Generał Jaruzelski, arcybiskup Wielgus czy Małgorzata Niezabitowska mogą być polskim Dreyfusem
Wcale nie trumny Piłsudskiego i Dmowskiego ciążą nad polską polityką i publiczną (także intelektualną) debatą. Unosi się nad nią duch dwóch intelektualistów z zupełnie innej bajki - Carla Schmitta i Jacques'a Derridy (utwierdziłem się w tym po lekturze "Lekkomyślnego umysłu" Marka Lilli). Przypomnę, że Schmitt był uznanym (ostatnio nawet jest jeszcze bardziej uznanym, także w Polsce) niemieckim teoretykiem polityki, który w latach 30. kolaborował z nazistami jako samozwańczy naczelny prawnik III Rzeszy i urzędnik reżimu. A po wojnie nigdy za ten swój grzech się nie pokajał. Z kolei Derrida był francuskim lewicowym filozofem, jednym z filarów tzw. postmodernizmu, który zdekonstruował wszystko, co się dało, czyli w języku (i w głowach wyznawców) zburzył wszelkie normy i wartości zachodniej cywilizacji, zostawiając chaos. Efekt był taki, że polityki i demokracji nie dało się już w żaden sposób opisać, pozostała więc irracjonalna czy mistyczna wiara w nadejście jakiejś nowej demokracji - niczym Mesjasza (typowa mrzonka lewicowych utopistów).
Schmitt pomaga teraz wielu polskim politykom zrozumieć ich profesję. Twierdził przecież, że wszystkie polityczne działania i motywy można sprowadzić do rozróżnienia przyjaciela i wroga. "Powiedz mi, kto jest twoim wrogiem, a powiem ci, kim jesteś" - mówił wręcz. Moralność, religia, ekonomia, sztuka mogą się stać polem starcia z wrogiem. Prawda, jakie to bliskie naszej rzeczywistości? Nie tylko polskiej, bo jak ulał pasuje też do polityki Władimira Putina (vide: "Samobój Putina"). A jak do Tuska i platformy pasuje diagnoza, że podstawowym problemem współczesnego liberalizmu jest to, że bardziej niż wrogów obawia się podejmowania decyzji. Z kolei przeciwnicy PO (szczególnie drużyna Romana Giertycha) mogliby za Schmittem powtórzyć, że idee liberalizmu to tylko fikcje, bo w rzeczywistości liczą się jedność, przywództwo, autorytet i arbitralne decyzje. Liberalne fikcje są wprawdzie praktyką demokracji, ale nie gwarantują skuteczności władzy, więc można się z nimi nie liczyć. Nie trzeba dodawać, że refleksja o polityce powinna się zaczynać od założenia, że człowiek jest z natury zły.
Z Derridą problem jest inny: odpowiada on w dużym stopniu za zamęt (pojęciowy, moralny, aksjologiczny, a na końcu polityczny) w głowach wielu Polaków. Jest zwornikiem tego kierunku francuskiej myśli lewicowej, który doszedł do kompletnego anarchizmu w świecie wartości i do absurdu w świecie pojęć (totalna dekonstrukcja). A ponieważ był i jest modny także w Polsce (nie czytać go to znaczy być troglodytą), również i my mamy zamęt w głowach i nieład moralny. Właśnie poprzez Derridę można odczytać nasze ostatnie spory polityczne, szczególnie na lewicy. Tak jak Francuzi mieli swoją aferę Dreyfusa, która dała wielu lewicowym intelektualistom prawo do bycia moralnymi strażnikami nowoczesnego państwa (przy tym całkowicie pomijali rzeczywisty, antysemicki kontekst sprawy), tak w Polsce mamy "zbrodnię lustracji", której przeciwnicy są moralnymi strażnikami odzyskanej demokracji i wolności (vide: "Powstanie styczniowe"). Przy zachowaniu wszelkich proporcji, polskim Dreyfusem może być - w zależności od potrzeb - gen. Jaruzelski, abp Wielgus czy Małgorzata Niezabitowska (vide: "Kraksa Kościoła"). Cóż z tego, że to oczywiste nadużycie. A czy taki stalinowiec salonowiec Sartre nie nadużywał sprawy Dreyfusa?
Nie dziwi, że polscy odpowiednicy francuskich intelektualistów tak jak oni przybrali pozę lewicowej Joanny d'Arc i zaczęli bronić Jaruzelskiego czy sprzeciwiać się lustracji, antyubekizacji i rozliczeniu komunizmu (vide: "Zniewolone wyzwolenie"). Bo intelektualizm w stylu Derridy jest czystym immoralizmem, a dla sznytu oraz intelektualnej (?) i moralnej przewrotności gotów jest bronić każdego, kogo sam mianuje ofiarą. Może sobie na to pozwolić, bo jest - mówiąc językiem Nietzschego - "poza dobrem i złem". I cóż z tego, że jest to bezrozumne usprawiedliwianie tyranii pod pozorem uczestniczenia w karawanie postępu. Przecież postęp musi kosztować. Szkoda tylko, że nie postępowców, tylko tych, którym chcą oni stworzyć raj (czytaj: piekło) na ziemi.
Schmitt pomaga teraz wielu polskim politykom zrozumieć ich profesję. Twierdził przecież, że wszystkie polityczne działania i motywy można sprowadzić do rozróżnienia przyjaciela i wroga. "Powiedz mi, kto jest twoim wrogiem, a powiem ci, kim jesteś" - mówił wręcz. Moralność, religia, ekonomia, sztuka mogą się stać polem starcia z wrogiem. Prawda, jakie to bliskie naszej rzeczywistości? Nie tylko polskiej, bo jak ulał pasuje też do polityki Władimira Putina (vide: "Samobój Putina"). A jak do Tuska i platformy pasuje diagnoza, że podstawowym problemem współczesnego liberalizmu jest to, że bardziej niż wrogów obawia się podejmowania decyzji. Z kolei przeciwnicy PO (szczególnie drużyna Romana Giertycha) mogliby za Schmittem powtórzyć, że idee liberalizmu to tylko fikcje, bo w rzeczywistości liczą się jedność, przywództwo, autorytet i arbitralne decyzje. Liberalne fikcje są wprawdzie praktyką demokracji, ale nie gwarantują skuteczności władzy, więc można się z nimi nie liczyć. Nie trzeba dodawać, że refleksja o polityce powinna się zaczynać od założenia, że człowiek jest z natury zły.
Z Derridą problem jest inny: odpowiada on w dużym stopniu za zamęt (pojęciowy, moralny, aksjologiczny, a na końcu polityczny) w głowach wielu Polaków. Jest zwornikiem tego kierunku francuskiej myśli lewicowej, który doszedł do kompletnego anarchizmu w świecie wartości i do absurdu w świecie pojęć (totalna dekonstrukcja). A ponieważ był i jest modny także w Polsce (nie czytać go to znaczy być troglodytą), również i my mamy zamęt w głowach i nieład moralny. Właśnie poprzez Derridę można odczytać nasze ostatnie spory polityczne, szczególnie na lewicy. Tak jak Francuzi mieli swoją aferę Dreyfusa, która dała wielu lewicowym intelektualistom prawo do bycia moralnymi strażnikami nowoczesnego państwa (przy tym całkowicie pomijali rzeczywisty, antysemicki kontekst sprawy), tak w Polsce mamy "zbrodnię lustracji", której przeciwnicy są moralnymi strażnikami odzyskanej demokracji i wolności (vide: "Powstanie styczniowe"). Przy zachowaniu wszelkich proporcji, polskim Dreyfusem może być - w zależności od potrzeb - gen. Jaruzelski, abp Wielgus czy Małgorzata Niezabitowska (vide: "Kraksa Kościoła"). Cóż z tego, że to oczywiste nadużycie. A czy taki stalinowiec salonowiec Sartre nie nadużywał sprawy Dreyfusa?
Nie dziwi, że polscy odpowiednicy francuskich intelektualistów tak jak oni przybrali pozę lewicowej Joanny d'Arc i zaczęli bronić Jaruzelskiego czy sprzeciwiać się lustracji, antyubekizacji i rozliczeniu komunizmu (vide: "Zniewolone wyzwolenie"). Bo intelektualizm w stylu Derridy jest czystym immoralizmem, a dla sznytu oraz intelektualnej (?) i moralnej przewrotności gotów jest bronić każdego, kogo sam mianuje ofiarą. Może sobie na to pozwolić, bo jest - mówiąc językiem Nietzschego - "poza dobrem i złem". I cóż z tego, że jest to bezrozumne usprawiedliwianie tyranii pod pozorem uczestniczenia w karawanie postępu. Przecież postęp musi kosztować. Szkoda tylko, że nie postępowców, tylko tych, którym chcą oni stworzyć raj (czytaj: piekło) na ziemi.
Więcej możesz przeczytać w 3/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.