Rozmowa z RONALDEM HARWOODEM, scenarzystą i dramaturgiem, laureatem Oscara
Justyna Kobus: Podobno uważa pan, że nie powinien dostać Oscara za scenariusz adaptowany?
Ronald Harwood: Oscara za scenariusz adaptowany spodziewałem się dla "Godzin", gdzie w genialny sposób połączono w jedną całość różnorodne wątki. Wyznam, że bardziej od mojego własnego Oscara ucieszył mnie ten dla Romana Polańskiego. Naprawdę zasłużył na niego, bo jest genialnym reżyserem. Co do Adriena Brody'ego, to wszyscy byliśmy mile zaskoczeni jego statuetką, a najbardziej chyba on sam, bo był pewien, że wygra Jack Nicholson.
- Dlaczego w Polsce "Pianistę" przyjęto znacznie chłodniej niż na świecie?
- Polacy zawsze byli dumni z artystycznej oryginalności Polańskiego. Jego kino trudno podciągnąć pod jakiś schemat, zaszufladkować. Gdy zrezygnował z finezyjnych pomysłów formalnych na rzecz tradycyjnego sposobu opowiadania i obrazowania, wielu ludzi było zawiedzionych. Nie spodziewali się po nim takiej powściągliwości.
- A pan nie żałuje, że w "Pianiście" zabrakło charakteru pisma Polańskiego?
- Trudno jest zapanować nad formą, gdy w grę wchodzą osobiste emocje. Od momentu, w którym Polański postanowił nakręcić film w oparciu o autentyczną historię, założył, że musi zachować wobec niej dystans. Zwłaszcza że chłodny obiektywizm Szpilmana był tym, co urzekło go w książce. Wielokrotnie tłumaczył mi, że szukał tego rodzaju historii, zupełnie różnej od tego, co znamy z wojennej martyrologii. Film miał być pozbawiony sentymentalizmu, który często charakteryzuje opowieści o wielkim cierpieniu. Polański bał się skojarzeń z jego własną historią, bał się, że zaszkodzą one filmowi. Wiem, że z tego powodu zrezygnował przed laty z pracy nad "Listą Schindlera". Bardzo mnie pilnował, bo parę scen początkowo napisałem nieco pod prąd jego koncepcji. Niewykluczone, że gdyby nie jego interwencja, scenariusz wyglądałby inaczej. Jego wkład w ostateczny kształt tekstu był ogromny.
- Co panu dopisał Polański?
- Jest w filmie mnóstwo scen, których Szpilman nie opisał w swojej opowieści. Wzięły się one z doświadczeń Polańskiego. Myślę, że on przez całe życie nosił je w sobie, na przykład scena, gdy w getcie oficer niemiecki strzela do kobiety, a ona pada podcięta - jak worek kartofli. Było wiele dubli, bo Polański pamiętał z dzieciństwa sposób, w jaki ona padała. Albo uparł się, że Niemców, nawet role statystów, muszą zagrać prawdziwi Niemcy. Gdy zobaczyliśmy potem krzyczących Niemców w mundurach, zdaliśmy sobie sprawę, dlaczego tak mu na tym zależało. To była obsesyjna potrzeba autentyzmu, musiał zobaczyć na ekranie dokładnie to, co sam zapamiętał. Ten film, jak mało która opowieść z czasów wojny, zachowuje pełen obiektywizm. Są w nim dobrzy i źli Polacy, dobrzy i źli Żydzi, dobrzy i źli Niemcy.
- Dlaczego Polański nie chce o "Pianiście" rozmawiać?
- To głównie wina dziennikarzy. Nie chcecie go traktować jak artysty, tylko uparcie wracacie do historii sprzed ćwierć wieku, dotyczącej jego prywatnego życia. Wstyd mi za Anglików, moich rodaków, którzy rozpętali nagonkę na Polańskiego i wypisywali brednie, gdy otrzymał nominację. Nawet w USA dla mediów jest on przede wszystkim bohaterem skandalu obyczajowego, a dopiero potem wielkim artystą.
- Jednak niecodziennie światowej sławy reżyser musi uciekać z Hollywood bez prawa powrotu.
- Podstawowym problemem w kontaktach artysty z mediami jest nieumiejętność oddzielenia przez dziennikarzy prywatnego życia twórcy od jego sztuki.
- Będzie pan teraz częściej pracował dla filmu, czy pozostanie dramaturgiem?
- Sztuka dramatyczna została zdominowana przez rewie i kabarety, zaś dramatopisarstwo z prawdziwego zdarzenia wiedzie żywot brzydkiego kaczątka. Pisząc scenariusz filmu, można pozostać dramatopisarzem i nie być zepchniętym na margines.
Więcej możesz przeczytać w 21/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.