Peter Gabriel to muzyk owładnięty patologicznym perfekcjonizmem
Peter Gabriel, były lider Genesis, uprawia na rockowej scenie rodzaj ekstremalnego sportu. Po multiplatynowym sukcesie albumu "So" (1986) kazał czekać fanom na kolejną płytę "Us" aż sześć lat. Recenzje były dobre, muzyka - bez zarzutu, ale skończyło się na ledwie jednej "platynie". Być może zaniepokojony tym faktem Gabriel bezzwłocznie przystąpił do nagrywania następnego zestawu utworów. Najpierw w Dakarze, potem we francuskich Alpach i na barce pływającej po Amazonce, a na koniec w swym studiu Real World. Nim się obejrzał, minęło dziesięć lat. Jeden z gościnnie występujących na płycie muzyków, fenomenalny wokalista Nusrat Fateh Ali Khan z Pakistanu zdążył się rozstać z tym światem (w 1997 r.), sam zaś Gabriel definitywnie pożegnał się z młodością. Ze swoją siwą starannie wypielęgnowaną bródką ? la Trocki nabrał politycznej dostojności, która przystoi aktywiście Amnesty International, obrońcy amazońskich lasów, a ostatnio - sygnatariuszowi petycji przeciw wojnie w Iraku, opublikowanej w "Daily Mirror".
Progresywista z salonu
Wyjątkowość 53-letniego Petera Gabriela i bezkarność, z jaką od ćwierćwiecza realizuje niekonwencjonalny pomysł na solową karierę, są łatwe do wytłumaczenia. W przeciwieństwie do swych rówieśników z pokolenia Pink Floyd, Yes i macierzystego Genesis, Gabriel radykalnie zerwał z odsądzonym od czci i wiary progresywnym ro-
ckiem. Dzięki nienagannemu wychowaniu wyniesionemu z elitarnej szkoły publicznej Charterhouse, udało mu się utrzymać kontakty z dziennikarzami na poziomie salonowej konwersacji. To procentuje do dziś. Ani jego traumatyczny rozwód z aktorką Rosanną Arquette, ani krótki romans z Sinead O'Connor, ani niedawne założenie nowej rodziny nie stały się pożywką dla mediów.
W 1980 r., gdy ukazał się trzeci w kolejności album zatytułowany jak zwykle "Peter Gabriel", nikt już artyście nie wypominał teatralnych ekscesów z okresu, gdy był wokalistą Genesis. Należał teraz do ekskluzywnego klubu wykonawców eksperymentujących z elektroniką i tzw. muzyką świata - obok m.in. Roberta Frippa, Briana Eno i Davida Byrne'a z nowojorskiej grupy Talking Heads. Teksty utworów "Games Without Frontiers", "Family Postcard" czy poświęconego zbrodniom apartheidu "Biko" sytuowały go w jednej lidze z zaangażowanymi nowofalowcami w rodzaju Stinga i Bono z U2.
Gabriel nigdy nie używał tanich chwytów obliczonych na poklask nowej postpunkowej publiczności. Swoje muzyczne wybory uważał za powołanie. Wkrótce stworzył festiwal i fundację WOMAD (World of Music Arts and Dance), która do dziś odgrywa rolę pomostu między Zachodem a muzycznym Trzecim Światem i pomogła w międzynarodowej karierze m.in. wspomnianemu Ali Khanowi czy Youssou N'Dourowi z Senegalu. Nim minęły lata 80., Gabriel założył firmę płytową Real World i zbudował kompleks studiów nagraniowych koło Bath - miały one służyć artystom wszystkich kontynentów. Kierowanie tym kombinatem i niemal patologiczny perfekcjonizm części owo tłumaczą coraz dłuższe przerwy między jego własnymi płytami.
Pies gryzący własny ogon
Nowy album Gabriela "Up", mimo optymistycznego tytułu, zawiera muzykę mroczną, wielowarstwową i raczej mało przebojową. Jego wartość docenia się dopiero po kilku uważnych przesłuchaniach. Takie albumy nagrywano w czasach przedkompaktowych, gdy płyta była świętem, a nie - jak dziś - produktem jednorazowego użytku. Gabrielowi wybacza się jednak wszystko. Nawet to, że w ciągu 25-letniej kariery solowej nagrał ledwie siedem albumów studyjnych, jeśli nie liczyć płyt koncertowych i cenionych soundtracków filmowych do "Ptaśka" Alana Parkera (nagroda specjalna jury za muzykę w Cannes) i "Ostatniego kuszenia Chrystusa" Martina Scorsese (Grammy dla najlepszego albumu New Age za rok 1988). W końcu Gabriel nie jest gwiazdą, lecz wykonawcą kultowym w starym, szlachetnym tego pojęcia znaczeniu. - To całe rockowe gwiazdorstwo jest dobre na jeden lub dwa weekendy, ale nie jest czymś, z czym chciałoby się żyć na co dzień - tłumaczy Gabriel. - Jestem przede wszystkim kompozytorem. To mój zawód. Cykl trasa-album-trasa przypomina psa, który gryzie własny ogon. Po chwili znasz jego smak do znudzenia - dodaje. Na szczęście dał się namowić na jedyny koncert w Polsce - 30 maja zobaczymy go na poznańskim Stadionie Lecha. A na dowód, że nie brakuje mu nowych pomysłów, ujawnił, że nagrał już część materiału do następnego albumu. Będzie on nosił tytuł "I/O".
Progresywista z salonu
Wyjątkowość 53-letniego Petera Gabriela i bezkarność, z jaką od ćwierćwiecza realizuje niekonwencjonalny pomysł na solową karierę, są łatwe do wytłumaczenia. W przeciwieństwie do swych rówieśników z pokolenia Pink Floyd, Yes i macierzystego Genesis, Gabriel radykalnie zerwał z odsądzonym od czci i wiary progresywnym ro-
ckiem. Dzięki nienagannemu wychowaniu wyniesionemu z elitarnej szkoły publicznej Charterhouse, udało mu się utrzymać kontakty z dziennikarzami na poziomie salonowej konwersacji. To procentuje do dziś. Ani jego traumatyczny rozwód z aktorką Rosanną Arquette, ani krótki romans z Sinead O'Connor, ani niedawne założenie nowej rodziny nie stały się pożywką dla mediów.
W 1980 r., gdy ukazał się trzeci w kolejności album zatytułowany jak zwykle "Peter Gabriel", nikt już artyście nie wypominał teatralnych ekscesów z okresu, gdy był wokalistą Genesis. Należał teraz do ekskluzywnego klubu wykonawców eksperymentujących z elektroniką i tzw. muzyką świata - obok m.in. Roberta Frippa, Briana Eno i Davida Byrne'a z nowojorskiej grupy Talking Heads. Teksty utworów "Games Without Frontiers", "Family Postcard" czy poświęconego zbrodniom apartheidu "Biko" sytuowały go w jednej lidze z zaangażowanymi nowofalowcami w rodzaju Stinga i Bono z U2.
Gabriel nigdy nie używał tanich chwytów obliczonych na poklask nowej postpunkowej publiczności. Swoje muzyczne wybory uważał za powołanie. Wkrótce stworzył festiwal i fundację WOMAD (World of Music Arts and Dance), która do dziś odgrywa rolę pomostu między Zachodem a muzycznym Trzecim Światem i pomogła w międzynarodowej karierze m.in. wspomnianemu Ali Khanowi czy Youssou N'Dourowi z Senegalu. Nim minęły lata 80., Gabriel założył firmę płytową Real World i zbudował kompleks studiów nagraniowych koło Bath - miały one służyć artystom wszystkich kontynentów. Kierowanie tym kombinatem i niemal patologiczny perfekcjonizm części owo tłumaczą coraz dłuższe przerwy między jego własnymi płytami.
Pies gryzący własny ogon
Nowy album Gabriela "Up", mimo optymistycznego tytułu, zawiera muzykę mroczną, wielowarstwową i raczej mało przebojową. Jego wartość docenia się dopiero po kilku uważnych przesłuchaniach. Takie albumy nagrywano w czasach przedkompaktowych, gdy płyta była świętem, a nie - jak dziś - produktem jednorazowego użytku. Gabrielowi wybacza się jednak wszystko. Nawet to, że w ciągu 25-letniej kariery solowej nagrał ledwie siedem albumów studyjnych, jeśli nie liczyć płyt koncertowych i cenionych soundtracków filmowych do "Ptaśka" Alana Parkera (nagroda specjalna jury za muzykę w Cannes) i "Ostatniego kuszenia Chrystusa" Martina Scorsese (Grammy dla najlepszego albumu New Age za rok 1988). W końcu Gabriel nie jest gwiazdą, lecz wykonawcą kultowym w starym, szlachetnym tego pojęcia znaczeniu. - To całe rockowe gwiazdorstwo jest dobre na jeden lub dwa weekendy, ale nie jest czymś, z czym chciałoby się żyć na co dzień - tłumaczy Gabriel. - Jestem przede wszystkim kompozytorem. To mój zawód. Cykl trasa-album-trasa przypomina psa, który gryzie własny ogon. Po chwili znasz jego smak do znudzenia - dodaje. Na szczęście dał się namowić na jedyny koncert w Polsce - 30 maja zobaczymy go na poznańskim Stadionie Lecha. A na dowód, że nie brakuje mu nowych pomysłów, ujawnił, że nagrał już część materiału do następnego albumu. Będzie on nosił tytuł "I/O".
Więcej możesz przeczytać w 21/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.