"Hezbollah serdecznie zaprasza Polaków do Iraku" - rejonu przyszłej polskiej strefy administracyjnej w Iraku: Agata Jabłońska.
Mówisz, że Al-Amara znajdzie się w samym środku polskiej strefy administracyjnej. Pewnie będzie czymś w rodzaju stolicy, bo to najważniejsze i największe miasto między Basrą a Bagdadem... - powtórzył po raz kolejny z niedowierzaniem Ali, łysiejący czterdziestolatek. Upiornie gorące popołudnie powoli zmieniało się w tylko trochę chłodniejszy wieczór. Od kilku dni temperatura w ciągu dnia nie spada poniżej 40°C, a to dopiero początek lata. Siedzieliśmy na kamiennej posadzce na progu czegoś, co jeszcze niedawno było domem Alego. Z dwupiętrowego budynku została tylko sterta gruzu. Podczas wojny przebiegała tu linia frontu. - Szczerze mówiąc, nikt tu nie wie o podziale Iraku na jakieś strefy, a co dopiero o tym, że Polacy tu przyjadą! Nikt nam nie mówi takich rzeczy, a gazet ani radia nie ma. Ludzie z naszego miasta wiedzą tylko, że teraz okupują nas brytyjscy żołnierze, ale tak naprawdę Al-Amarą, jeśli nie całą prowincją, zaczyna rządzić Hezbollah - stwierdził wreszcie po długim namyśle Ali.
Prądu, wody i bezpieczeństwa!
Ali Khadum pracuje na przedmieściach Al-Amary, w szpitalu, który przed wojną nosił imię Saddama, a teraz nie ma nazwy. Krótko po naszym pierwszym spotkaniu przywieziono dwóch chłopców rannych w wybuchu granatu. Opatrując ich, Ali wyjaśniał, że codziennie przywożonych jest co najmniej dziesięć osób, najczęściej dzieci, rannych podczas eksplozji niewypałów lub granatów pozostawionych przez iracką armię. Drugie tyle pacjentów to ofiary strzelanin: - Każdy ma teraz broń. Saddam uzbroił ludzi, by go bronili, gdy przyjdą Amerykanie - stwierdził.
Kiedy wychodziłam ze szpitala, zapłakana kobieta krzyczała w moją stronę łamaną angielszczyzną: - Saddam morderca! Bush morderca! Gdzie są wasze obietnice? Wsadźcie sobie w d... taką wolność! Ali wyjaśnił mi, że to matka jednego z chłopców rannych podczas wybuchu granatu, i dodał rozgoryczony: - Jeśli zapytasz ludzi, czego chcą, odpowiedzą krótko: prądu, wody i bezpieczeństwa. Za Saddama, fakt, nie było wolności, ale mieliśmy wszystko, co niezbędne do przeżycia. Teraz ludzie może i są wolni, ale na co im taka wolność, skoro mrą jak muchy? Ludzie zaczynają nienawidzić niedawnych wyzwolicieli i tak samo mogą znienawidzić waszych żołnierzy.
Powrót ajatollaha
Za sytuację w regionie do przyjazdu polskiego kontyngentu odpowiedzialni są Brytyjczycy. Na ulicach nie widać jednak partoli. Jedyny brytyjski żołnierz, jakiego spotkałam w Al-Amarze, stał za zamkniętą bramą, na której w języku arabskim i angielskim wypisano czerwoną farbą "Biuro odbudowy i pomocy humanitarnej". Żołnierz nie umiał mi jednak udzielić żadnych informacji. Osoby, które mogą na ten temat rozmawiać, są w oddalonej o 150 km Basrze albo w Bagdadzie - ponad 500 km od Al-Amary. Rządy, przynajmniej na jakiś czas, oddano w ręce lokalnych władz.
Gdzie są lokalne władze? Naprzeciw biura odbudowy znajduje się olbrzymi ratusz miejski. Biurka, krzesła i komputery rozkradziono. Jedyne, co zostało z dawnego wyposażenia, to ramy, w których wisiały portrety prezydenta. W liczącym kilkadziesiąt pomieszczeń gmachu spotkałam tylko jedną osobę. Młody chłopak siedział w pokoju tuż przy bramie. Drzwi i ściany jego "gabinetu" oblepione były kolorowymi zdjęciami ajatollaha Mohammeda Bakira al-Hakima. - Witam w siedzibie Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Al-Amarze. Mam na imię Esam. W czym mogę pomóc? - zapytał, kiedy weszłam.
Przywódca rady, Mohammed Bakir al-Hakim, dwa tygodnie temu triumfalnie powrócił do Iraku. Na wygnaniu w Iranie spędził 23 lata. Dyskryminowani przez Saddama szyici, stanowiący przeszło 60 proc. Irakijczyków i zamieszkujący centrum i południe kraju, widzą w nim najważniejszego przywódcę politycznego i religijnego. W ubiegłym tygodniu odbyło się coś w rodzaju demonstracji jego wpływów - ajatollah odwiedził większość miast w środkowym i południowym Iraku, czyli tych, które wkrótce znajdą się w strefie administrowanej przez Polskę. Wszędzie witały go tysiące zwolenników. Jak dużym poparciem cieszy się al-Hakim w polskiej strefie? - Szyici po prostu powitali przywódcę religijnego, który powrócił z uchodźstwa. To jednak nie znaczy, że chcą, by nimi rządził. Zdecydowana większość opowiada się za rozdziałem państwa od religii. Poza tym nie ufają żadnemu politykowi, który był na emigracji - to go dyskwalifikuje - wyjaśniał mi prof. Abdul Awallah, który przed wojną wykładał na Uniwersytecie w Al-Amarze. Miastem i okolicą już od jakiegoś czasu rządzi zupełnie ktoś inny. Odesłano mnie do domu na wschodnim brzegu Tygrysu. - Mieszka tam Kareem Mahoud. To on tu teraz rozdaje karty - oświadczył Esam.
Tymczasowy gubernator
Domu, mimo że skromny, nie sposób pomylić z żadnym innym - stało przed nim kilkunastu mężczyzn z karabinami maszynowymi. Wokół kłębił się tłum ludzi. Jeden z ochroniarzy pokrzykiwał, by ustawili się w kolejce. Kim jest Kareem Mahoud? Podobno przez 23 lata ukrywał się na bagniskach między Al-Amarą a Basrą. Nigdy nie wyjeżdżał z kraju. Kiedy po krwawo stłumionym powstaniu szyitów, tuż po pierwszej wojnie w zatoce, Saddam postanowił zgładzić wszystkich szyickich przywódców klanowych, na rodzinie Kareema zemścił się wyjątkowo okrutnie - wyrżnął ją w pień. Wówczas Kareem zaczął organizować partyzantkę i wkrótce stał się lokalnym bohaterem opozycji. Tuż przed wojną podobno skontaktowali się z nim zachodni agenci, by pomógł im w namierzaniu irackich wojsk i stacjonującej w okolicy Gwardii Republikańskiej. - Ten człowiek przez lata był ofiarą reżimu. Teraz przyszedł czas, by objął władze - twierdził jeden z doradców Kareema, który pierwszy mnie "przesłuchał".
Po przeszło godzinnym czekaniu w wielkim, skromnie umeblowanym pokoju wreszcie przywitał mnie ubrany na biało wysoki mężczyzna. - Moi ludzie mówili mi, że od wczoraj jesteś w mieście. Zastanawialiśmy się, czy zdołasz tu dotrzeć żywa - oświadczył.
Kareem nic nie wiedział o podziale Iraku na strefy administracyjne i o przyjeździe żołnierzy z Polski. Zapowiedział jednak, że zostaną dobrze przyjęci. - Jeśli tylko przyjadą nam pomóc, moi ludzie bardzo chętnie będą z nimi współpracować, tak samo jak teraz chętnie współpracują z Brytyjczykami - oświadczył i wręczył mi kopię certyfikatu wystawionego przez brytyjskiego generała, w którym mowa, że siły międzynarodowej koalicji udzielają poparcia "partyzantce" Kareema. Ludzie w Basrze czy An-Nasirijji niechętnie odnoszą się jednak do przywódców, którzy współpracują z "okupantem". - Nie rozumiem takiej postawy. Przecież nasze cele są podobne. Kiedy przyszli do mnie Amerykanie i Brytyjczycy, proponując pomoc, dlaczego miałem odmówić? Kiedy ktoś daje mi róże, czemu mam mu odpłacać kulą? - spytał Kareem.
Z wami lub przeciwko wam
"Organizacja" Kareema Mahouda liczy - według jego słów - przeszło 300 ludzi, ale wciąż dołączają do niej nowi. Jak się nazywa? - Partia Allaha, Hezbollah... Ale zapewniam, że nie mamy nic wspólnego z organizacją o tej samej nazwie z innych państw Bliskiego Wschodu. Jesteśmy niezależni. Po prostu tak samo się nazywamy. Chcemy budować świeckie, niepodległe państwo - zapewniał Kareem. Na zakończenie rozmowy oświadczył: - Hezbollah serdecznie zaprasza polskich żołnierzy.
Wychodząc, w drzwiach spotkałam Alego, lekarza ze szpitala im. Saddama. Wyjaśnił, że jak większość ludzi, których widziałam przed domem, przyszedł po "wypłatę". - Nie ma władz centralnych, nie ma więc pieniędzy z ministerstwa zdrowia. Lekarze dostają od Kareema po 20 USD miesięcznie. Skąd szef partyzantki ma pieniądze, by utrzymywać sektor publiczny? Na to pytanie żaden z jego doradców nie chciał odpowiedzieć. Ali zasugerował jedynie, że muszą one płynąć z zagranicy, podobnie jak z innych krajów arabskich pochodzi część doradców Kareema.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do ruin, w których Ali próbuje wciąż mieszkać, gospodarz zaczął wypytywać mnie o Polskę. - My tu nic nie wiemy o przyjeździe waszych żołnierzy. Ale chyba będziecie lepsi niż Amerykanie albo Brytyjczycy - w końcu też mieliście reżim, więc znacie cenę wolności i wiecie, jak trudno budować państwo od nowa. Wiecie, prawda? - mówił. - Tylko czy pójdziecie z nami na ten nasz wielki dżihad odbudowy w mieście, które dziś przypomina cmentarz? No i czy nie zaczniecie za bardzo się rządzić? Bo jeśli tak, to wtedy my pójdziemy na dżihad przeciwko wam.
Agata Jabłońska
Prądu, wody i bezpieczeństwa!
Ali Khadum pracuje na przedmieściach Al-Amary, w szpitalu, który przed wojną nosił imię Saddama, a teraz nie ma nazwy. Krótko po naszym pierwszym spotkaniu przywieziono dwóch chłopców rannych w wybuchu granatu. Opatrując ich, Ali wyjaśniał, że codziennie przywożonych jest co najmniej dziesięć osób, najczęściej dzieci, rannych podczas eksplozji niewypałów lub granatów pozostawionych przez iracką armię. Drugie tyle pacjentów to ofiary strzelanin: - Każdy ma teraz broń. Saddam uzbroił ludzi, by go bronili, gdy przyjdą Amerykanie - stwierdził.
Kiedy wychodziłam ze szpitala, zapłakana kobieta krzyczała w moją stronę łamaną angielszczyzną: - Saddam morderca! Bush morderca! Gdzie są wasze obietnice? Wsadźcie sobie w d... taką wolność! Ali wyjaśnił mi, że to matka jednego z chłopców rannych podczas wybuchu granatu, i dodał rozgoryczony: - Jeśli zapytasz ludzi, czego chcą, odpowiedzą krótko: prądu, wody i bezpieczeństwa. Za Saddama, fakt, nie było wolności, ale mieliśmy wszystko, co niezbędne do przeżycia. Teraz ludzie może i są wolni, ale na co im taka wolność, skoro mrą jak muchy? Ludzie zaczynają nienawidzić niedawnych wyzwolicieli i tak samo mogą znienawidzić waszych żołnierzy.
Powrót ajatollaha
Za sytuację w regionie do przyjazdu polskiego kontyngentu odpowiedzialni są Brytyjczycy. Na ulicach nie widać jednak partoli. Jedyny brytyjski żołnierz, jakiego spotkałam w Al-Amarze, stał za zamkniętą bramą, na której w języku arabskim i angielskim wypisano czerwoną farbą "Biuro odbudowy i pomocy humanitarnej". Żołnierz nie umiał mi jednak udzielić żadnych informacji. Osoby, które mogą na ten temat rozmawiać, są w oddalonej o 150 km Basrze albo w Bagdadzie - ponad 500 km od Al-Amary. Rządy, przynajmniej na jakiś czas, oddano w ręce lokalnych władz.
Gdzie są lokalne władze? Naprzeciw biura odbudowy znajduje się olbrzymi ratusz miejski. Biurka, krzesła i komputery rozkradziono. Jedyne, co zostało z dawnego wyposażenia, to ramy, w których wisiały portrety prezydenta. W liczącym kilkadziesiąt pomieszczeń gmachu spotkałam tylko jedną osobę. Młody chłopak siedział w pokoju tuż przy bramie. Drzwi i ściany jego "gabinetu" oblepione były kolorowymi zdjęciami ajatollaha Mohammeda Bakira al-Hakima. - Witam w siedzibie Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Al-Amarze. Mam na imię Esam. W czym mogę pomóc? - zapytał, kiedy weszłam.
Przywódca rady, Mohammed Bakir al-Hakim, dwa tygodnie temu triumfalnie powrócił do Iraku. Na wygnaniu w Iranie spędził 23 lata. Dyskryminowani przez Saddama szyici, stanowiący przeszło 60 proc. Irakijczyków i zamieszkujący centrum i południe kraju, widzą w nim najważniejszego przywódcę politycznego i religijnego. W ubiegłym tygodniu odbyło się coś w rodzaju demonstracji jego wpływów - ajatollah odwiedził większość miast w środkowym i południowym Iraku, czyli tych, które wkrótce znajdą się w strefie administrowanej przez Polskę. Wszędzie witały go tysiące zwolenników. Jak dużym poparciem cieszy się al-Hakim w polskiej strefie? - Szyici po prostu powitali przywódcę religijnego, który powrócił z uchodźstwa. To jednak nie znaczy, że chcą, by nimi rządził. Zdecydowana większość opowiada się za rozdziałem państwa od religii. Poza tym nie ufają żadnemu politykowi, który był na emigracji - to go dyskwalifikuje - wyjaśniał mi prof. Abdul Awallah, który przed wojną wykładał na Uniwersytecie w Al-Amarze. Miastem i okolicą już od jakiegoś czasu rządzi zupełnie ktoś inny. Odesłano mnie do domu na wschodnim brzegu Tygrysu. - Mieszka tam Kareem Mahoud. To on tu teraz rozdaje karty - oświadczył Esam.
Tymczasowy gubernator
Domu, mimo że skromny, nie sposób pomylić z żadnym innym - stało przed nim kilkunastu mężczyzn z karabinami maszynowymi. Wokół kłębił się tłum ludzi. Jeden z ochroniarzy pokrzykiwał, by ustawili się w kolejce. Kim jest Kareem Mahoud? Podobno przez 23 lata ukrywał się na bagniskach między Al-Amarą a Basrą. Nigdy nie wyjeżdżał z kraju. Kiedy po krwawo stłumionym powstaniu szyitów, tuż po pierwszej wojnie w zatoce, Saddam postanowił zgładzić wszystkich szyickich przywódców klanowych, na rodzinie Kareema zemścił się wyjątkowo okrutnie - wyrżnął ją w pień. Wówczas Kareem zaczął organizować partyzantkę i wkrótce stał się lokalnym bohaterem opozycji. Tuż przed wojną podobno skontaktowali się z nim zachodni agenci, by pomógł im w namierzaniu irackich wojsk i stacjonującej w okolicy Gwardii Republikańskiej. - Ten człowiek przez lata był ofiarą reżimu. Teraz przyszedł czas, by objął władze - twierdził jeden z doradców Kareema, który pierwszy mnie "przesłuchał".
Po przeszło godzinnym czekaniu w wielkim, skromnie umeblowanym pokoju wreszcie przywitał mnie ubrany na biało wysoki mężczyzna. - Moi ludzie mówili mi, że od wczoraj jesteś w mieście. Zastanawialiśmy się, czy zdołasz tu dotrzeć żywa - oświadczył.
Kareem nic nie wiedział o podziale Iraku na strefy administracyjne i o przyjeździe żołnierzy z Polski. Zapowiedział jednak, że zostaną dobrze przyjęci. - Jeśli tylko przyjadą nam pomóc, moi ludzie bardzo chętnie będą z nimi współpracować, tak samo jak teraz chętnie współpracują z Brytyjczykami - oświadczył i wręczył mi kopię certyfikatu wystawionego przez brytyjskiego generała, w którym mowa, że siły międzynarodowej koalicji udzielają poparcia "partyzantce" Kareema. Ludzie w Basrze czy An-Nasirijji niechętnie odnoszą się jednak do przywódców, którzy współpracują z "okupantem". - Nie rozumiem takiej postawy. Przecież nasze cele są podobne. Kiedy przyszli do mnie Amerykanie i Brytyjczycy, proponując pomoc, dlaczego miałem odmówić? Kiedy ktoś daje mi róże, czemu mam mu odpłacać kulą? - spytał Kareem.
Z wami lub przeciwko wam
"Organizacja" Kareema Mahouda liczy - według jego słów - przeszło 300 ludzi, ale wciąż dołączają do niej nowi. Jak się nazywa? - Partia Allaha, Hezbollah... Ale zapewniam, że nie mamy nic wspólnego z organizacją o tej samej nazwie z innych państw Bliskiego Wschodu. Jesteśmy niezależni. Po prostu tak samo się nazywamy. Chcemy budować świeckie, niepodległe państwo - zapewniał Kareem. Na zakończenie rozmowy oświadczył: - Hezbollah serdecznie zaprasza polskich żołnierzy.
Wychodząc, w drzwiach spotkałam Alego, lekarza ze szpitala im. Saddama. Wyjaśnił, że jak większość ludzi, których widziałam przed domem, przyszedł po "wypłatę". - Nie ma władz centralnych, nie ma więc pieniędzy z ministerstwa zdrowia. Lekarze dostają od Kareema po 20 USD miesięcznie. Skąd szef partyzantki ma pieniądze, by utrzymywać sektor publiczny? Na to pytanie żaden z jego doradców nie chciał odpowiedzieć. Ali zasugerował jedynie, że muszą one płynąć z zagranicy, podobnie jak z innych krajów arabskich pochodzi część doradców Kareema.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do ruin, w których Ali próbuje wciąż mieszkać, gospodarz zaczął wypytywać mnie o Polskę. - My tu nic nie wiemy o przyjeździe waszych żołnierzy. Ale chyba będziecie lepsi niż Amerykanie albo Brytyjczycy - w końcu też mieliście reżim, więc znacie cenę wolności i wiecie, jak trudno budować państwo od nowa. Wiecie, prawda? - mówił. - Tylko czy pójdziecie z nami na ten nasz wielki dżihad odbudowy w mieście, które dziś przypomina cmentarz? No i czy nie zaczniecie za bardzo się rządzić? Bo jeśli tak, to wtedy my pójdziemy na dżihad przeciwko wam.
Agata Jabłońska
Więcej możesz przeczytać w 21/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.