Debata o UE wcale nie straci na atrakcyjności, jeśli wyjdzie poza kwestie kwot mlecznych
"Trzeba być idiotą, by nie widzieć korzyści z przystąpienia do UE"
Dariusz Miliński, malarz
Od wieków wiadomo, że artystom wolno więcej. Mogą bezkarnie używać języka ekspresji, który innych zaprowadziłby rychło pod pręgierz opinii publicznej, wystawiając na huraganowe ataki konkurentów i wieczne potępienie mediów. Wiem to z własnego doświadczenia - więc trochę zazdroszczę jeleniogórskiemu artyście swobody wypowiedzi, jaką się cieszy, propagując wejście Polski do unii za pomocą własnym sumptem wystawionych prywatnych billboardów i bezpardonowo flekując oponentów w wywiadach prasowych.
Można wszelako i inaczej. Język promocji członkostwa w UE może być wdzięcznym tematem analizy nie tylko lingwistyczno-kulturowej. Ciekawe pod tym względem są publiczne wystąpienia goszczących ostatnio w Polsce polityków europejskich. Niedawne wizyty komisarza Güntera Verheugena (m.in. w Radomiu, bliskim mi z racji dziesięcioletniego posłowania z tamtejszego okręgu), a także przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Pata Coxa (w Pułtusku, ale również w natolińskim kampusie College of Europe) pozwalają uzmysłowić sobie, że debata wcale nie straci na atrakcyjności, jeśli wyjdzie poza kwestie kwot mlecznych, procentów dopłat i poszczególnych artykułów traktatu. Cox jest tak samo członkiem parlamentu jak kilka tuzinów naszych narodowych wybrańców żądających debaty wyłącznie na temat kosztów, wyrzeczeń, strat i ciosów, które jakoby mają spaść na biednych Polaków po 1 maja 2004 r. Tenże Cox potrafił wszakże się przeciwstawić populizmowi, który opanował jego ojczystą Irlandię w czasie zeszłorocznej kampanii referendalnej i w efekcie skutecznie przekonał rodaków do głosowania "tak". Mówił językiem wartości, któremu w Polsce od pewnego czasu odbiera się prawo obywatelstwa.
Rzecz jest nie tylko zastanawiająca, ale i smutna. Wchodzimy do struktur europejskich w chwili, gdy ważą się losy naszego kontynentu. Właśnie kształtowana jest przyszłość stosunków transatlantyckich, przebudowywane są relacje między wielkimi, średnimi i małymi państwami europejskimi, konstruowana jest nowa wizja "european dream" - europejskiego marzenia o lepszym świecie w naszym bezpośrednim sąsiedztwie. Nie potrafię zrozumieć, jak można w takiej chwili się zdecydować, żeby stanąć z boku. Czyżby znowu wszystko "o nas" miało być stanowione "bez nas"? Tym razem nie wskutek cudzych decyzji, ale z powodu naszej własnej rezygnacji...
Wciąż jeszcze nie przestawiliśmy się z myślenia "wsobnego" na myślenie w kategoriach wpływania na przyszłość naszą i europejską. Z wypowiedzi przeciwników Unii Europejskiej przebija poczucie nieudolności i prowincjonalizmu. To oczywiste, że lansowane od pewnego czasu w środowisku przeciwników integracji hasło absencji referendalnej z powodu nieprzeprowadzania "rzeczywistej" debaty jest objawem słabości tego środowiska. Reakcje na wypowiedzi Verheugena i Coxa wskazują tymczasem, że Polacy potrafią wyrobić sobie własne zdanie na temat bilansu korzyści i kosztów, a przyznając bezapelacyjną przewagę tym pierwszym, chętnie chłoną jakże inny dyskurs polityków europejskiego kalibru. Nie oznacza to wcale, że trzeba zamknąć oczy na stojące przed nami trudności, lecz nie może być zgody na utratę poczucia proporcji. Historyczny wymiar naszej decyzji nie musi i nie może zostać przesłonięty sprawą kwot mlecznych. Jeden z moich studentów spytał Pata Coxa, jak dotrzeć nie tyle do "człowieka z ulicy", ile raczej do człowieka "z kanapy", spędzającego czas na biernym wchłanianiu papki informacyjnej z telewizyjnego ekranu. Może warto, choćby z okazji narodowego święta 3 Maja, wstać z kanapy i spróbować pomyśleć, co można zrobić, by wesprzeć jeleniogórskiego malarza? Bez uciekania się do argumentu o idiotach. Nie rezygnowałbym jednak z góry z pomysłu zastawienia Polski prywatnymi billboardami ze zdjęciami ludzi cieszących się autorytetem w lokalnych społecznościach i gotowych złożyć swój podpis pod hasłem "Tak, jestem Europejczykiem".
Dariusz Miliński, malarz
Od wieków wiadomo, że artystom wolno więcej. Mogą bezkarnie używać języka ekspresji, który innych zaprowadziłby rychło pod pręgierz opinii publicznej, wystawiając na huraganowe ataki konkurentów i wieczne potępienie mediów. Wiem to z własnego doświadczenia - więc trochę zazdroszczę jeleniogórskiemu artyście swobody wypowiedzi, jaką się cieszy, propagując wejście Polski do unii za pomocą własnym sumptem wystawionych prywatnych billboardów i bezpardonowo flekując oponentów w wywiadach prasowych.
Można wszelako i inaczej. Język promocji członkostwa w UE może być wdzięcznym tematem analizy nie tylko lingwistyczno-kulturowej. Ciekawe pod tym względem są publiczne wystąpienia goszczących ostatnio w Polsce polityków europejskich. Niedawne wizyty komisarza Güntera Verheugena (m.in. w Radomiu, bliskim mi z racji dziesięcioletniego posłowania z tamtejszego okręgu), a także przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Pata Coxa (w Pułtusku, ale również w natolińskim kampusie College of Europe) pozwalają uzmysłowić sobie, że debata wcale nie straci na atrakcyjności, jeśli wyjdzie poza kwestie kwot mlecznych, procentów dopłat i poszczególnych artykułów traktatu. Cox jest tak samo członkiem parlamentu jak kilka tuzinów naszych narodowych wybrańców żądających debaty wyłącznie na temat kosztów, wyrzeczeń, strat i ciosów, które jakoby mają spaść na biednych Polaków po 1 maja 2004 r. Tenże Cox potrafił wszakże się przeciwstawić populizmowi, który opanował jego ojczystą Irlandię w czasie zeszłorocznej kampanii referendalnej i w efekcie skutecznie przekonał rodaków do głosowania "tak". Mówił językiem wartości, któremu w Polsce od pewnego czasu odbiera się prawo obywatelstwa.
Rzecz jest nie tylko zastanawiająca, ale i smutna. Wchodzimy do struktur europejskich w chwili, gdy ważą się losy naszego kontynentu. Właśnie kształtowana jest przyszłość stosunków transatlantyckich, przebudowywane są relacje między wielkimi, średnimi i małymi państwami europejskimi, konstruowana jest nowa wizja "european dream" - europejskiego marzenia o lepszym świecie w naszym bezpośrednim sąsiedztwie. Nie potrafię zrozumieć, jak można w takiej chwili się zdecydować, żeby stanąć z boku. Czyżby znowu wszystko "o nas" miało być stanowione "bez nas"? Tym razem nie wskutek cudzych decyzji, ale z powodu naszej własnej rezygnacji...
Wciąż jeszcze nie przestawiliśmy się z myślenia "wsobnego" na myślenie w kategoriach wpływania na przyszłość naszą i europejską. Z wypowiedzi przeciwników Unii Europejskiej przebija poczucie nieudolności i prowincjonalizmu. To oczywiste, że lansowane od pewnego czasu w środowisku przeciwników integracji hasło absencji referendalnej z powodu nieprzeprowadzania "rzeczywistej" debaty jest objawem słabości tego środowiska. Reakcje na wypowiedzi Verheugena i Coxa wskazują tymczasem, że Polacy potrafią wyrobić sobie własne zdanie na temat bilansu korzyści i kosztów, a przyznając bezapelacyjną przewagę tym pierwszym, chętnie chłoną jakże inny dyskurs polityków europejskiego kalibru. Nie oznacza to wcale, że trzeba zamknąć oczy na stojące przed nami trudności, lecz nie może być zgody na utratę poczucia proporcji. Historyczny wymiar naszej decyzji nie musi i nie może zostać przesłonięty sprawą kwot mlecznych. Jeden z moich studentów spytał Pata Coxa, jak dotrzeć nie tyle do "człowieka z ulicy", ile raczej do człowieka "z kanapy", spędzającego czas na biernym wchłanianiu papki informacyjnej z telewizyjnego ekranu. Może warto, choćby z okazji narodowego święta 3 Maja, wstać z kanapy i spróbować pomyśleć, co można zrobić, by wesprzeć jeleniogórskiego malarza? Bez uciekania się do argumentu o idiotach. Nie rezygnowałbym jednak z góry z pomysłu zastawienia Polski prywatnymi billboardami ze zdjęciami ludzi cieszących się autorytetem w lokalnych społecznościach i gotowych złożyć swój podpis pod hasłem "Tak, jestem Europejczykiem".
Więcej możesz przeczytać w 18/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.