Witold Lutosławski był dla pana autorytetem. Czy czasem bywał nie do zniesienia?
On? To raczej ja!
Dlaczego? Coś pan przeskrobał?
Jako bardzo młody dyrygent chciałem zwrócić na siebie jego uwagę. Wtedy palnąłem głupstwo. Analizowałem zapis fragmentu jego II Symfonii. Zrobiłem to tak dokładnie, że znalazłem kilka pomyłek w partyturze. Lutosławski nie miał słuchu absolutnego i zdarzały mu się błędy w zapisie wysokości nut. W swojej naiwności zaniosłem i pokazałem mu te zakreślone pomyłki. Witold był tym rozbawiony! Potraktował mnie jak szczeniaczka, który nasikał na dywan.
Wyrzucił pana z gabinetu?
Nie, skąd! Zrobił to, co się robi z sikającym szczeniakiem – podnosi się go delikatnie za kark i odstawia, kiwając palcem: „Tak nie robimy, a fe”. Z ogromną kulturą przyjął moje tłumaczenia, ale szybko zrozumiałem, że ma o muzyce znacznie większe pojęcie niż ja.
Kiedy się spotkaliście pierwszy raz?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.