Łódzcy aktorzy zachowują się jak pracownicy zlikwidowanych pegeerów
Dupa służy do srania, a aktor do grania" - powiedział Kazimierz Dejmek, gdy podczas stanu wojennego aktorzy bojkotowali występy. Jest gorzką ironią, że to na Dejmka powołują się zbuntowani komedianci z łódzkiego Teatru Nowego. Dla bojowników spod znaku Melpomeny postać nieżyjącego reżysera i dyrektora uosabia raj utracony. Artyści sprawowali w tym raju rząd dusz, sztuka bujała w obłokach, politycy kornie gięli karki przed ulubieńcami muz, a księgowi zapełniali portfele. Te czasy minęły, ale aktorzy Teatru Nowego w Łodzi zachowują się jak pracownicy likwidowanych pegeerów: samorząd ma płacić na teatr, ale nie może decydować, kto ma nim zarządzać. O tym mają decydować sami artyści. To tak, jakby ordynatora chirurgii wybierały salowe z tego oddziału, a trenera piłkarskiej reprezentacji sami piłkarze. Teatr to nie towarzystwo wzajemnej adoracji, lecz spora firma. Zarządza nią ten, kto płaci.
Fabryka sztuki
Sprowadzenie artystów z Parnasu na ziemię wywołuje w nich skrajną frustrację. - Przecież teatr to nie jest zwykła firma, to miejsce nadzwyczajne. Nie można się w teatrze zachowywać jak w fabryce - mówi Mariusz Saniternik, jeden z buntowników. A dlaczego nie? Już tylko nieliczni, na przykład Marek Kondrat, są w stanie z ironią mówić o nadzwyczajnej i niczym nie uzasadnionej roli aktorów w dawnym systemie i pierwszych latach nowego. Kondrat zachęca swoich kolegów, by przestali się wypowiadać o wszystkim, bo nie mając nic do powiedzenia, narażają się na śmieszność. Ale środowisko jest odporne na takie głosy zdrowego rozsądku. Wmawia podatnikom, ministrom i władzom samorządowym, że bez aktorów w roli inżynierów dusz rodzima kultura zginie. A ci, szantażowani, wciąż płacą. Płacą nie tylko za wystawiane sztuki, ale też za hazardowe operacje finansowe ZASP, który lekką ręką ulokował miliony w akcjach upadającej stoczni, po czym zażądał (i otrzymał) wyrównania poniesionych strat z budżetu państwa. Płaci na utrzymywanie i remonty mamucich gmachów teatralnych oraz armii zatrudnionych w nich aktorów, urzędników i personelu pomocniczego. Kiedy ktoś próbuje, jak w Łodzi, dochodzić praw właściciela, wybucha wojna.
70 dni, które wstrząsnęły sceną
"Według posiadanych przeze mnie informacji ani w krajach Europy Zachodniej, ani w Stanach Zjednoczonych aktorzy nie mają prawa wyboru dyrektora teatru. Takie uprawnienie nie istnieje też w prawie polskim" - te słowa z listu prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego okazały się iskrą rzuconą na prochy. Rozwścieczeni komedianci zatrzasnęli drzwi przed prezydenckimi nominatami, wezwali na pomoc związki zawodowe i polityków lewicy. Nowy dyrektor Janusz Michaluk pięć razy usiłował wejść do swego gabinetu. Udało mu się za szóstym razem, gdy ściągnął na pomoc straż miejską i ochroniarzy. Zdaniem protestujących, jako człowiek spoza towarzystwa (prawnik), nie nadaje się on do kierowania świątynią sztuki.
Jeszcze większym kamieniem obrazy okazał się Grzegorz Królikiewicz jako dyrektor do spraw artystycznych. - Rozpętano nagonkę na tego człowieka. Mówi się o nim, że to potwór, psychopata i kumpel księdza Rydzyka, że aktorów traktuje gorzej niż bydło, że wyciska z nich siódme poty - mówi Michaluk. Trwająca 70 dni okupacja teatru zakończyła się klęską buntowników. Nie dość, że grozi im utrata pracy, to jeszcze zapędzili się w kozi róg. Nie wiadomo nawet, czy ich protest jest legalny. Rozwiały się też nadzieje na odsiecz z Ministerstwa Kultury. Waldemar Dąbrowski chciałby przychylić nieba aktorom, ale krępuje mu ręce ustawa. Jedyne, co może obiecać, to przygotowanie projektu nowelizacji prawa o działalności kulturalnej, zmuszającej władze samorządowe do konsultowania zmian na stanowiskach dyrektorskich.
Łódzki wirus
Teatr Nowy w Łodzi jest jedną z najdroższych scen w Polsce. Według raportu ZASP, w 2001 r. na jego utrzymanie wydano 5 mln zł z publicznej kasy. Od sponsorów zdołano pozyskać tylko 50 tys. zł, czyli sześć razy mniej niż będący również na utrzymaniu miasta Teatr Powszechny. Na widowni mieści się 350 osób, a zespół liczy 35 aktorów. Jeden aktor przypada więc na dziesięciu widzów - to się nadaje do księgi Guinnessa. 12 maja łódzki oddział NSA rozstrzygnie skargę prezydenta Kropiwnickiego na decyzję wojewody unieważniającą nominację Królikiewicza. W prokuraturze leżą zaś trzy zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa - dwa przygotowali aktorzy, jedno dyrektor Michaluk. Łódzki przykład okazał się zaraźliwy. Aktorzy teatru w Rzeszowie również oprotestowali osobę nowego dyrektora, wyłonionego w konkursie. Aktorskie spółdzielnie chciały też obsadzać stanowiska dyrektorów w Starym Teatrze w Krakowie oraz w operach wrocławskiej i bytomskiej.
Kiedy widmo socjalizmu i kołchozowa mentalność przestaną krążyć nad polską kulturą, a sceną teatralną w szczególności? - Na początku kłóciłem się nawet z Beatą Tyszkiewicz i Leonem Niemczykiem. Ale zaufali mi i zagrali wielkie role. Z każdego konfliktu rodziło się coś wielkiego - mówi optymistycznie Królikiewicz.
Więcej możesz przeczytać w 18/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.