstyd i zmuszają liderów do tłumaczeń. Kiedy Renata Beger, rzucona na odcinek komisji Rywina posłanka Samoobrony, udzieliła pierwszego w życiu dużego wywiadu, znalazła się na ustach wszystkich. "Kurwiki w oczach", "lubię seks jak koń owies" i podobne bezpruderyjne i bezrozumne wypowiedzi uczyniły ją sławną, ale Andrzeja Leppera omal nie kosztowały zdrowia.
Zupełnie inaczej było niedawno, gdy poseł PiS Artur Górski i grupa kilkudziesięciu innych parlamentarzystów zaproponowali intronizację Jezusa Chrystusa na króla Polski. Niektórzy publicyści, wśród nich Magdalena Środa, skądinąd profesor i była minister, uznali, że akcja Górskiego to typowy przykład działania backbencherów. Środa dowodziła bowiem, że PiS ustami Górskiego daje w ten sposób sygnał radiomaryjnemu elektoratowi, że nadal rozumie jego postulaty i dba o ich realizację. Udowadniała, że Górski głośno mówi to, co po cichu myśli i o czym marzy premier. Nic bardziej błędnego. Pomysł intronizacji Chrystusa wywołał złość Jarosława Kaczyńskiego, którego szeregowy poseł jego własnej partii wpędził w niezłą konfuzję, bo premier nie mógł zbyt gorliwie odcinać się od tej inicjatywy, a poprzeć jej, podobnie jak prawie cały klub Prawa i Sprawiedliwości, nie chciał. Górskiego uciszono, a sprawa, w dużym stopniu dzięki biskupom, została utopiona. Posłowie o mocno kontrowersyjnych poglądach nie mają jednak szans na wejście do pierwszego szeregu, jak Marian Piłka z PiS, parlamentarzysta doświadczony, o pięknej opozycyjnej karcie. To nie zadawnione konflikty z Jarosławem Kaczyńskim z lat 90., lecz jego ultrakonserwatywne poglądy na rolę kobiet i rodzinę powodują, że PiS trzyma Piłkę z dala od ministerialnych ław i świateł kamer.
Pomysły rzucane przez posłów ot, tak żyją własnym życiem. Przykładem niech będzie choćby inicjatywa abolicji abonamentowej zgłoszona przez nieznanego nikomu Marka Polaka. Poseł PiS rzucił od niechcenia propozycję, by każdy, kto dotychczas nie płacił abonamentu radiowo-telewizyjnego, ale zechciał w przyszłości wejść na drogę prawa, był zwolniony od kar. Choć to inicjatywa absurdalna, przez kilka dni tłumaczyli się z niej przedstawiciele Ministerstwa Finansów, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz liderzy PiS. Pomysł posła Polaka ukatrupiono (zresztą gdyby nie to, że poseł należy do partii rządzącej, nikt by jego rojeń nie traktował serio), a ci, którzy nie płacili abonamentu, nadal nie zamierzają go płacić.
Harce i cepy
Mało znani i kiepsko zorientowani w parlamentarnej materii posłowie to sejmowe maszynki do głosowania. Nikt ich o zdanie nie pyta, o wypowiedź nie prosi, spędzają więc czas, zwiedzając sejmowe restauracje i snują się po kuluarach. Czasem, gdy zbiorą się na śmiałość, zaczepią Rokitę, Kalisza albo Dorna bądź zagadają do znanego z telewizji dziennikarza, by potem pochwalić się rodzinie na wsi, że z redaktorem się znają.
Na przeciwnym biegunie wśród posłów pozbawionych politycznego znaczenia są harcownicy. Ci z kolei wychodzą ze studiów telewizyjnych lub radiowych tylko po to, by rzucić kilka złośliwych uwag pod adresem konkurentów z sejmowej trybuny. Jacek Kurski i Tadeusz Cymański z PiS różnią się temperamentem, sposobem bycia i otrzaskaniem, ale łączy ich sposób funkcjonowania w polityce. Obaj o decyzjach swej partii są informowani (bo przecież to nie oni je podejmują) tylko po to, by żarliwie je uzasadniać publicznie. O ile Cymański jest sympatycznym naturszczykiem i posłem mocno ludowym, który mógłby zagrać w "Rejsie" bez charakteryzacji, o tyle Kurski lub jego odpowiednik w Platformie Obywatelskiej - Stefan Niesiołowski - są starannie wyreżyserowani.
Niesiołowski napędzany obsesyjną nienawiścią do Kaczyńskich, którzy w 2001 r. uniemożliwili mu wejście do PiS i skazali na cztery lata banicji spędzone razem z muchówkami, nawet nie próbuje posługiwać się merytoryczną argumentacją. Mocniej dokopać, porównać do Stalina, Lenina albo Gomułki, nazwać łgarzem - to retoryka i zasób środków perswazji najodważniejszego polityka PO. Kurski, nie ustępując mu w pod względem agresywności, za punkt honoru postawił sobie jeszcze udowodnienie aferalnych powiązań platformersów. Tropi więc dziadków w Wehrmachcie i przekręty na bill-boardach, nie zważając na fakty. Obaj panowie uprawiają przy tym specyficzny rodzaj słownej szermierki - walkę cepami. Zarówno jeden, jak i drugi są najbliżej klasycznej definicji posła z drugiej linii - wysyłanego do walk na przedpolu po to, by odciążyć liderów. Czasem popłyną, pozwolą sobie na zbyt wiele, czasem - jak Kurski z dziadkiem Tuska - o mało nie utopią własnego kandydata, ale generalnie są swym partiom potrzebni. Było to widać podczas ostatniego kongresu Platformy Obywatelskiej. Po programowych wystąpieniach Tuska i Rokity na mównicę wdrapał się Stefan Niesiołowski. To on sypnął garścią szyderstw, tradycyjnie już porównał Kaczyńskiego do Gomułki. Nikt nie potrafi zmobilizować elektoratu lub działaczy z terenu tak jak on. A gdyby po nowych wyborach doszło do koalicji PO-PiS? Cóż, wtedy Niesiołowski i Kurski przeszliby półroczną kwarantannę i zaczęliby wysławiać zalety swych nowych koalicjantów.
Norwid i bolo
Na mównicę wkracza mało znany poseł Platformy Obywatelskiej i zaczyna wystąpienie. Po chwili wszyscy orientują się, że poseł mówi wierszem! Po kilku minutach, gdy konsternacja opanowała nawet nieuleczalnych śpiochów, co bystrzejsi zorientowali się, że parlamentarzysta deklamuje strofy Wyspiańskiego. W ten sposób Jerzy Fedorowicz, dyrektor teatru i reżyser, przedstawiał wniosek o ustanowienie Roku Wyspiańskiego. Poseł ten jest przykładem jeszcze innej grupy - sejmowych oryginałów mających w swych partiach szczególną pozycję. - To jest performer, aktor, on usycha bez rozmówcy, musi nieustannie mówić. Nie przestaje nawet na posiedzeniach komisji, więc przesadzam go z miejsca na miejsce jak uczniaka - śmieje się życzliwy mu Jan Ołdakowski (PiS), szef sejmowej komisji kultury, który mógłby być synem Fedorowicza. Innym, którego Ołdakowski wymienia, jest Antoni Mężydło z PiS. Poseł ten, ze względu na bohaterską przeszłość z lat 70. i 80. oraz bezgraniczną uczciwość, cieszy się sympatią zarówno mediów, jak i Kaczyńskich, co zwykle nie idzie w parze. Zaufanie braci do niego jest tak wielkie, że Mężydło, jak nikt inny w Sejmie, może mówić, co mu się żywnie podoba: krytykuje własną partię, wspiera platformę, do spazmów i furii doprowadzając kapciowego Jarosława Kaczyńskiego, Marka Suskiego, który chciał nawet Mężydłę z partii wyrzucić. Trzeba było Suskiemu wytłumaczyć, kim jest ów dziwny poseł z Torunia, i grzecznie poprosić, by więcej pomnika nie paskudził, więc bohater Grójca i okolic Mężydle odpuścił. - Antek to człowiek dobroduszny i naiwny jak dziecko, więc często zapala się do różnych, nie najlepszych pomysłów, ale jest przy tym tak sympatyczny, że nie można go nie lubić. A za zasługi w czasach komuny jest darzony w PiS i platformie ogromnym szacunkiem - zapewnia Ołdakowski. On sam, jak i jego przyjaciel współtworzący z nim Muzeum Powstania Warszawskiego, dzisiejszy wiceminister spraw zagranicznych Paweł Kowal mimo młodego wieku oraz braku parlamentarnego stażu zyskali w PiS duże znaczenie.
Sejmowe oryginały to jednak zwykle postaci znacznie mniej zasłużone, choć nie mniej barwne niż Fedorowicz czy Mężydło. Połowa klubu Samoobrony zarówno w poprzedniej, jak i obecnej kadencji mogłaby spokojnie kandydować do tytułu Total Roku, gdyby komuś przyszło do głowy taki konkurs zorganizować. Posłowie partii Leppera potrafili w poprzedniej kadencji spić się do nieprzytomności i tarzać na trawniku przed Sejmem, ale to i tak nic w porównaniu z posłami PSL na początku lat 90. Zaprosili oni do hotelu damę, która ich pokoje na pierwszym piętrze opuściła oknem. Damie nic się nie stało, a jeden z posłów PSL tamtą upojną noc spędził pod oknem, śpiąc w krzakach. Generalnie ogromna większość posłów siedzi sobie w ostatnich rzędach na sali plenarnej i się nie wychyla, a świat słyszy o nich tylko wtedy, gdy po pijaku wjadą w płot. Taki los spotkał Ryszarda Kaczyńskiego, który do Sejmu dostał się tylko dzięki "głosodajnemu", zwłaszcza wśród elektoratu PiS, nazwisku. Poseł niezbyt długo zabawił w klubie, bo pewnego wieczoru zabawił gdzie indziej, a droga, którą wracał do domu, okazała się dla niego za wąska, więc skończył na płocie. I jakkolwiek jazda po pijaku nie zaszkodziła Iwonie Śledzińskiej-Katarasińskiej z PO, to Kaczyński musiał natychmiast odejść z PiS, co bardzo przeżył. Nadal jednak została mu piękna grzywa i dumna mina, z którą przechadza się po korytarzach. Jak opowiada jeden z kolegów klubowych: - Znałem go tylko z tego, że siedział w ostatnich rzędach, ciągle czesał swe bujne włosy i tak napawał się swą "kaczyńskością", że aż uwierzył, iż jest jednym z Kaczyńskich.
Fot: Z. Furman, J. Marczewski
Więcej możesz przeczytać w 3/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.