Dziennikarze bardziej niż politycy bronią demokracji w Polsce
Państwo prowadzi wojnę i opublikowanie informacji może doprowadzić do katastrofy o ogromnym zasięgu albo do zagłady nuklearnej" - tylko w takim wypadku sędzia Brennan z amerykańskiego Sądu Najwyższego dopuścił nałożenie cenzury prewencyjnej. Choć Polska nie prowadzi wojny, ani nie grozi nam nuklearny kataklizm, Mariusz Łapiński, szef SLD na Mazowszu, były minister zdrowia, chce nałożyć knebel czwartej władzy. Instytucję cenzury zniesiono w Polsce w kwietniu 1990 r. Już niecały rok później pojawił się pierwszy projekt przywrócenia quasi-cenzury, zaś w każdym następnym przygotowywano nawet po kilka takich projektów. Powód był zawsze ten sam: strach przed siłą wolnych mediów, które prof. Jürgen Habermas, niemiecki filozof, nazywał "strażnikami higieny życia publicznego" lub "brygadami asenizacyjnymi demokratycznego społeczeństwa".
Dlaczego nie opłaca się kneblować mediów?
W programie Moniki Olejnik "Gość Radia Zet" Mariusz Łapiński grzmiał: "Wy, jako czwarta władza, przekroczyliście pewne granice. Waszą działalnością zagrażacie już bezpieczeństwu państwa demokratycznego. Ponieważ ten dziki atak, który jest dzisiaj na struktury demokratyczne, na rząd, na parlament, w waszym wykonaniu prowadzi do gwałtownej utraty zaufania społeczeństwa". Czyli władza jest świetna, demokracja kwitnie, korupcji nie ma, tylko media psują ten sielski obraz. W każdym demokratycznym kraju polityk wypowiadający takie słowa byłby zmuszony albo do dymisji, albo do leczenia.
Przyczyną wściekłości Łapińskiego było ujawnienie przez "Rzeczpospolitą" informacji, które mogą wskazywać na korupcję w jego otoczeniu, gdy był ministrem zdrowia. Charakterystyczne jest to, że pomysły na przywrócenie cenzury pojawiają się zwykle po artykułach obnażających korupcję czy ujawniających afery gospodarcze. Tak było, gdy "Wprost" opisał aferę Elektromisu, banku Posnania czy niejasne interesy ówczesnego premiera Waldemara Pawlaka z firmą Inter Ams. Tak było, gdy "Rzeczpospolita" ujawniła aferę związaną ze Zbigniewem Farmusem, asystentem wiceministra obrony Romualda Szeremietiewa. Podobnie stało się, kiedy "Super Express" podał do publicznej wiadomości, że minister Łapiński kupił luksusowe peugeoty 607, a "Gazeta Wyborcza" napisała o nielegalnie wybudowanym przez Generalną Dyrekcję Lasów Państwowych osiedlu Eko-Sękocin (jeden z domów miał należeć do Grzegorza Kołodki). Te i wiele innych przejawów choroby polskiego życia publicznego nie ujrzałyby światła dziennego, gdyby nie wolne media. Czyżby Łapiński i inni amatorzy cenzury nie chcieli ujawnienia tych patologii?
Co by się stało, gdyby "Gazeta Wyborcza" nie opisała korupcyjnej propozycji Lwa Rywina? Prawdopodobnie nic, bo przez pół roku nie zajęły się nią ani prokuratura, ani Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Przestępstwa nie zgłosili najwyżsi urzędnicy państwowi na czele z prezydentem, premierem, marszałkiem Sejmu, ministrami obrony, skarbu czy szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Gdy zatem teraz Łapiński mówi, że "nie można wykluczyć hipotezy", iż sprawa Rywina jest "prowokacją mediów prywatnych przeciwko ustawie o radiofonii i telewizji", to broni rzeczywiście odpowiedzialnych za przestępczą propozycję. Z jednym można się zgodzić - gdyby nie wolne media, Polska wydawałaby się krajem bez korupcji. Wydawałaby się, bo opinia publiczna o niej by po prostu nie wiedziała.
Dziennikarze do bicia
Dotychczas w III RP w starciach między drugą a czwartą władzą zdecydowanie więcej ofiar było po stronie tej ostatniej. Mieszkanie Janusza Sanockiego, wydawcy "Nowin Nyskich", zostało podpalone po artykułach o lokalnych sitwach. Policja skonfiskowała komputery w redakcji "Ilustrowanego Tygodnika Powiatowego" w Wieruszowie za - jak twierdzi wydawca - krytyczne publikacje o władzach miasta. Przed łódzkim sądem stanęła Magdalena Hodak, redaktor naczelna "Nowego Życia Pabianic", które ujawniało lokalne afery.
Przeciwnicy wolnych mediów nie ustają w składaniu kolejnych projektów narzucających cenzurę lub ograniczających wolność mediów. Już w 1994 r. Adam Halber, wtedy poseł SLD, wpadł na pomysł powołania Krajowej Rady Prasowej, która byłaby
quasi-cenzurą decydującą o tym, kto i jak ma uprawiać zawód dziennikarza. W 1995 r. rządząca koalicja SLD-PSL odrzuciła projekt nowelizacji prawa prasowego, bo "stwarza on dziennikarzom za dużo wolności, także do jej nadużywania". Potem trzy projekty przedstawiło Polskie Stronnictwo Ludowe. Nowatorskim pomysłem było koncesjonowanie zawodu dziennikarza, w tym prowadzenie rejestru zawodowych dziennikarzy oraz określenie kryteriów, jakie musi spełniać kandydat na redaktora naczelnego (dziesięcioletni staż zawodowy).
Chociaż kuriozalnych rozwiązań prawnych nie udało się wprowadzić w życie, w nowym kodeksie karnym pojawiło się przestępstwo zniesławienia "środkami masowego komunikowania", zagrożone karą 2 lat więzienia. Udało się też uchylić art. 40 prawa prasowego, co umożliwiło dochodzenie zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych nie tylko w wypadku ich umyślnego naruszenia, ale również wtedy, gdy nie wynikało to ze złej woli dziennikarza. Wykorzystując ten przepis, prezydent Aleksander Kwaśniewski wystąpił z powództwem przeciwko "Życiu" - w związku z publikacją artykułu "Wakacje z agentem"- i zażądał odszkodowania w wysokości 2,5 mln zł. Odszkodowania sąd nie przyznał, choć nakazał przeproszenie prezydenta, mimo że stwierdził, iż dziennikarze dochowali staranności. Dopiero kilka dni temu Sąd Najwyższy uchylił ten wyrok. W ubiegłym tygodniu Europejski Trybunał Praw Człowieka - orzekając w sprawie Mikołaja Tołstoja Miłosławskiego - stwierdził, że zasądzanie wysokich kwot za naruszenie dóbr osobistych, prowadzące do bankructwa gazet, godzi w zasadę wolności prasy. Polski system prawny nie ma przepisu ograniczającego wysokość zasądzanych zadośćuczynień.
W maju 2002 r. próbowano przeforsować ustawę o zawodzie dziennikarza. Projekt przewidywał obowiązkową przynależność żurnalistów do samorządu zawodowego podległego Naczelnej Radzie Dziennikarzy, która "przedstawia Radzie Ministrów coroczne informacje o działalności samorządu dziennikarzy" oraz "zasięga opinii Izby Wydawców Prasy i KRRiTV" w kwestiach zatrudniania dziennikarzy. Według projektu, pracę dziennikarską mogą wykonywać tylko "dziennikarze zawodowi", to znaczy "zatwierdzeni przez samorząd", zobowiązani do przestrzegania "uchwał władz i organów samorządu dziennikarskiego". Naczelna Rada Dziennikarzy miała się więc stać czymś na kształt skompromitowanej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Celem jej działania miałoby być ograniczenie wolności słowa i tłumienie krytyki, czyli cenzura w czystej postaci.
Papież przeciw cenzurze
Dotychczas nie udało się wprowadzić szkodliwych dla polskiej demokracji kagańcowych przepisów. Świat mediów jest jednak bezbronny wobec ewidentnie nadużywanej przez polskie sądy instytucji zabezpieczenia powództwa przez zakazanie rozpowszechniania materiałów prasowych (stosowane mimo konstytucyjnego zakazu cenzury prewencyjnej). Najdotkliwiej przekonał się o tym Henryk Dederko, reżyser filmu "Witajcie w życiu", poświęconego korporacji Amway. Ten obraz dokumentalny od 5 lat nie może być publicznie wyświetlany. Najbardziej kuriozalną decyzję wydał Sąd Okręgowy w Szczecinie, który orzekał w sprawie z powództwa Spółdzielni Mieszkaniowej Bryza przeciwko "Nowemu Kurierowi". Przedstawiciele spółdzielni zażądali, by na czas trwania postępowania zakazano dziennikarzom nie tylko zamieszczania krytycznych materiałów i wizerunków powodów, ale nawet zbierania informacji. Sędzia przychylił się do tego wniosku - za złamanie zakazu groziła grzywna w wysokości do 100 tys. zł.
"O ile właściwe są pewne regulacje publiczne w dziedzinie mediów w interesie dobra wspólnego, o tyle nie jest wskazane kontrolowanie ich przez rząd" - stwierdził Jan Paweł II w orędziu na 37. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu. Tymczasem polskie ustawodawstwo za pomocą surowych przepisów karnych stoi na straży dobrego imienia prezydenta, funkcjonariuszy publicznych oraz "konstytucyjnych organów RP". Tyle że prokurator i policjant w demokratycznym państwie nie powinni się zajmować granicami wolności słowa, ale pospolitymi bandytami. Parafrazując Winstona Churchilla, można powiedzieć, iż dziennikarze nierzadko się mylą, bywają nierzetelni, a nawet niekompetentni. Jednak demokracja nie wymyśliła nikogo innego, kto mógłby być jej równie skutecznym obrońcą.
TOMASZ WOŁEK były redaktor naczelny "Życia" Decyzja Sądu Najwyższego uchylająca wyrok w sprawie Aleksander Kwaśniewski kontra "Życie" to satysfakcja, ale kompletnie pozbawiona zbędnego triumfalizmu. Doceniając wagę rozstrzygnięcia sądowego, widzę również zagrożenia i pokusy, jakie to orzeczenie niesie. Oczywiście te pokusy staną przed dziennikarzami nierzetelnymi, szukającymi sensacji za wszelką cenę. Sąd podkreślił, że teraz nabierają wielkiego znaczenia cnoty i zalety dziennikarskie - rzetelność, staranność. Przy założeniu dobrej woli dziennikarzy werdykt otwiera przed nami wspaniałe horyzonty, poszerza wolność słowa. Przy złej woli może rodzić bardzo złe skutki. Ostrzegałbym kolegów dziennikarzy przed wpadaniem w euforię. To orzeczenie jest dla nas wielkim darem, ale pod warunkiem jego umiejętnego wykorzystania. Niedawno ukazał się wywiad z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, w którym stwierdził on, że podczas porannego przeglądu prasy bardzo mu brakuje "Życia". To bardzo satysfakcjonujące. Chciałbym, jeśli to będzie kiedykolwiek możliwe, zadośćuczynić panu prezydentowi. |
Więcej możesz przeczytać w 21/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.