Christoph von Marshall: Wizerunek ikony popkultury z pewnością pomaga Obamie. W Ameryce wątpliwości budzą komentarze płynące z Europy, ale pozytywne komentarze. I przyznanie przywódcy USA Pokojowej Nagrody Nobla. Nie wiedzieć czemu krajanie Obamy zadają pytanie: „Czy polityka prezydenta ma służyć zagranicy, czy nam?". Trudno zrozumieć taki sposób myślenia, zwłaszcza że Amerykanie narzekali kiedyś na niepopularność Busha w świecie. Republikanie, czyli opozycja Obamy, używają tych nastrojów do uprawiania polityki. Przekonują, że skoro prezydent jest tak popularny w Europie, to pewnie znaczy, że nie broni amerykańskich interesów. Obama musi się mierzyć z tą retoryką.
A występy rodziny prezydenta w popularnych telewizyjnych show, udział samego Obamy w programie Davida Lettermana – czy to przystoi?
Amerykanie nie kalkulują w ten sposób, że skoro ich kraj boryka się z kryzysem, to prezydentowi nie wypada chodzić w dżinsach czy występować w talk-show. Podczas zbierania materiałów do biografii Michelle Obamy przekonałem się, że mimo iż trochę to groteskowe, ludzie chcą mieć właśnie taką parę prezydencką. Chcą patrzeć z dumą na swoją prezydentową, która się świetnie prezentuje i odnajduje w każdej sytuacji oraz jest uwielbiana za granicą. Michelle troszczy się o żony żołnierzy walczących w Afganistanie czy Iraku, pokazuje, jak być doskonałą matką, jak dobrze wychowywać dzieci. Opowiada o dyscyplinie panującej w jej domu, o tym, że córki same ścielą łóżka itd. To wszystko jest bardzo bliskie przeciętnej amerykańskiej rodzinie. W pewnym sensie Amerykanie odnajdują siebie w Obamach. I dlatego ich lubią.
Ile jest w Obamach z Kennedych?
Jackie i John Fitzgerald jeszcze przed przeprowadzką do Białego Domu byli bardzo bogatymi ludźmi. John F. Kennedy pochodził z bardzo zamożnej rodziny. W zasadzie przeznaczona była mu kariera polityczna, bo w świecie polityki się wychowywał. Dzisiejszy prezydent pochodzi natomiast z biednej rodziny. To syn studenta z Afryki. Pierwsza dama wychowywała się w czarnym getcie, a jej ojciec był robotnikiem. Popularność Kennedych i Obamów to w związku z tym różne typy popularności. Pierwsza związana była z dworskością, druga oparta jest na podobieństwie prezydenckiej pary do przeciętnej amerykańskiej rodziny.
Obecny prezydent USA omal nie rozstał się z żoną w trakcie swej politycznej drogi. Czy to znaczy, że jest człowiekiem, który do sukcesu dąży za wszelką cenę?
Nie sądzę. W 2000 r. bezskutecznie starał się o miejsce w Izbie Reprezentantów. Włożył w to dużo prywatnych pieniędzy. Michelle czuła się samotna i opuszczona. Zatem gdy poprosił ją, by pozwoliła mu raz jeszcze zagrać o wejście do wielkiej polityki, uzgodnili wspólnie, że będzie to ostatnia próba. Z pewnością gdyby w 2004 r. nie dostał się do Senatu, zrezygnowałby z kariery politycznej, bo tak się umówił ze swoją rodziną. A ile pierwszą damę kosztowała polityczna kariera jej męża? Dużo. Oni mają bardzo dobre wykształcenie i mogliby robić kariery w biznesie. Wcześniej Michelle, będąc matką dwójki dzieci, zarabiała 300 tys. dolarów rocznie. Dla męża zrezygnowała z niezależności finansowej i poświęciła się działalności społecznej. Wiedziała też, że jako biznesmen Barack Obama mógłby zarabiać o wiele więcej niż jako polityk. Dla niej znacznie łatwiejszą sytuacją była ta, w której jej mąż miałby dobrze płatną posadę w biznesie. Rodzina nie byłaby wówczas non stop pod ostrzałem.
Wynika z tego, że nie Barack, ale Michelle jest głową rodziny…
Z pewnością pierwsza dama jest kobietą, która ma ogromny wpływ na swojego męża. W czasie kampanii wyborczej, gdy współpracownicy pytali Baracka, czy zaakceptuje dodatkowe wystąpienia publiczne, on odpowiadał: „You have to call the boss" („Musicie zapytać szefa”). A wszyscy wiedzieli, kim jest ten boss.Opowiada pan o fajnej rodzinie, którą Amerykanie pokochali od pierwszego wejrzenia. Dlaczego tak się stało?
Obama rozpoczynał swoją prezydenturę z 67-procentowym poparciem społecznym. Dziś stopniało ono do 50 proc. Jednak to nic niezwykłego, bo każdy prezydent po jakimś czasie odnotowuje pewien spadek poparcia społecznego.
Może to przez niezrealizowane obietnice? Miał zlikwidować więzienie Guantanamo, nie zrobił tego. Miał wycofać wojska z Afganistanu, a tymczasem domaga się zwiększenia liczby żołnierzy koalicyjnych tam stacjonujących.
Po pierwsze, Obama jest prezydentem zaledwie od 11 miesięcy. A co do Guantanamo, to zapewniam, że choć może Europejczycy chcieliby likwidacji tego więzienia, Amerykanie wcale nie domagają się tego od swojego prezydenta. Owszem, podoba im się pomysł likwidacji problemu Guantanamo, ale nie chcą podjąć wysiłku, by do tego doprowadzić. Na pewno nie wyobrażają sobie sytuacji, w której więźniowie z Guantanamo zostaliby osadzeni w jakimś więzieniu w Stanach Zjednoczonych. Gdyby tak się stało, protestom nie byłoby końca. Według nich dobrze by było, gdyby tych więźniów przenieść do krajów sojuszniczych – do Albanii, Polski. Poza tym Amerykanie nie są rozczarowani działaniami Obamy. W ich przekonaniu on robi nawet za dużo. Rozczarowani są Europejczycy, którzy nie widzą powiązania swoich interesów z jego polityką.
Ano właśnie. Sojusznicy USA z Europy Środkowo-Wschodniej są zawiedzeni rezygnacją USA z projektu tarczy antyrakietowej.
To prawda. Warto jednak zauważyć, że Europa Zachodnia przyjęła tę decyzję z zadowoleniem. Zatem trudno jednoznacznie stwierdzić, jak świat reaguje na tę prezydenturę, bo w poszczególnych zakątkach globu reakcje są odmienne.
A czy jest w ogóle możliwe, by Obama bardziej zainteresował się Europą Środkowo-Wschodnią? Polską?
Powiedziałbym, że 95 proc. tego świata nie leży w polu zainteresowań Obamy. To samo można powiedzieć o Francji czy Niemczech. Nie jest tak, że Obama nie lubi Polski, Węgier czy Czech, a szczególnymi uczuciami darzy Rosję. On po prostu jej potrzebuje do realizacji swych strategicznych celów związanych z Iranem. W Radzie Bezpieczeństwa nie ma ani Polski, ani Niemiec, ale jest Rosja, która mu się może przydać. Poza tym zmiana stosunku do Polski nastąpiła już w ostatnim roku prezydentury Busha.
Za Busha też rozpoczął się światowy kryzys gospodarczy. Czy Amerykanie uważają, że Obama wyciągnął ich z recesji? Amerykanie za kryzys obwiniają poprzednią administrację. Jednak im dłużej Obama sprawuje urząd prezydenta, tym częściej mówią: „Wybraliśmy cię, Baracku, abyś naprawił tę sytuację!". Mając na uwadze to, jakie obawy występowały w USA w grudniu 2008 r. albo jeszcze w styczniu 2009 r., z pewnością uzasadnione jest myślenie Amerykanów: „Nie jest źle”. Ale z drugiej strony Obama nigdy nie miał zbyt wielkiego poparcia dla proponowanej przez siebie polityki ekonomicznej. Nigdy nie przekraczało ono 55 proc. I w ciągu tych kilku miesięcy jeszcze dodatkowo spadło.
A co mogłoby zachwiać pozycją Obamy?
Reforma ubezpieczeń zdrowotnych. 15 proc. Amerykanów nie ma ubezpieczenia zdrowotnego, a w trakcie kampanii Obama obiecał, że wszyscy Amerykanie będą je mieli. Dziś już nie chodzi o to, czy te 15 proc. je dostanie. O wiele ważniejsze jest to, czy pozostałe 85 proc., które je ma, będzie zadowolone.
Christoph von Marschall – biograf Baracka Obamy, autor książki „Barack Obama – czarnoskóry Kennedy". Jest korespondentem niemieckiego dziennika „Der Tagesspiegel” w Waszyngtonie. Współpracuje z „Washington Post”.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.