Szewach Weiss zbudował polski dom pod izraelską flagą
Doceniają nas - pomyślałem, kiedy na moim biurku w kancelarii premiera (w grudniu 2000 r. byłem głównym doradcą Jerzego Buzka) znalazły się dokumenty nowego ambasadora państwa Izrael. Szewach Weiss był przecież marszałkiem izraelskiego parlamentu, trzecią osobą w państwie.
Zgodnie z protokołem większość szefów placówek dyplomatycznych nosi tytuł: ambasador nadzwyczajny i pełnomocny. W praktyce można ich jednak podzielić na kilka kategorii. Najczęściej mamy do czynienia z urzędnikiem, który bywa na przyjęciach, rozmawia głównie ze swoimi kolegami z tzw. korpusu, wydaje bankiet w dniu święta narodowego swego kraju i od czasu do czasu wysyła depesze do ojczyzny. Gatunek rzadszy to zesłaniec nie chciany we własnym kraju. Popularny w czasach komunizmu, współcześnie występuje rzadko i bywa, że nie chce wracać do państwa, które go wydelegowało, bo niekiedy grozi to skróceniem o głowę. Wyższa kategoria to ambasador polityk. Człowiek z zapisanymi w notesie prywatnymi numerami najważniejszych polityków państwa, które go wysłało, doceniany i zapraszany, bo zapewnia bezpośredni kontakt między elitami dwóch państw.
Do grona arystokratów dyplomacji należy ambasador nadzwyczajny. To musi być ktoś, w sensie osobowości, życiorysu, charyzmy. Ale tego jeszcze za mało. Taki prawdziwie nadzwyczajny ambasador potrafi przełamać bariery stworzone przez politykę i konwenanse. Zaczyna być traktowany w kraju swojego urzędowania jak swój. Zamiast na oficjalne bankiety bywa zapraszany na prywatne domowe kolacje. Prawie zawsze mówi językiem gospodarzy. I bywa, że zapominamy przy nim, iż rozmawiamy z przedstawicielem obcego państwa.
Tacy ambasadorowie zdarzają się niezwykle rzadko. Poza wszystkimi przymiotami, które można opisać (jak znajomość języka czy najszerzej rozumiany osobisty dorobek), ambasador nadzwyczajny ma dar przełamywania barier. Coś, co czyni z niego pożądanego gościa na kolacji w gronie przyjaciół. W Polsce po 1989 r. zaledwie kilku szefów placówek dyplomatycznych przełamało oficjalne bariery do tego stopnia, że trzeba było czasem mocno się szczypać w ucho, by nie zapomnieć, iż ich głównym zadaniem jest reprezentowanie własnego państwa i rządu.
Przyjaciele z podziemia
Akos Engelmayer, który reprezentował niepodległe Węgry, do dzisiaj jest traktowany jak Polak. Pamiętano jego związki z polską opozycją demokratyczną, wieloletni pobyt w naszym kraju, setki artystycznych i dziennikarskich przyjaźni. Odniósł niebywały sukces. Jego wypowiedzi przyjmowano jak dobre rady kolegi czy eksperta, a nie jak stanowisko obcego państwa. Wiem też od jego przełożonych, że był znakomitym dyplomatą, który nigdy nie zapominał o swojej roli.
Podobnie traktowana była Marketa Fialkova, pierwsza na początku lat 90. ambasador Czechosłowacji. Przyjaciele, z którymi przemycała przez granicę bibułę, rzadko chcieli pamiętać, że nie są już dysydentami, a wysokimi urzędnikami odrębnych państw.
Ambasadorem nadzwyczajnym był także poprzedni przedstawiciel Stanów Zjednoczonych Daniel Fried. To już była - w jego wydaniu - wyższa szkoła dyplomatycznej jazdy. Fried umiejętnie odbudował kontakty z przełomu lat 80. i 90., gdy był radcą ambasady USA i zdołał wejść do grupy "swoich". Był przyjmowany na prywatnych spotkaniach w domach premiera, znanych ekonomistów, biznesmenów i dziennikarzy.
Weiss szczery do bólu
W dzisiejszej dyplomatycznej Warszawie ambasadorem nadzwyczaj nadzwyczajnym jest przede wszystkim Szewach Weiss. Zacząłem od wrażenia, jakie zrobiło jego pismo akredytacyjne. Ważniejsze, że po przyjeździe szef izraelskiej placówki zaczął tworzyć wokół ambasady krąg przyjaciół. Nie zwracał przy tym uwagi na partyjne legitymacje i zajmowane stanowiska. Powoli, krok po kroku, starał się zmieniać negatywne stereotypy polsko-żydowskie, wykazując przy tym niestandardową odwagę. Świadczy o tym na przykład do bólu szczery wywiad rzeka "Ziemia i chmury". Takiej rozmowy nie przeprowadzono chyba z żadnym innym dyplomatą. Weiss mówił między innymi o dzieciństwie chłopca przeżywającego koszmar Holocaustu pod Borysławiem, ukrywanego przez polską rodzinę.
Był rok 1985, grupa deputowanych do Knesetu z trudem zdobyła wizy PRL i pojechała do Oświęcimia. Odmówiono im prawa do przywiezienia z sobą izraelskiej flagi. Deputowany Weiss flagę jednak przemycił i rozwinął w obozie. A potem spokojnie przekonał interweniujących milicjantów i funkcjonariuszy SB, że nie mają moralnego prawa mu tego zabraniać, gdyż jest ona symbolem narodu-ofiary.
Jest w tej historii cały Szewach Weiss, odważny i negocjujący, twardy, gdy trzeba, i serdeczny z natury. To jemu zawdzięczamy zbliżenie między Polską a Izraelem, do którego by nie doszło, gdyby szef placówki nie przełamał dyplomatycznej sztywności i nie zaczął budować wokół ambasady atmosfery polskiego domu pod izraelską flagą. Powiedział mi niedawno, że dopiero teraz nadarza się szansa, aby Polacy i Żydzi przezwyciężyli czarne dziedzictwo II wojny światowej i stworzyli mechanizm przyjaznego współżycia obu narodów.
Dobrze, że to piekielnie trudne zadanie spoczywa w rękach ambasadora nadzwyczajnego, bo jest to gatunek niebywale rzadki. Poza wymienionymi w ciągu 14 lat było ich w Polsce niewielu. Dziś należy do nich z pewnością Magda Vásáryová (ze Słowacji), takowym był Karel Stindl (były ambasador Czech). Dzięki nim stajemy się obywatelami świata.
Więcej możesz przeczytać w 22/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.