Rozmowa z Donaldem Rumsfeldem, byłym sekretarzem obrony USA
Cal Thomas: Przeczytał pan raport Irackiej Grupy Studyjnej?
Donald Rumsfeld: Nie. Przeczytałem tylko relacje na jego temat i przewertowałem podsumowanie.
- I co na tej podstawie uważa pan w tym raporcie za dobre, co za złe, a co za nonsensowne?
- Trzeba powiedzieć, że prezydent ma za zadanie - z uwagi na naturę prowadzonej walki i ze względu na to, że Amerykanie nie najlepiej tę walkę rozumieją - udzielać poparcia tym wszystkim działaniom, które uważa za konieczne dla zapewnienia USA bezpieczeństwa. Musi brać pod uwagę to, że mamy możliwość odniesienia sukcesu, tylko jeśli wytrwamy. Konsekwencje niepowodzenia w Iraku są dla naszego kraju tak poważne, że prezydent musi rozpoznać środek ciężkości toczącej się walki, w sytuacji gdy w pewnej mierze znajduje się on na Bliskim Wschodzie, a w pewnej mierze - w Ameryce. Prezydent musi to brać pod uwagę, zapoznając się z propozycjami i sugestiami, jakie otrzymuje.
Uważam, że konsekwencje oddania Iraku w ręce terrorystów byłyby straszne nie tylko ze względu na iracką ropę, wodę, bogactwo i położenie geograficzne, liczbę mieszkańców i historię tego kraju, lecz także dlatego, że Irak stałby się rajem dla tych, którzy planują ataki na kraje umiarkowane w regionie i na Amerykę. Zmniejszyłoby to zdolność USA do zapewnienia ochrony swemu narodowi.
- Robert Gates, nowy sekretarz obrony, na pytanie senatora Carla Levina: "Czy w Iraku zwyciężamy?", odpowiedział: "Nie". Później jednak dodał: "Ani nie przegrywamy".
- Moim zdaniem, wojsko nie może w Iraku przegrać, ale też samo nie może zwyciężyć. Potrzebne są rozwiązania polityczne. Należy odłożyć na bok I i II wojnę światową i pomyśleć o zimnej wojnie. W żadnym momencie zimnej wojny, która trwała 50 lat, nie można było określić, czy się zwycięża, czy przegrywa. Podobnie jest z wojną domową. Gdy się toczy, nie ma prostych sposobów postępowania, bo sytuacja jest trudna, a wróg myśli. Przeciwnicy nieustannie dostosowują się do sytuacji. Gdy modny był eurokomunizm, miliony ludzi demonstrowały przeciw USA, a nie przeciw ZSRR. Mimo to inni znaleźli w sobie wolę - zarówno partie, jak i kraje zachodnioeuropejskie - wytrwania przy sposobie postępowania, który ostatecznie doprowadził do zwycięstwa.
Nasza sytuacja jest bardziej podobna do zimnej wojny niż do II wojny światowej. Ludzie będą się musieli lepiej zaznajomić z tą ideą. Perspektywy są niewesołe. Istnieją na świecie osoby zdecydowane zdestabilizować islamskie reżimy i ustanowić na nowo kalifat obejmujący cały świat. Każdy, kto chce się czegoś na ten temat dowiedzieć, może w Internecie przeczytać słowa tych ludzi i poznać ich zamiary. Są śmiertelnie niebezpieczni. Nie zamierzają się poddać. Można będzie ich tylko pojmać albo zabić. Należy ich od tego wszystkiego odwieść. Należy też odwieść innych od ich wspierania, finansowania i pomagania im w naborze bojowników.
Znajdujemy się w otoczeniu, w którym musimy walczyć i wygrać wojnę. Nasi wrogowie przebywają w krajach, z którymi nie jesteśmy w stanie wojny. Nasze zadanie jest skomplikowane. Nie da się go szybko wykonać, musimy zainwestować w walkę czas, wysiłek i umiejętności.
- Co przy obecnej pańskiej wiedzy mógłby pan zrobić w Iraku inaczej?
- Dziś nie nazwałbym walki, jaką toczymy, wojną z terrorem, ale nie zamierzam krytykować tych, którzy ją tak nazywają. Często używałem tego określenia. Dlaczego o tym mówię? Bo słowo "wojna" bardziej przywodzi na myśl II wojnę światową niż zimną wojnę. Sprawia, że pojawia się oczekiwanie zwycięstwa i zakończenia jej jak w trwającej 30--60 minut operze mydlanej. A to nie stanie się w taki sposób. Ponadto naprawdę nie jest to "wojna z terrorem". Terror to broń wybrana przez ekstremistów, którzy próbują zdestabilizować islamskie reżimy i za pośrednictwem niewielkiej grupy duchownych narzucić swą mroczną wizję wszystkim ludziom, nad którymi panują. Toteż "wojna z terrorem" stanowi dla mnie problem.
Starałem się ograniczyć używanie tej etykietki i sprawiłem, że zwiększyło się rozumienie prowadzonej w Iraku operacji wojskowej raczej w kategoriach długiej wojny, walki czy konfliktu nie z terroryzmem, lecz ze stosunkowo wąską grupą niebezpiecznych, agresywnych ekstremistów.
Ludzie, którzy opowiadają się za zwiększeniem liczby żołnierzy w Iraku, często myślą o II wojnie światowej i doktrynie Weinbergera, uzasadnionej, gdy konflikt dotyczy sił lądowych, morskich czy powietrznych. Problem w tym, że w walce z ekstremistami im większa jest obecność militarna, tym większą odgrywa ona rolę w ich kłamstwach głoszących, że jest się w Iraku po to, aby zabrać Irakijczykom ropę, okupować ich kraj, pozostać tam i nigdy nie wyjść i że występuje się przeciw islamowi, a nie przeciw agresywnym ekstremistom.
Ludzie, którzy opowiadają się za zwiększeniem liczby żołnierzy w Iraku, za czym i ja bym się opowiadał w wypadku konfliktu konwencjonalnego, nie rozumieją, że może to mieć skutek odwrotny od zamierzonego. Może spowodować nasilenie się werbowania i finansowania ekstremistów, a także uczynić ich kłamstwa, że jesteśmy w Iraku po ropę i wodę i że chcemy go zagarnąć, bardziej przekonującymi.
W tym konflikcie istnieją dwa środki ciężkości. Jeden jest w Iraku i na Bliskim Wschodzie, a drugi w USA. Im więcej będzie w Iraku obcych żołnierzy, tym większe stanie się ryzyko postrzegania ich tam jako okupantów; tym więcej będą tam robili i tym bardziej zależni staną się od nich Irakijczycy. Amerykanin nie chce tam tkwić po to, aby uczyć Irakijczyka, jak wykopać rów. Wykopie doskonały rów, ale nie takie jest jego zadanie. Jego zadaniem jest skłonić Irakijczyków, by sami kopali u siebie rowy.
Z jednej strony nie chce się dostarczać pożywki do wzniecenia powstania, a z drugiej - stwarzać zależności. W pewnym momencie trzeba będzie postawić na samodzielność Irakijczyków. Sprawić, by zaczęli sobie dawać radę. Taki proces dokonuje się stopniowo i trzeba nad nim czuwać do końca, bo mógłby nie doprowadzić do zamierzonych rezultatów. Ale nie można też pomagać zbyt długo, bo nigdy nie nastąpi usamodzielnienie.
Problemy pojawiają się też w Ameryce. Im więcej mamy żołnierzy w Iraku, tym silniejszej potrzebujemy dla nich ochrony, tym więcej trzeba żywności i wody, konwojów i samolotów i tym więcej naszych ludzi zostaje zabitych. Jeśli Amerykanie ciągle dowiadują się o nowych zabitych w Iraku żołnierzach, pytają: "Gdzie są te zwycięstwa?", "Gdzie ta liczba śmiertelnych ofiar?", "Ilu Irakijczyków zabijamy?", "Ilu ich udaje się nam pojmać?", "Skąd wiemy, czy zwyciężamy, czy przegrywamy?". Im więcej naszych żołnierzy będzie w Iraku, tym więcej zostanie zabitych.
- Czy musi dojść do następnego 11 września, aby ludzie się ocknęli?
- Są tacy, którzy piszą, że ta administracja jest ofiarą własnego sukcesu, bo w USA nie było od 11 września 2001 r. następnego ataku terrorystycznego. Pamiętam, że wkrótce po tym zamachu spotkałem się z sułtanem Omanu. Panował niewyobrażalny upał i obaj okropnie się spociliśmy. Sułtan powiedział mi, że to, co się stało 11 września, może być szczęściem w nieszczęściu. Istotnie to może być coś, dzięki czemu świat się obudzi i stanie się czuły na niebezpieczeństwo, jakie stwarzają ekstremiści, zanim sięgną po broń chemiczną, biologiczną czy nuklearną i zabiją nieporównanie więcej osób, niż zdołali zabić 11 września.
Przypomnijmy sobie zdanie Churchilla, że nad Europą zbiera się na burzę. Zbierało się, ale w Europie byli ludzie, którzy nie traktowali burzowych chmur jako realnego zagrożenia. Zapłacili za to straszliwą cenę, tracąc życie i bogactwa. Obawiam się, że nad Ameryką też zbiera się na burzę, a my nie przyjmujemy tego do wiadomości. Część opiniotwórczych elit nie chce lub nie potrafi uznać tego, co wielu ludzi uważa za ważne. Cena za pomyłkę może być wysoka.
- Gen. MacArthur powiedział: "Starzy żołnierze nigdy nie umierają, lecz po prostu znikają". Co ze starymi sekretarzami obrony? Piszą książki?
- Nie wiem. Nie myślałem o tym. Wiele osób uważa, że powinienem napisać książkę i być może to zrobię. Czuję się taki szczęśliwy, że pozostawałem w bliskich relacjach z tymi wspaniałymi ludźmi w mundurach, młodymi mężczyznami i kobietami, ochotnikami z najlepiej dowodzonej, wyposażonej i wyszkolonej armii świata. Oni mają motywację do walki i są dumni. Ludzie, którzy ich lekceważą, nie rozumieją, co się dzieje w naszym społeczeństwie. Ci młodzi żołnierze są wspaniali i wykonują pierwszorzędną robotę. Fakt, że jest trudna, długa i potrafi być paskudna, nie powinien umniejszać tego, co robią. Czynią wszystko, co może uczynić wojsko.
Ktoś napisał, że to trwa już dłużej niż II wojna światowa. Ale przecież Niemcy do 1949 r. nie miały nawet rządu, o ile sobie przypominam. A ich otoczenie w Europie było bardzo różne od otoczenia Iraku. Toteż ze względu na postęp, jaki się dokonuje w Iraku i Afganistanie, kiedy ludzie w mundurach spojrzą pięć, dziesięć, piętnaście lat do tyłu, będą wiedzieli, że pomogli wyzwolić 50 mln ludzi. To wielka sprawa o znaczeniu historycznym. Ci żołnierze będą wiedzieli, że dali Afgańczykom i Irakijczykom możliwość odniesienia sukcesu w otoczeniu, które nie jest represyjnym systemem politycznym, lecz systemem dającym wolność.
Czy łatwo jest Afgańczykom i Irakijczykom wydostać się z tego, w czym tkwili? Nie, trudno. Bardzo trudno. Ale czy warto podjąć taki wysiłek? Można się założyć, że tak. Mówiło się, że Japończycy nigdy nie będą mieli demokracji. Jakoby nie pasowała do ich kultury. Tymczasem Japończycy doskonale sobie radzą, mając drugą największą gospodarkę na świecie. Uważam, ze mogą być dumni z tego, czego dokonali, i z tego, czego dokonują. Na szczęście historii nie będą pisali lokalni reporterzy, którzy szukają złych wiadomości, bo są warte opublikowania. Zostanie ona napisana przez historyków po pewnym czasie i z pewnej perspektywy.
c 2006 Tribune Media Services, INC.
Donald Rumsfeld: Nie. Przeczytałem tylko relacje na jego temat i przewertowałem podsumowanie.
- I co na tej podstawie uważa pan w tym raporcie za dobre, co za złe, a co za nonsensowne?
- Trzeba powiedzieć, że prezydent ma za zadanie - z uwagi na naturę prowadzonej walki i ze względu na to, że Amerykanie nie najlepiej tę walkę rozumieją - udzielać poparcia tym wszystkim działaniom, które uważa za konieczne dla zapewnienia USA bezpieczeństwa. Musi brać pod uwagę to, że mamy możliwość odniesienia sukcesu, tylko jeśli wytrwamy. Konsekwencje niepowodzenia w Iraku są dla naszego kraju tak poważne, że prezydent musi rozpoznać środek ciężkości toczącej się walki, w sytuacji gdy w pewnej mierze znajduje się on na Bliskim Wschodzie, a w pewnej mierze - w Ameryce. Prezydent musi to brać pod uwagę, zapoznając się z propozycjami i sugestiami, jakie otrzymuje.
Uważam, że konsekwencje oddania Iraku w ręce terrorystów byłyby straszne nie tylko ze względu na iracką ropę, wodę, bogactwo i położenie geograficzne, liczbę mieszkańców i historię tego kraju, lecz także dlatego, że Irak stałby się rajem dla tych, którzy planują ataki na kraje umiarkowane w regionie i na Amerykę. Zmniejszyłoby to zdolność USA do zapewnienia ochrony swemu narodowi.
- Robert Gates, nowy sekretarz obrony, na pytanie senatora Carla Levina: "Czy w Iraku zwyciężamy?", odpowiedział: "Nie". Później jednak dodał: "Ani nie przegrywamy".
- Moim zdaniem, wojsko nie może w Iraku przegrać, ale też samo nie może zwyciężyć. Potrzebne są rozwiązania polityczne. Należy odłożyć na bok I i II wojnę światową i pomyśleć o zimnej wojnie. W żadnym momencie zimnej wojny, która trwała 50 lat, nie można było określić, czy się zwycięża, czy przegrywa. Podobnie jest z wojną domową. Gdy się toczy, nie ma prostych sposobów postępowania, bo sytuacja jest trudna, a wróg myśli. Przeciwnicy nieustannie dostosowują się do sytuacji. Gdy modny był eurokomunizm, miliony ludzi demonstrowały przeciw USA, a nie przeciw ZSRR. Mimo to inni znaleźli w sobie wolę - zarówno partie, jak i kraje zachodnioeuropejskie - wytrwania przy sposobie postępowania, który ostatecznie doprowadził do zwycięstwa.
Nasza sytuacja jest bardziej podobna do zimnej wojny niż do II wojny światowej. Ludzie będą się musieli lepiej zaznajomić z tą ideą. Perspektywy są niewesołe. Istnieją na świecie osoby zdecydowane zdestabilizować islamskie reżimy i ustanowić na nowo kalifat obejmujący cały świat. Każdy, kto chce się czegoś na ten temat dowiedzieć, może w Internecie przeczytać słowa tych ludzi i poznać ich zamiary. Są śmiertelnie niebezpieczni. Nie zamierzają się poddać. Można będzie ich tylko pojmać albo zabić. Należy ich od tego wszystkiego odwieść. Należy też odwieść innych od ich wspierania, finansowania i pomagania im w naborze bojowników.
Znajdujemy się w otoczeniu, w którym musimy walczyć i wygrać wojnę. Nasi wrogowie przebywają w krajach, z którymi nie jesteśmy w stanie wojny. Nasze zadanie jest skomplikowane. Nie da się go szybko wykonać, musimy zainwestować w walkę czas, wysiłek i umiejętności.
- Co przy obecnej pańskiej wiedzy mógłby pan zrobić w Iraku inaczej?
- Dziś nie nazwałbym walki, jaką toczymy, wojną z terrorem, ale nie zamierzam krytykować tych, którzy ją tak nazywają. Często używałem tego określenia. Dlaczego o tym mówię? Bo słowo "wojna" bardziej przywodzi na myśl II wojnę światową niż zimną wojnę. Sprawia, że pojawia się oczekiwanie zwycięstwa i zakończenia jej jak w trwającej 30--60 minut operze mydlanej. A to nie stanie się w taki sposób. Ponadto naprawdę nie jest to "wojna z terrorem". Terror to broń wybrana przez ekstremistów, którzy próbują zdestabilizować islamskie reżimy i za pośrednictwem niewielkiej grupy duchownych narzucić swą mroczną wizję wszystkim ludziom, nad którymi panują. Toteż "wojna z terrorem" stanowi dla mnie problem.
Starałem się ograniczyć używanie tej etykietki i sprawiłem, że zwiększyło się rozumienie prowadzonej w Iraku operacji wojskowej raczej w kategoriach długiej wojny, walki czy konfliktu nie z terroryzmem, lecz ze stosunkowo wąską grupą niebezpiecznych, agresywnych ekstremistów.
Ludzie, którzy opowiadają się za zwiększeniem liczby żołnierzy w Iraku, często myślą o II wojnie światowej i doktrynie Weinbergera, uzasadnionej, gdy konflikt dotyczy sił lądowych, morskich czy powietrznych. Problem w tym, że w walce z ekstremistami im większa jest obecność militarna, tym większą odgrywa ona rolę w ich kłamstwach głoszących, że jest się w Iraku po to, aby zabrać Irakijczykom ropę, okupować ich kraj, pozostać tam i nigdy nie wyjść i że występuje się przeciw islamowi, a nie przeciw agresywnym ekstremistom.
Ludzie, którzy opowiadają się za zwiększeniem liczby żołnierzy w Iraku, za czym i ja bym się opowiadał w wypadku konfliktu konwencjonalnego, nie rozumieją, że może to mieć skutek odwrotny od zamierzonego. Może spowodować nasilenie się werbowania i finansowania ekstremistów, a także uczynić ich kłamstwa, że jesteśmy w Iraku po ropę i wodę i że chcemy go zagarnąć, bardziej przekonującymi.
W tym konflikcie istnieją dwa środki ciężkości. Jeden jest w Iraku i na Bliskim Wschodzie, a drugi w USA. Im więcej będzie w Iraku obcych żołnierzy, tym większe stanie się ryzyko postrzegania ich tam jako okupantów; tym więcej będą tam robili i tym bardziej zależni staną się od nich Irakijczycy. Amerykanin nie chce tam tkwić po to, aby uczyć Irakijczyka, jak wykopać rów. Wykopie doskonały rów, ale nie takie jest jego zadanie. Jego zadaniem jest skłonić Irakijczyków, by sami kopali u siebie rowy.
Z jednej strony nie chce się dostarczać pożywki do wzniecenia powstania, a z drugiej - stwarzać zależności. W pewnym momencie trzeba będzie postawić na samodzielność Irakijczyków. Sprawić, by zaczęli sobie dawać radę. Taki proces dokonuje się stopniowo i trzeba nad nim czuwać do końca, bo mógłby nie doprowadzić do zamierzonych rezultatów. Ale nie można też pomagać zbyt długo, bo nigdy nie nastąpi usamodzielnienie.
Problemy pojawiają się też w Ameryce. Im więcej mamy żołnierzy w Iraku, tym silniejszej potrzebujemy dla nich ochrony, tym więcej trzeba żywności i wody, konwojów i samolotów i tym więcej naszych ludzi zostaje zabitych. Jeśli Amerykanie ciągle dowiadują się o nowych zabitych w Iraku żołnierzach, pytają: "Gdzie są te zwycięstwa?", "Gdzie ta liczba śmiertelnych ofiar?", "Ilu Irakijczyków zabijamy?", "Ilu ich udaje się nam pojmać?", "Skąd wiemy, czy zwyciężamy, czy przegrywamy?". Im więcej naszych żołnierzy będzie w Iraku, tym więcej zostanie zabitych.
- Czy musi dojść do następnego 11 września, aby ludzie się ocknęli?
- Są tacy, którzy piszą, że ta administracja jest ofiarą własnego sukcesu, bo w USA nie było od 11 września 2001 r. następnego ataku terrorystycznego. Pamiętam, że wkrótce po tym zamachu spotkałem się z sułtanem Omanu. Panował niewyobrażalny upał i obaj okropnie się spociliśmy. Sułtan powiedział mi, że to, co się stało 11 września, może być szczęściem w nieszczęściu. Istotnie to może być coś, dzięki czemu świat się obudzi i stanie się czuły na niebezpieczeństwo, jakie stwarzają ekstremiści, zanim sięgną po broń chemiczną, biologiczną czy nuklearną i zabiją nieporównanie więcej osób, niż zdołali zabić 11 września.
Przypomnijmy sobie zdanie Churchilla, że nad Europą zbiera się na burzę. Zbierało się, ale w Europie byli ludzie, którzy nie traktowali burzowych chmur jako realnego zagrożenia. Zapłacili za to straszliwą cenę, tracąc życie i bogactwa. Obawiam się, że nad Ameryką też zbiera się na burzę, a my nie przyjmujemy tego do wiadomości. Część opiniotwórczych elit nie chce lub nie potrafi uznać tego, co wielu ludzi uważa za ważne. Cena za pomyłkę może być wysoka.
- Gen. MacArthur powiedział: "Starzy żołnierze nigdy nie umierają, lecz po prostu znikają". Co ze starymi sekretarzami obrony? Piszą książki?
- Nie wiem. Nie myślałem o tym. Wiele osób uważa, że powinienem napisać książkę i być może to zrobię. Czuję się taki szczęśliwy, że pozostawałem w bliskich relacjach z tymi wspaniałymi ludźmi w mundurach, młodymi mężczyznami i kobietami, ochotnikami z najlepiej dowodzonej, wyposażonej i wyszkolonej armii świata. Oni mają motywację do walki i są dumni. Ludzie, którzy ich lekceważą, nie rozumieją, co się dzieje w naszym społeczeństwie. Ci młodzi żołnierze są wspaniali i wykonują pierwszorzędną robotę. Fakt, że jest trudna, długa i potrafi być paskudna, nie powinien umniejszać tego, co robią. Czynią wszystko, co może uczynić wojsko.
Ktoś napisał, że to trwa już dłużej niż II wojna światowa. Ale przecież Niemcy do 1949 r. nie miały nawet rządu, o ile sobie przypominam. A ich otoczenie w Europie było bardzo różne od otoczenia Iraku. Toteż ze względu na postęp, jaki się dokonuje w Iraku i Afganistanie, kiedy ludzie w mundurach spojrzą pięć, dziesięć, piętnaście lat do tyłu, będą wiedzieli, że pomogli wyzwolić 50 mln ludzi. To wielka sprawa o znaczeniu historycznym. Ci żołnierze będą wiedzieli, że dali Afgańczykom i Irakijczykom możliwość odniesienia sukcesu w otoczeniu, które nie jest represyjnym systemem politycznym, lecz systemem dającym wolność.
Czy łatwo jest Afgańczykom i Irakijczykom wydostać się z tego, w czym tkwili? Nie, trudno. Bardzo trudno. Ale czy warto podjąć taki wysiłek? Można się założyć, że tak. Mówiło się, że Japończycy nigdy nie będą mieli demokracji. Jakoby nie pasowała do ich kultury. Tymczasem Japończycy doskonale sobie radzą, mając drugą największą gospodarkę na świecie. Uważam, ze mogą być dumni z tego, czego dokonali, i z tego, czego dokonują. Na szczęście historii nie będą pisali lokalni reporterzy, którzy szukają złych wiadomości, bo są warte opublikowania. Zostanie ona napisana przez historyków po pewnym czasie i z pewnej perspektywy.
c 2006 Tribune Media Services, INC.
Więcej możesz przeczytać w 3/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.