Najdłuższe kolejki są w największym slumsie Afryki. Ludzie ustawiają się w nich przed świtem. Fotografowie zachodnich agencji robią zdjęcia – tysiące czarnych postaci czekających w milczeniu, jedna za drugą, pod granatowym niebem. Reporterzy piszą, że to najważniejsze wybory w historii wolnej Kenii. Poprzednie zakończyły się tragicznie – ludzi palono żywcem, ucinano im głowy, zarzynano maczetami. Teraz, w poniedziałek 4 marca 2013 r., tuż przed świtem przez Kiberę, największy slums w Nairobi, w Kenii i w całej Afryce, wzdłuż kilometrowej kolejki idzie gość w spranej koszuli z pędzlem i kubłem białej farby. Gdy dojdzie do budynku, gdzie za chwilę zacznie się głosowanie, namaluje na ścianie: „Peace. Wanted Alive” (Pokój. Poszukiwany żywy).
Kilka dni później, gdy zamykamy ten numer „Wprost”, głosy w wyborach prezydenckich nadal są liczone. Nawalił elektroniczny system sprowadzony za miliony dolarów z Kanady. Trzeba liczyć ręcznie. Według nieoficjalnych komunikatów na prowadzeniu jest człowiek o imieniu Uhuru, co w języku suahili znaczy „wolność”. Poza oryginalnym imieniem wyróżnia go jeszcze kilka innych rzeczy: jest synem pierwszego prezydenta wolnej Kenii – Jomo Kenyatty; najbogatszymczłowiekiem w kraju; czeka na proces przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze. Zarzut: podżeganie do przemocy na tle etnicznym, w której wyniku po kenijskich wyborach przed pięcioma laty zginęło 1,1 tys. ludzi, a 350 tys. opuściło swoje domy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.