Bartosz Czartoryski
Barry Seal nigdy nie był ani tak czarujący, ani tak przystojny, ani tak charyzmatyczny jak Tom Cruise. Amerykański aktor miał nawet plan, aby przed rozpoczęciem zdjęć do filmu „Barry Seal: Król przemytu” dociągnąć do 130 kg, czyli wagi granego przez siebie bohatera, ale z tego zamiaru zrezygnował. Bo i po co tracić image wiecznego chłopca, skoro samo nazwisko Cruise i rzucony mimochodem, pobłyskujący nieskazitelną bielą uśmiech potrafią sprzedać film? Dzieło, które właśnie weszło na polskie ekrany, idealnie pasuje do nienowego trendu, który można streścić jako uczłowieczanie „ludzi odrażających i godnych pogardy”. Nie są to moje słowa, a sędziego Franka Polozoli z Luizjany, który swoim wyrokiem przypieczętował los Seala. Seal nie jest pierwszym czarnym charakterem, który pojawia się na ekranach nie jako antynomia głównego bohatera, ale jako główny bohater właśnie – wkracza przecież do kin już po wystylizowanym na popełniającego błędy, ale jednak równiachę Jordanie Belforcie („Wilk z Wall Street”), zabawnych handlarzach bronią Efraimie Diverolim i Davidzie Packouzie („Psy wojny”) czy dobrodusznym, bo cokolwiek naiwnym Kennym Wellsie, postaci zainspirowanej szefem Bre-X, firmy zaangażowanej niegdyś w górniczo-giełdowy skandal („Gold”).
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.