Zawsze czuję jakiś żal, gdy słyszę polski hymn narodowy wykonywany na stadionach lub gdy widzę polskie symbole i flagę narodową w rękach uczestników różnych wojowniczych, politycznych i parapolitycznych ugrupowań. Ciarki przechodzą mi po plecach (i przechodzić mają), gdy widzę orły na ubraniach wrzeszczących i agresywnych facetów lub w godłach organizacji, które mieniąc się „narodowymi”, są przede wszystkim „zadymowymi”. Z drugiej strony ogarnia mnie bezradność, gdy te same symbole towarzyszą uroczystościom funeralnym i wspomnieniowym, podczas których czci się śmierć, narodowe klęski czy katastrofy lotnicze. Biedny ten nasz orzeł – myślę sobie – niby taki dumny, a zawsze w rękach albo wrzeszczącej męskiej młodzieży, albo milczących weteranów. Między hucpą a klęską. No i doczekałam się zmiany!
A w każdym razie jej udanej próby. Bo oto w niedzielę przeszła przez Warszawę XIV Wielka Manifa, czyli manifestacja prawdziwych feministek, lewicowych i radykalnych – a nie tych farbowanych, platformianych z Kongresu Kobiet – której hasłem było „O Polkę niepodległą”. Na ulicach Warszawy objawiła się wreszcie inna Polska, pozbawiona swoich symboli, narodowych świąt, solidarnościowych wspomnień, dziadków z Katynia, internowanych ciotek i polityki smoleńskiej. Polska nie „kibolska”, nie „narodowo-prezydencka”, nie „weterańska”, nie „księżo-maryjna” czy „rydzykowo-smoleńska” ani nawet nie „krytycznie kolorowa” i nie Polska w ogóle, ale Polka właśnie. W jej to sprawie szła Manifa, rozmontowując czy raczej reinterpretując znaczenie polskich „świętych” symboli. Bo w tym roku Manifa wykorzystała znak Polski Walczącej dla zwrócenia uwagi na problem zniewolenia kobiet w niepodległej Polsce.
Bo o niepodległość w Polsce nie ma się już co troszczyć. Mamy ją. Z Polkami jest jednak inaczej. Od 1989 r. procesom dekomunizacyjnym towarzyszyły procesy deemancypacyjne. Wraz z rosnącą wolnością na rynkach kobieta traciła wolność osobistą i stawała się obywatelką drugiej kategorii pod względem politycznym i ekonomicznym (ubóstwo i bezrobocie w Polsce mają płeć żeńską), a zwłaszcza pod względem egzystencjalnym. Jej niezależność stawała się coraz bardziej ograniczona przez: „tradycję” (Matka Polka, wychowująca, karmiąca, sprzątająca), politykę socjalną (brak żłobków i przedszkoli) i wreszcie politykę kościelno-parlamentarną (ograniczenie praw reprodukcyjnych). W Polsce – jak mówią organizatorki Manify
– „macica jest polityczna, ale żołądek – prywatny”. Kobiety zmusza się do rodzenia dzieci, ale urodzonymi nikt się już nie zajmuje. Polityka socjalna sprowadza się do hasła „kobieta sobie poradzi!”. Katarzyna Bratkowska, jedna z organizatorek Manify, pisze w gazetce manifowej: „Chcemy być niepodległe, chcemy odzyskać nasze siły, nasz czas i nasze ciała. Jeszcze Polka nie zginęła”, i zasadnie pyta: „Czy lepiej mieć niewolny brzuch w wolnej Polsce, czy wolny w niewolnej?”. Bo zachłystując się naszą narodową niepodległością lub nieustanną walką o nią, panowie jakoś zapomnieli o prawach kobiet. Tak jakby niepodległa Polska składała się wyłącznie z kościołów, stadionów, rynku i parlamentu, ale już nie z domu. Ten podległy jest władzy mężczyzn. Dziewczyny więc krzyczały: „Co nam obca przemoc wzięła, mopem odbierzemy!”.
Do walki potrzebne są symbole, ale nie tylko dlatego Manifa wzięła sobie kotwicę Polski Walczącej, by uzbroić się w jej magiczną moc. Chodzi też o podniesienie problemu wolności kobiet do rangi problemu narodowego i o poszerzenie problemów narodowych o problematykę praw kobiet. I po to szła Manifa i po to w Manifie było tyle kobiet. Bo nie dla goździków mamy 8 marca.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.