Czy polska klasa polityczna jest zbyt zepsuta, by sama się uzdrowić?
Jaka jest największa partia w Sejmie? Wcale nie Sojusz Lewicy Demokratycznej (ma najwięcej mandatów), ani nie Platforma Obywatelska (ma największe poparcie w sondażach). Najsilniejsza jest w parlamencie Partia Diety (PD). To, że parlament przetrwał, jest zasługą właśnie PD. Żeby ją zniszczyć, trzeba by zmniejszyć Sejm i wprowadzić ordynację większościową.
Polsce brakuje Oliviera Cromwella, który potrafił krzyczeć do angielskich parlamentarzystów: "Choćbyście robili coś pożytecznego, siedzicie tu zbyt długo. Na litość boską, odejdźcie, nie potrzebujemy was!". Polski Cromwell nie musiałby się zarzekać: "Choćbyście robili coś pożytecznego", bo jakość prac obecnego Sejmu najlepiej zrecenzował Trybunał Konstytucyjny. Wszystkie, dosłownie wszystkie reformy rządu Millera i tego parlamentu (zdrowia, służb specjalnych, podatkową) oraz ozdrowieńcze pomysły (biopaliwa) uznał za buble i wyrzucił do kosza.
Polityczna bulimia
Formowanie tzw. rządu Belki przyćmił wyścig do stanowisk, przypominający nieco walkę o schedę po Hitlerze w oblężonym przez Rosjan Berlinie. Zaraz wszystko się zawali, przez kancelarię Rzeszy przetoczy się radziecki walec odległy ledwie o pół kilometra, ale i to uznano za dobry moment na wyeliminowanie Göringa i pozbycie się Himmlera. Liderom schyłkowych partii nie grozi fizyczna eksterminacja, ale i polityczny koniec bywa bolesny. Zamiast się ratować, wolą sobie ten koniec uprzyjemnić i zgarnąć jeszcze kilka pensji. Oto głodny zaszczytów Józef Oleksy do ostatniej chwili wczepia się w fotel wicepremiera i puszcza go dopiero wtedy, gdy grzęznący w dekadencji Sejm wkłada mu do rąk laskę marszałkowską. Oto wicemarszałek Janusz Wojciechowski, który marzy o tym, by być marszałkiem, nie miałby też nic przeciwko temu, by zostać premierem, więc negocjuje to z SLD. Przy okazji startuje do Parlamentu Europejskiego.
Ta swoista polityczna bulimia była zresztą łatwa do przewidzenia: już jakiś czas temu podkarpacki baron SLD Krzysztof Martens wieszczył, że pod koniec kadencji posłów ogarnie wielka nerwowość i zacznie się rozpaczliwa walka o przedłużenie życia na parlamentarnej diecie.
Piranie atakują
Wyobraźmy sobie tzw. rząd fachowców Marka Belki. Jego pomysł, by wicepremierem uczynić socjologa Lenę Kolarską-Bobińską, jako żywo przypomina plany rządu fachowców pod wodzą generała Czesława Kiszczaka z 1989 r. Kiszczak, którego kandydaturę na premiera zaproponował gen. Jaruzelski, też dzwonił do rozmaitych nie skompromitowanych osób z ministerialnymi propozycjami. Choć to i tak lepiej, że Belka wybrał profesor socjologii, a nie Miss Polonia - jak Waldemar Pawlak. Rząd fachowców to oczywisty humbug. Każdy rząd musi mieć oparcie w parlamencie, czyli w konkretnych partiach. Owe partie (SLD, UP, ferajna Jagielińskiego) są ofiarami bulimii, nad którą trudno zapanować nawet Krzysztofowi Janikowi (to zresztą on rzucił Oleksemu marszałkowanie jako ochłap, by na razie zdusić jego apetyt na premierostwo). Tłumy działaczy rzucą się na stanowiska: ministrów, wiceministrów, dyrektorów, pomniejszych urzędników, by się gdzieś załapać, by upchnąć gdzieś żonę, kochankę, kuzyna. W nowym rozdaniu nie będzie miejsca dla fachowców, tylko dla piranii.
SLD zdołał uratować Sejm, a może nawet stworzyć rząd, ale tylko przy pomocy potężniejszej od siebie Partii Diety. Jej przedstawiciele są w wielu ugrupowaniach. Za mało znaczący, żeby brać udział w podziale ważniejszych łupów, ale kilka miesięcy poselskiej pensji to dla nich wystarczający powód, by dbać o kościec demokracji, czyli dokończenie kadencji. W krajach z lepszymi deputowanymi byli parlamentarzyści są cenionymi fachowcami i bez trudu znajdują dobrze płatną pracę. Polscy wracają do nędznych posad lub nawet na bezrobocie, bo niczego nie potrafią i niczego się nie nauczyli. Trwanie Sejmu ma sens tylko z punktu widzenia nieudolnych posłów. Nie ma w tym interesu SLD, który boi się przyspieszonych wyborów, by w nich nie polec, a przy okazji straszy Samoobroną. Tymczasem to powolna degrengolada Sejmu jest prawdziwym zagrożeniem dla sojuszu i eliksirem życia dla Samoobrony.
- Ten Sejm nie ma już sensu - zapewnia Tomasz Nałęcz z SDPL. Oznacza to akceptację dla wcześniejszych wyborów i brak akceptacji dla kandydatury Belki na premiera. A jeszcze niedawno SDPL była ważnym ogniwem w kalkulacjach Janika i Belki.
Jeszcze młodsza lewica
Dlaczego SLD chce trwać w obecnym Sejmie? Pierwszy powód jest państwowotwórczy. - Nie można dopuścić do załamania koniunktury gospodarczej w Polsce - wyjaśnia przewodniczący SLD Krzysztof Janik. Jego zdaniem, przyspieszone wybory oznaczają polityczny chaos, który może wystraszyć z Polski zagranicznych inwestorów, a to z kolei przyhamuje coraz szybszy wzrost gospodarczy. Janik wierzy, że taki premier jak Belka nie będzie biernie trwał na stanowisku, ale jeszcze zwiększy tempo wzrostu. Poza tym wykona kilka chwytliwych propagandowo działań socjalnych, które spodobają się wystraszonemu elektoratowi lewicy, szukającemu bezpieczeństwa w objęciach Samoobrony.
Działania Belki byłyby też swoistą tarczą ochronną, za którą SLD wyliże rany, przegrupuje oddziały i przygotuje się do wyborów. - Jeśli SDPL kreuje się na nową lewicę, to my pokażemy, że jesteśmy jeszcze nowsi. Ale takiego manewru nie można przeprowadzić z Janikiem jako przewodniczącym - opowiada jeden z liderów sojuszu. Oznacza to, że w SLD szykuje się kolejna rewolucja personalna. Ponieważ lewica ma pokazać młodą twarz, liderem sojuszu zostanie Wojciech Olejniczak, niespełna trzydziestoletni minister rolnictwa, najzdolniejszy z młodego pokolenia działaczy (zresztą oprócz Michała Tobera nie ma wielkiej konkurencji). Olejniczak został już nawet publicznie namaszczony przez prezydenta Kwaś-niewskiego. Stosunki SLD z głową państwa są raczej napięte, ale ten pomysł liderom partii się spodobał.
Wyniesienie tak młodego polityka jak Olejniczak to spore ryzyko, ale przy okazji tej zmiany zmieni się także styl przywództwa w sojuszu. Nastąpi kres kultu jednostki. - Po tak traumatycznym doświadczeniu jak Miller nieprędko oddamy tyle władzy jednemu człowiekowi. Przywództwo w SLD będzie zespołowe - zapewnia nasz rozmówca z sojuszu. Przy okazji tego manewru w SLD zmieni się jeszcze jedno - nazwa. Dotychczasowa budzi zbyt jednoznaczne negatywne skojarzenia. Nowa jest na razie tajna (a może jej nie ma?).
Posłowie do likwidacji
Politycy SLD przyznają prywatnie, że prawdopodobny jest inny scenariusz wydarzeń. Belka nie stworzy teraz rządu, a następnymi kandydatami na premiera będą Włodzimierz Cimoszewicz lub Jerzy Szmajdziński. Aby powstał gabinet pod ich kierownictwem, trzeba będzie skaptować dlań poparcie PSL. To będzie oznaczało ustępstwa programowe, czyli stępienie planu Hausnera, oraz zaciekły bój o każde stanowisko. Ludowcy są i będą jeszcze bardziej żarłoczni niż zwykle - wszak grozi im polityczny niebyt, więc jakoś trzeba zadbać o emerytury.
Degrengolada obecnego układu rządowego nie jest wypadkiem odosobnionym. Podobnie, choć może w nieco lepszym stylu, konała AWS. Wtedy minister spraw wewnętrznych zajmował się rozbijaniem "Pruszkowa", a nie walką o nowe, lepsze stanowisko. Legiony innych szukały jednak rozpaczliwie możliwości odkucia się, zanim "Titanic" ostatecznie zatonie. Pokazuje to, że mamy do czynienia z kryzysem demokracji w obecnym wydaniu.
Jedyna nadzieja w tym, że zwycięzcy następnych wyborów (przy założeniu, że nie będzie to Samoobrona) zaczną się zachowywać racjonalnie - w obawie przed odejściem w polityczny niebyt. Słaba to jednak pociecha. Wynik poprzednich wyborów był wyraźnym ostrzeżeniem, że elektorat nie toleruje kompromitującej jakości rządzenia. Ale lewica, która zajęła miejsce odrzuconej prawicy, nie wyciągnęła z tej lekcji wniosków. Może to oznaczać, że polska klasa polityczna jest zbyt zepsuta, by sama się uzdrowić.
Można oczywiście wiązać nadzieję z dojściem do władzy reformatorsko nastawionych PO i PiS, ale trudno wykluczyć, że silniejsza okaże się natura polityków tych partii, niż zdroworozsądkowa kalkulacja. Słabość kadrowa PO i PiS oraz rozbudzone apetyty szeregowych działaczy prawicy być może będą miały większe znaczenie niż szlachetne intencje Tuska, Rokity czy braci Kaczyńskich. Gdyby skompromitowała się trzecia z rzędu generacja rządzących, brama do władzy dla Samoobrony stanęłaby otworem.
O jakości polityki przesądzają ludzie, którzy ją uprawiają. Instytucje i struktury mają znaczenie drugorzędne. Nasi politycy i w prezydenckim systemie amerykańskim potrafiliby nieźle narozrabiać. Odpowiedni kształt instytucji może zminimalizować straty powodowane przez nieudolnych działaczy, a także wywierać na nich i na społeczeństwo działanie pedagogiczne - uczące, a raczej oduczające pewnych zachowań.
Wydaje się, że wyciągnięciu z głębokiego dołka polskiej demokracji służyłyby dwie fundamentalne zmiany. Pierwsza polega na znacznym zmniejszeniu liczby posłów. Nie chodzi nawet o oszczędności, lecz o wyeliminowanie z parlamentu partyjnych zapychaczy, których udział w pracach legislacyjnych jest żaden. Są oni trybikami w maszynach do głosowania albo opłacanymi z budżetu państwa leserami, gromadzącymi się w klubikach i kółkach, a jeszcze chętniej w sejmowych barach i restauracjach.
To oni psują Sejm, a zarazem walczą do ostatniej kropli krwi o jego przetrwanie. Zaoszczędzone na tych osobnikach pieniądze można przeznaczyć na rozbudowę pionu eksperckiego oraz zbudowanie sensownego zaplecza dla pozostałych posłów zawodowych. W zachodnich parlamentach deputowany ma do dyspozycji sztab ludzi, dzięki którym dobrze wykonuje swoją pracę. Nasz ma z tym spore kłopoty.
Koniec partiokracji?
Jakość polskiej polityki mogłaby też poprawić zmiana ordynacji proporcjonalnej (w której głosujemy na partię) na większościową (głosujemy na jedną osobę). Gdy uchwalono tę pierwszą w 1993 r., wierzono, że zatamuje ona drogę do Sejmu lokalnym oszołomom. Ale to partie wprowadzały na Wiejską rozmaite dziwolągi, układając swoje listy według widzimisię, które tylko niekiedy miało coś wspólnego z kompetencjami. Innym negatywnym efektem było odebranie wyborcom poczucia wpływu na rzeczy-wistość. Bez względu na to, na kogo głosowali, do Sejmu trafiał partyjny nominant, osadzony na mandatowym miejscu.
Ordynacja większościowa to ryzyko. Faktycznie, do Sejmu mogą wejść dziwaczne stwory, mające odpowiednio dużo kasy, by sobie wyborców kupić. Powiększyłyby one i tak już okazałą galerię naszych poselskich osobliwości. Inne zagrożenia niesie mniejsza reprezentatywność systemu większościowego. Łatwo można sobie w nim wyobrazić liczną grupę wyborców (dajmy na to liberałów czy ekologów), którzy mimo dwudziestoprocentowego poparcia nie mieliby ani jednego posła. Ale ten system wyborczy ma też ogromne zalety. Po pierwsze, zmusza partie do wystawiania naprawdę dobrych kandydatów. Pojawia się więc polityczny wolny rynek, w którym wygrywa najlepszy. Dotychczas do Sejmu mógł wejść siostrzeniec lokalnego kacyka partyjnego, który dostał głosy rodziny. Była to i jest nadal demokracja reglamentowana. Po drugie, poseł odpowiada nie tylko przed partyjną centralą (od której zależy, czy w przyszłości dostanie mandatowe miejsce), ale i przed wyborcami ze swego, znacznie mniejszego niż dziś, okręgu. Konsekwencje są takie, że poseł jest rozliczany z efektów pracy, a obywatele, którzy dobrze znają swego parlamentarzystę, odzyskują poczucie, że coś od nich zależy. Bez tego poczucia będą siedzieć w domach i narzekać do końca świata.
Pechowa dziesiątka |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 19/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.