Skok na rezerwy dewizowe NBP przybliży Polskę do Argentyny
Budżet się wali, związkowcy demonstrują, a rząd nie ma pieniędzy. Nie ma pieniędzy, ale ma Grzegorza W. Kołodkę, a Grzegorz W. Kołodko ma pomysły. Na przykład takie, aby wydać rezerwę rewaluacyjną NBP. Wtajemniczeni twierdzą, że za tym kuriozalnym pomysłem drukowania pieniędzy tak naprawdę kryje się kolejne żądanie - zmniejszenia rezerw walutowych. To już - od biedy - jest możliwe do przeprowadzenia. Polska nie ma jednak zbyt dużych rezerw dewizowych! Pod żadnym pretekstem nie wolno nam rozbić dewizowej skarbonki!
Dolarów jak na lekarstwo
Narodowy Bank Polski jest właścicielem sporego majątku. Na jego koncie dewizowym 31 marca tego roku było zaksięgowanych 31,097 mld USD (majątek rodziny Kulczyków szacowany jest na 3 mld USD, a Billa Gatesa na 40,7 mld USD). Czy to dużo? Nie ma jednoznacznego kryterium ustalania optymalnej wielkości rezerw walutowych. Nigdy nie wiadomo, czy nie są zbyt duże, a o tym, że były zbyt małe, dowiadujemy się zwykle po fakcie (tak jak niedawno w Argentynie). Istnieje jednak kilka wskaźników cząstkowych, które przyjmuje się w analizie zasobów monetarnych. Zakłada się, że rezerwy powinny wystarczać na sfinansowanie siedmiomiesięcznego importu (213 dni). Takiego poziomu nasze rezerwy nigdy nie osiągnęły (w latach 90. można było z nich sfinansować 73-184 dni importu).
Ten wskaźnik nie uwzględnia zadłużenia zagranicznego i konieczności jego obsługi. Na koniec lutego dług zagraniczny skarbu państwa wynosił 30,1 mld USD. Rezerwy nie były zatem od niego mniejsze. To nieźle. Odnotować jednak należy, że wskaźnik oceny wielkości rezerw, uwzględniający wysokość długu, zakłada, iż powinny się one równać połowie sumy długu i rocznego importu. W naszym wypadku byłoby to 37 mld USD, trochę więcej niż rzeczywiście mamy.
Trzecim miernikiem cząstkowym jest pokrycie krajowego obiegu pieniężnego. Tu okazuje się, że relacja rezerw do zasobów pieniądza wynosi około 36 proc. i jest wielkością względnie stałą (tyle samo wynosiła w 1995 r., gdy złoty stawał się formalnie walutą wymienialną; w roku 1927, kiedy z mocnego złotego wszyscy w Polsce byli dumni, wskaźnik pokrycia wynosił prawie 90 proc.)
Można także - co ułatwia zestawienia międzynarodowe - odnieść wysokość rezerwy do PKB. Okazuje się, że w porównaniu z innymi państwami z naszego kręgu kulturowego (mowa o kulturze ekonomicznej oczywiście), Polska ma raczej małe zasoby walutowe. Rezerwy Czech - licząc w dolarach - są niewiele mniejsze od naszych, ale jeśli uwzględnimy relacje do PKB - są dwuipółkrotnie większe.
Wysterylizować rynek?
Dewizy, jakie ma NBP, nie leżą w skarbcu. Są inwestowane w zagraniczne papiery wartościowe. Te inwestycje są dla banku głównym źródłem zysku, który w ostatnich latach ustabilizował się na poziomie 5 mld zł. NBP inwestuje w stuprocentowo pewne papiery skarbowe, w których wypadku stosunkowo niskie oprocentowanie jest ceną za brak ryzyka. I to jest jeden z argumentów zwolenników redukcji rezerw. Hasło: "My lepiej wydalibyśmy te pieniądze", są gotowi wypisać na sztandarach. Lepiej, czyli na co? Błyskotliwa odpowiedź Andrzeja Leppera brzmiała: "Na rozwój gospodarczy", przy czym jakoś nigdy nie udało mu się sprecyzować: jak?
Lepperopodobnym "doprecyzowanie" przychodzi z łatwością. Pieniądze z NBP mielibyśmy wydawać na współfinansowanie programów unijnych. Ten pomysł ma jednak słaby punkt. Zamiana dolarów na złote spowodowałaby gwałtowny wzrost obiegu pieniężnego i inflacji. Rada Polityki Pieniężnej musiałaby na to zareagować podwyżką stóp procentowych oraz tak zwaną "sterylizacją rynku pieniężnego", czyli sprzedażą bonów pieniężnych o wysokim oprocentowaniu. Banki i przedsiębiorstwa produkcyjne lokowałyby w nich swoje wolne fundusze, zamiast inwestować "w rozwój gospodarczy". W efekcie mielibyśmy sytuację, w której inwestycje i PKB nie rosną, za to - przynajmniej przez pewien czas - zwiększają się ceny.
Wojna z populistami
Bezsens wyżej wspomnianego rozwiązania jest widoczny gołym okiem. Toteż minister finansów ma w zapasie drugi pomysł - sfinansować z dewiz Narodowego Banku Polskiego składkę unijną. W tym wypadku odpada efekt inflacyjny i konieczność sterylizowania rynku, a więc część krytyki staje się bezzasadna. Pojawia się także pewna korzyść makroekonomiczna w postaci zmniejszenia deficytu budżetu, a więc - być może - mniejszej presji na wysokość stóp procentowych i podatków. Odpada jednak także zasadniczy argument - "wydawanie pieniędzy na rozwój", pojawiają się zaś straty: wymierne, czyli mniejszy zysk NBP, i niewymierne - zagrożenia dla stabilności systemu pieniężnego.
Rezerwy walutowe to nie jest żona sąsiada, której dotknąć nie można. Rezerwy wydawać można i sporo krajów w stanie wyższej konieczności to czyniło. W latach 30. Bank Polski, czyli nasz ówczesny bank centralny, zredukował swoje zasoby walutowe dwudziestokrotnie (z 413 mln zł do 19 mln zł). 400 mln zł stanowiło w przybliżeniu połowę rocznego budżetu wojska i takiego wykorzystania tych pieniędzy nikt wtedy nie kwestionował. Teraz jednak, na szczęście, na żadną wojnę się nie wybieramy. Chyba że na tę z populistami.
Więcej możesz przeczytać w 21/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.